Serce z lodu
Las w dolinie zalewała mgła biała jak mleko i tak gęsta, iż można by ją kroić. Napłynęła z gór i osiadła się. Do południa powinna zniknąć, ale do tego czasu wzbogacała i tak urozmaicony już krajobraz.
Dzień się dopiero budził. Szare niebo nabierało różowawą barwę, a świetlisty, pomarańczowy półokrąg wznosił się coraz wyżej. Amadeus stał przy krawędzi klifu, niedaleko od rzeki, która zmieniała się w niebezpieczny kilkunastometrowy wodospad. Obserwował dolinę póki mógł. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy.
Został wysłany w kilkuosobowej grupie na polowanie, lecz teraz został sam. Sam jak palec. Szczątki jego towarzyszy leżały właśnie w tej dolinie, którą tak bacznie obserwował.
Mimo że nie wiedział co się z nim stanie, nie czuł ani żalu, ani smutku. Czuł natomiast wielki chłód w jego sercu. Czuł jakby jego serce stało się wielkim soplem lodu.
Słońce z każdą minutą wyłaniało się coraz bardziej. Niebo nabierało żółto błękitnej barwy, a chmury stawały się coraz bardziej widoczne na nieboskłonie. Temperatura powietrza była coraz wyższa, przez co siedzenie w mżawce wywoływanej przez rzekę wydawało się naprawdę przyjemne.
- Skacz! - Usłyszał chłopak zza pleców.
W jednej chwili cały strach, którego do tej pory nie czuł, uderzył ze zdwojoną siłą. Amadeus odwrócił się energicznie i natychmiast tego pożałował. To co ujrzał ciężko opisać słowami.
Wyglądało to mniej więcej jak biały wąż z ludzkimi kończynami, ale chodzący w "jaszczurzy" sposób. Stwór miał brązowe, ludzkie oczy i pożółkłe, ludzkie zęby. W skrócie wyglądał jak dziecko siedmiu nieszczęść, brzydoty i grzechu pierworodnego.
Chłopak równie szybko jak się obrócił, wyjął przytroczony do pasa nóż. Teraz pożałował, że łuk, który odebrał zmarłemu koledze, zostawił kilka metrów od siebie. Nie było czasu na rozmyślanie "Gdybym miał...", trzeba było działać. Potwór najwyraźniej nie spodziewał się tak szybkiej i agresywnej reakcji, albowiem końcówka ostrza nacięła mu skórę na twarzy, kiedy odskakiwał. Amadeus wiedział, że w walce nie ma szans. Zaczął biec. Uciekać. Jak najdalej. Jak najszybciej.
Nie mógł jednak biec wiecznie. Serce nie wyrobiłoby się z pompowaniem krwi. Ale musiał uciekać. Choćby jeszcze jeden metr. Mimo że chwilę temu gotów był na śmierć, to rozmyślił się kiedy ją faktycznie spotkał.
*
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nie widział już przerażającej postaci. Nie wiedział gdzie jest. Zgubił się. Chciał wrócić do domu. Chciał płakać. Był w końcu jeszcze młody. Nie uważał, że śmierć jest rozwiązaniem, a jedynie "wyjściem awaryjnym" z ciężkiej sytuacji.
Chciał do domu.
Dom.
Rodzina.
Tak bardzo chciał wrócić.
-Czemu nie wróciłeś? - Ten sam głos. Ten sam strach. Ten sam obrót. Ale nie było nigdzie bestii. "To niemożliwe. Niemożliwe, żeby mnie dogonił!" - pomyślał. - Ja nie musiałem cię gonić - odpowiedział jego myślom głos. Ten sam głos. - Ja tu ciebie sprowadziłem - powiedział stwór, wyłaniając się zza drzew. Ten sam stwór. A jednak inny. Bez rany na twarzy. Rozmyślanie jednak przerwało mu pojawienie się kolejnych istot.
Ten brak czasu go wykończy. Ale strach był silniejszy.
Bieg.
Ucieczka.
Byle dalej.
Byle szybciej.
*
Bieg był na tyle męczący, iż Amadeus potrzebowałby co najmniej kilkunastominutowej przerwy. Ale nie było czasu. Bieg. Ucieczka. Zmęczenie. Pragnienie. Wody. Pić. Ciemność.
