Pater - Ojciec

Ojcze, który zesłałeś nam gromy z nieba, zmiłuj się nad nami. Święć się imię Twoje, który zmieniasz wszystko co żywe w kamień. Niech Twój lud Cię sławi na wieki. Ulituj się Panie nad tymi, którzy zgrzeszyli. I nie dozwól, aby bramy domu naszego sforsowane zostały przez wrogów naszych~ Modlitwa Mieszkańca Krainy Bogów

***

Miejsce owe było piękne, pełne wiecznie żywych ogrodów, zwierząt od wieków uważanych za mityczne, oraz ludzi tak szczęśliwych, jak nigdzie indziej. 

Cała Kraina była jednym wielkim gajem, pełnym różnorodnych gatunków, niektórzy mówili, że żyją tu wręcz wszystkie stworzenia Boga, ale nie było to prawdą. Były tu natomiast drzewa o wielu kolorach koron, choć większość była w odcieniach czerwieni, różu i pomarańczu. Było tu również bardzo jasno, szczególnie w dzień, mimo że całe niebo odgrodzone było od ludzi liśćmi drzew. Ci bardziej religijni mieszkańcy powiadali, że to dlatego, iż można by było dostrzec stąd prawdziwe niebo, raj, co wprowadziłoby lud wybrany w wielki smutek i oczekiwanie, więc Stwórca ograniczył ich żale. To właśnie między innymi dlatego był tu zakaz wchodzenia na drzewo, czy wydostawania się poza obszar ogrodów. 

A mówiąc o ludziach religijnych, to ciężko było tu ich rozgraniczyć, bo w zasadzie wszyscy byli fanatykami. Niegroźnymi, ale zawsze. 

*** 

Wstałem około południa.
Podniosłem się z posłania, które rozłożone zostało na kamiennej ławce w jakiejś norce, czy innym domku. Wciąż kręciło mi się w głowie. Nie pamiętałem tylko dlaczego, ale pamiętałem, że kręciło mi się w niej również wcześniej, a jako że wstałem dosyć późno to zmęczenie odpada.

Przeciągnąłem się, a podczas owej czynności trzeszczały mi kości, aż miło. Następnie wyszedłem z chatki. Dopiero teraz mogłem się dokładnie przyjrzeć gdzie trafiłem. 

Miejsce to było naprawdę ładne, proste i relaksujące. Był to las, gdzie czerwone i pomarańczowe drzewa osłaniały małe, kamienne i ziemne domki przed słońcem, deszczem, oraz łagodziły wiatr. Chatki owe ułożone były, jeśli można tak powiedzieć o budynkach, w okręgu, a w jego centrum znajdowało się malutkie jeziorko z błękitną, krystalicznie czystą wodą. A na całym tym terenie rozsypane były chaotycznie na żółto - zielonej trawie ciemnozielone, wręcz wpadające w odcień niebieskiego, majestatyczne krzaczki. Tu i ówdzie biegały różne stworzonka, a to jakaś wiewióreczka, mały kotek, gdzieniegdzie stał sobie samotny wilk, a w koronach drzew obserwowały wszystko różnokolorowe papugi i inne ptaki. Oprócz tego, czasem, gdzieś na skraju wzroku zamajaczyła biała istota, podobna do jednorożca, lub mały diabełek, podobny do kozy rzucił w głowę kamyczkiem na tyle mocno, aby zabolało.  

Uznałem, że warto by przemyć twarz i może się przejrzeć w tafli jeziorka, choć na to drugie średnio liczyłem, bo woda była tak przejrzysta, iż z łatwością można było zobaczyć dno. Tak czy inaczej podszedłem do małej sadzawki, a zanurzywszy w niej ręce usłyszałem głos.
-Hej, ty! Co ty wyrabiasz! Bezcześcisz święte miejsce! Odsuń się! Już! Wynocha!
Zmieszany odsunąłem się szybko, a następnie odwróciłem się, aby ujrzeć niezbyt przyjaznego rozmówcę.