Kiedy się obudził nie był już w tym lesie, gdzie uciekał przed dziwnymi stworami. A przynajmniej nie w tej części lasu. A może jednak?
Ale to nie był dobry czas na rozmyślanie.Ale czy na pewno?
Wszechogarniająca niepewność była najgorsza. Z jednej strony chciał dalej uciekać, ale z drugiej nie wiedział gdzie się właściwie znajduje. Las wydawał się być znajomy, lecz ta mgła nie dawała mu spokoju. Zresztą to nie mgła była najgorsza. Większym problemem wydawało się raczej to, iż chyba przyszła zima. Bardzo mroźna zima. Pod koniec wiosny. Pod koniec dnia.
Znaleźć schronienie. Znaleźć dom. Nie umrzeć. Przetrwać.
Ale od czego zacząć? Najważniejsza była orientacja w terenie. Trzeba było znaleźć drzewo. Gotowe. W lesie nie był to duży problem. Teraz się na nie wdrapać.
Z samego czubka drzewa nie było widać za dużo. Cała dolina była skąpana w gęstej mgle. Chłopak zeskoczył z drzewa, boleśnie skacząc na stopy. Chciał płakać. Czemu nie. Ukucnął pod drzewem i skulił się w sobie. Zakrył twarz dłońmi i wtedy to poczuł. Jego twarz jak i dłonie były niesamowicie zimne. Wręcz przerażająco zimne. Ale sam nie czuł się źle ani z zimnem jego ciała, ani z zimnem otoczenia.
Właściwie nic nie czuł. Tylko smutek. Chciał do domu. Nie obchodziła go nieudana ekspedycja za pożywieniem do lasu, ani śmierć towarzyszy. Chciał do domu. Chciał płakać. Ale nie płakał.
*
Usłyszał głos o sile grzmotu. Głos niebezpieczny jak wściekły wilk, ale niesamowicie uspokajający. Głos, który kojarzył mu się z domem. Głos, którego barwę określiłby jako biel.
- Spokojnie synu - powiedział głos - nic ci się nie stanie. To Ja ciebie stworzyłem. Ty stałeś się ofiarą zmian własnej rasy i moich zmian. Ale jesteś inny od wszystkich. Ty się nie zmieniłeś. - Kontynuował. - Masz serce zimne jak ludzie przeszłości. A zimno to nigdy cię nie opuści, albowiem zgrzeszyłeś synu. - Po tych słowach głos umilkł.
Amadeus wiedział. Wiedział, kto to mówił i o kim mówił. Wiedział przez co zginęli ci ludzie. Albo raczej przez kogo.
Ale chłopak nic nie czuł, oprócz lodu wewnątrz swego ciała.
Chciał uciekać, mimo że wiedział, iż nie uda mu się. To nie był ktoś, przed kim uda się uciec.
I wtedy to poczuł. Coś innego niż strach, lub chłód wewnątrz niego. To było coś innego. To był ból. Ból zewnętrzny. Chłopak złapał się odruchowo za oczy, które niewyobrażalnie bolały. Albo chciał się złapać, albowiem kiedy tylko ich dotknął odruchowy skurcz mięśni cofnął jego ręce. Jego oczy były lodowate.
Jednak ból nie zasłonił mu wszystkiego. Amadeus widział jak świat się zmienia.
Zasypane śniegiem drzewa zrzucały korę, a spod niej wychodziły na światło dzienne miękkie pnie. Pnie zbudowane ze strzępek. Drzewa zmieniły się w brudno - żółte grzyby, o kapeluszach, na których krystalizowały się niezwykłe rzeźby z lodu. Mgła opadała i odsłaniała po woli dolinę, która okazała się być białą równiną, a dokładniej rzecz ujmując lodową pustynią.
Temperatura otoczenia spadła niewyobrażalnie, ale młodzieniec niespecjalnie to odczuł. Chłód otoczenia był niczym w porównaniu z bólem oczu. I głowy. Wtedy poczuł, że boli go też skóra na głowie. A dokładniej piecze. Pali.
Włosy jego stanęły w błękitnych płomieniach. Ciepło. Dom. Chcę do domu.
Chłopak opuścił ręce, ukucnął i zaczął płakać.
Tak narodził się Bożek. Bożek Mrozu. Władca Zimna. Król Nieszczęścia. Patriarcha Smutku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top