A był nim mężczyzna w średnim wieku, o zsiwiałych już włosach, częściowo wypadłych, odkrywając blade, naznaczone odbarwieniami czoło. Całą jego twarz pokrywały głębokie zmarszczki, nadające mu szlachetnego wyglądu myśliciela, lub inszego filozofa. Kiedy podszedł bliżej, aby dokładniej mnie zganić zauważyłem, iż oczy jego były jasnoniebieskie, wręcz szare, lecz odbijały światło na tyle, iż wydawały się lekko świecić.

-Skąd tyś się urwał, co!? Niszczysz ład, wynocha! - wykrzyczał zdyszany krótkim biegiem wykonanym, aby szybciej na mnie nakrzyczeć. Twarz jego, wcześniej blada, stała się czerwona, gdzieniegdzie podchodząc pod fiolet.
-Ej... Spokojnie, bo apopleksji dostaniesz. Od kiedy wody nie wolno dotykać? - zapytałem, próbując jak mogłem być uprzejmym, choć nie wydawało mi się, że zadanie moje zostało dobrze wykonane, bo mężczyzna tylko zaczerwienił się ponownie.
-A kto mówił, żeś wody dotykał, co!? 
- A co to niby było?
- A słyszał o łącznikach?!

Te słowa uderzyły mnie jak obuch. Jeśli tu są łączniki, to to miejsce musiało być wytworzone mocą Boską, lub przez Bożka. A to by oznaczało, że faktycznie  nieźle się naraziłem dotykając tak zwanego "wodnego oka", które zapewniało energię potrzebną do życia, niedokończonym przez Boga miejscom.

*** 

Speszony wcześniejszymi przygodami uznałem, że warto się przejść po tym miejscu, pozwiedzać, pooglądać i może dopytać się, gdzie, i czemu, ja właściwie jestem.

Marsz mój był dość długi, zanim dotarłem gdziekolwiek. Jednak mimo podróży nie czułem ani zmęczenia, ani głodu czy pragnienia. Wręcz przeciwnie, głowa przestała mnie boleć, a humor poprawił się, dzięki ładnym, choć dość monotonnym, widokom.

Trafiłem do czegoś, co od biedy można by nazwać wioską. Było to kolejne skupisko domków, małych jeziorek, ogródków i rzeczy typowo artystycznych, jak na przykład posągi. A posągi owe były cudowne. Przedstawiały one ludzi, najczęściej wykonujących codzienne czynności, typu zbieranie malin, czy przechadzanie się po wodę. Rzeźby te, z tego co zauważyłem, przedstawiały mniej więcej po równo kobiety i mężczyzn, z czego wszyscy musieli pochodzić z tej samej odmiany. Mieli oni, albowiem, dość duże haczykowate nosy, blisko ustawione oczy i pełne, ale nie ogromne usta. Wszyscy byli też dobrze zbudowani i umięśnieni. 
Rzeźby te wykonane były z różnych materiałów, każda z innego i mimo, że nie przyglądałem się długo, to na pewno zauważyłem złoto, platynę, obsydian, bazalt i glinę. A to oznaczało, że osobie, jeżeli to była osoba, która to tworzyła, musiała się podobać różnorodność.

W "osadzie" zauważyłem też pierwszych, spokojnych ludzi. Byli to zarówno mężczyźni jak i kobiety, ale żadnych dzieci. Żadne też z nich nie było tej rasy, którą przedstawiały rzeźby, wszyscy zaś nosili szaty tego samego typu, przypominające brązowe worki pokutne. Co ciekawe, dopiero teraz zauważyłem, że i ja nosiłem ten sam "worek".

***

Stałem tak i obserwowałem dłuższą chwilę, przez co pewnie wyglądałem jak jakiś dureń. Mimo tego uznałem, że podejdę do kogoś, aby porozmawiać, bo musiałem się dowiedzieć, gdzie ja jestem i co się dzieje.

-Czeeeeść... - zacząłem dość niepewnie rozmowę, z jakąś kobietą, która wydawało się, że wiedziała co nieco. - Mam dość dziwne pytanie... Co to za miejsce?
Kobieta spojrzała na mnie jak na jakiegoś półgłówka. Zresztą tak się też czułem. Odstawałem od nich.
- Ty nie wiesz gdzie jesteś? Skądeś się urwał? A idźże, przeszkadzasz tylko - odpowiedziała stanowczo, po czym wróciła do swojego zadania.

Czyli kolejna nieudana rozmowa. No nic. Będę próbował dalej - pomyślałem - może w końcu się uda.

***

Próbowałem rozmawiać z wieloma ludźmi, ale efekty były, lekko mówiąc, znikome. Jedyne co osiągnąłem to nieoficjalną nazwę dziwaka.
W zasadzie starałem się znaleźć rozmówcę tak długo, aż się ściemniło. Chociaż ciężko powiedzieć ściemniło - proces ten bardziej przypominał zmianę barwy światła, oraz to, że ludzie zaczęli powoli chować się do swoich chatek. Wszyscy, oprócz jednego starszego człowieka, który dopiero teraz się pokazał. 

Był jedynym, z którym nie próbowałem jeszcze rozmawiać, więc "zaatakowałem" go, kiedy tylko się pojawił. Kiedy podszedłem już dosyć blisko, odwrócił się i rzekł:
-Kraina Bogów to zaprawdę interesujące miejsce

Oniemiałem, gdy tylko to powiedział. Skąd on wiedział o co chcę go zapytać? Skąd!?

- Niby jest, ale tak jakby go nie było. Nie wydaje się być wielkie, ale kiedy wejdziesz, nigdy nie znajdziesz wyjścia, idąc choćby cały czas przed siebie - kontynuował.
- Więc jak można stąd wyjść? - zapytałem lekko zbity z tropu, zapominając o reszcie moich pytań.
- Jest jedno wyjście z każdej sytuacji - powiedział, po czym wstał i odszedł. 

Nie starałem się go zatrzymać. Po prostu stałem jak wryty, patrząc tępo przed siebie.

***

Wróciłem do chatki, z której wyszedłem, po tym jak wstałem. O dziwo moje przypuszczenia były słuszne, nikogo tam nie było. Wszedłem do środka i usiadłem na krawędzi posłania. Nie chciało mi się spać, ale musiałem to i owo przemyśleć.
Gdzie ja naprawdę jestem?
Czy to faktyczna Kraina Bogów?
Jak stąd wyjść?
Jak tu trafiłem?

Wiedziałem, że nie poznam odpowiedzi na te pytania samym myśleniem, ale nie miałem ochoty na robienie czegokolwiek innego. Rozmyślając jednak przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Albo raczej wspomnienie, a właściwie jego brak. Wiedziałem, że muszę to jutro sprawdzić.

Położyłem się, zamknąłem oczy. Mimo wielu "wysiłków", które w to wkładałem, nie udało mi się usnąć. Po prostu leżałem kilka godzin męczony przez ciekawość i niepewność. 

***

Wstałem chyba dość wcześnie, bo kiedy wychodziłem jeszcze nikogo nie było. Położyłem się na trawie i zacząłem obserwować czerwono - fioletowe  korony drzew, aby dojrzeć choć skrawek nieba, aby przypomnieć sobie jak wygląda ta wielka przestrzeń, od nigdy nie przeznaczona dla ludzi.

Leżałem jakiś czas, kiedy podszedł do mnie człowiek, który jeszcze wczoraj na mnie krzyczał.
-Nie patrz się w niebo, to nie przynosi nic dobrego...
-Dlaczego? Co złego może zrobić patrzenie w górę?
- Bóg stworzył to miejsce, abyśmy czekali na zbawienie w radości, ale nie byłoby to możliwe, gdybyśmy widzieli wielką radość nieba, a tkwili tutaj. Dlatego nie da się stąd wyjść, a drzewa przesłaniają całe niebo. 

Wtedy przyszła mi myśl. Drzewa stanowią jedyną barierę między mną, a wolnością. Musiałem jakoś się na nie wspiąć - od tamtej pory przez wiele dni nie myślałem o niczym innym, tylko o tym.

***

W końcu przyszedł dzień, a właściwie noc, kiedy zdecydowałem się to zrobić. Przez wiele dni nie myślałem o niczym innym. Jak wygląda niebo? Czy jest takie błękitne i piękne jak pamiętam?

Ekscytacja i ciekawość rosły, aż do tego momentu. Wyszedłem, kiedy byłem pewien, że wszyscy śpią. Podszedłem do drzewa i poczułem coś innego niż do tej pory. Poczułem drobny, zimny dreszcz na plecach. Lekkie ukłucie z tyłu głowy. Coś czego nie czułem bardzo długo. Poczułem strach, że to się nie uda. Strach, że nieba nie będzie. Strach, że to wszystko jest kłamstwem.

Był tylko jeden sposób, aby się przekonać.

Podszedłem do drzewa i wyciągnąłem rękę, aby sprawdzić czy dosięgnę do najbliższej gałęzi. W tym samym momencie usłyszałem:
-Stój! To jest zakazane! 

Po tych słowach wiedziałem, że będą próbować mnie zatrzymać. Nie było czasu na przemyślenia. Wybiłem się najwyżej jak mogłem, po czym złapałem najbliższą gałąź i podciągnąłem się na niej. Następnie, stanąwszy na niej, sięgnąłem po kolejną, podciągnąłem się i wstałem. Proces ten powtarzałem wiele razy, co w pewnym momencie wydało mi się dziwne, bo drzewa nie powinny być, aż tak wysokie. Ale byłem zbyt zmęczony i zdesperowany. Nie było odwrotu. Kolejna gałąź i to samo. 

Wtedy zauważyłem błękitny skrawek między liśćmi. Skrawek nieba.

***

Wspinałem się na to drzewo, a cel był coraz bliższy i bardziej widoczny. Moje upragnione niebo! Ciekawość zmieszana z radością rosła z każdym pokonanym centymetrem. Z każdą wylaną kroplą potu. Z każdym wydechem powietrza. 

Radość rosła do momentu. Momentu, w którym wydostałem się! 

W końcu!

Wolność!

Niebo!

Byłem tak szczęśliwy i przejęty, że zapomniałem o głównym celu. Ale niebo dało o sobie znać. 

Zadarłem głowę do góry i ujrzałem...

Ujrzałem niebo. Ale nie było to moje upragnione niebo. To było czymś, czego nie chciałbym nigdy zobaczyć. 

Ten zakazany raj...

Ten piękny błękit...

Tego nie było. Była za to ciemnobrązowa kopuła, zabrudzona plamami gwiazd i chmurami koloru rdzy. Jeśli to było niebo, to wolałbym zobaczyć piekło. 

***

Zawiedziony postanowiłem wrócić, może wybaczą wybryk. Może skłamię, przecież nie wiedzą jak daleko dotarłem.

Zwróciłem oczy z powrotem w dół, aby nie patrzeć na kłamstwo, jakim mnie obdarzono. Albo raczej bolesną prawdę. Jednak mimo chęci powrotu nie zastałem oczyma tych znanych mi płomienistych, radosnych koron, lecz uschnięte szczątki. Konary martwe tak jak ja.

Zamroczyło mnie. Straciłem równowagę. Spadłem.

Leżąc na ziemi, półmartwy, mamrotałem. Modliłem się. Próbowałem się modlić.

- Wybacz mi Ojcze, - szeptałem dusząc się - bo zgrzeszyłem przeciw Tobie. Złamałem prawo Twoje i dosięgnęła mnie kara. Już raz umarłem, odebrałem sobie swój raj, dany mi przez Ciebie. Nie dozwól mi umrzeć ponownie. - Jęczałem, płacząc i plując od czasu do czasu krwią. - Wysłuchaj modłów moich, bo oto składam Ci ofiarę z krwi mojej i ciała mego. Oddaję Ci duszę moją i  życie moje, które mnie opuszcza.  - Łkałem coraz bardziej, powoli słabnąc. Ostatnie słowa wypowiedziałem w płaczu. Martwy - Pomóż mi. Proszę. ~Modlitwa wygnanego.

***

Wstałem około południa.
Podniosłem się z posłania, mimo bólu głowy. Okazało się, że leżałem w jakiejś norce, albo kamiennym domku. 

Gdzie ja jestem? - przyszło mi na myśl. - Jak tu trafiłem?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top