Kamienny Las (Wstęp)

To miejsce było dziwne. I nie chodzi o jakąś "magiczną" aurę. Po prostu każdemu wydałby się dziwny "las" marmurowych, wysokich na kilka metrów rąk. Chociaż określenie las nie za bardzo tutaj pasuje. Bardziej wyglądało to jak zbiorowisko "rzeźb" na polanie o około półkilometrowej średnicy, oraz o nieregularnych odstępach między poszczególnymi "rękoma". Na tym terenie praktycznie jedynym przedstawicielem flory była dziko i gęsto rosnąca, niebieskawa trawa.

Niebo było zachmurzone. Wielu ludzi określiłoby pogodę jako brzydką, lub co najmniej nie za ładną, ale Flawij właśnie taką pogodę uwielbiał. Zresztą w strefie klimatycznej, w której leżała Norwegia takie niebo występowało najczęściej.

Wiał lekki wiatr niosący zapach szklanych róż - nowego gatunku tych przepięknych kwiatów, wyróżniający się białymi, semi-przeźroczystymi płatkami, oraz charakterystycznym, ostrym zapachem. Problemem było tylko to, że kwiaty te występują jedynie w Azji Południowej i północnej części Australii.

Coś jest tu ewidentnie nie tak - rozmyślał Flawij Popow - kilkunastoletni chłopak. - Muszę jak najszybciej wracać do domu. To miejsce jest dziwne - powtarzał cały czas w myślach, idąc przed siebie. Dalej było tylko gorzej. Trawa stawała się szara, a posągi były coraz bardziej pokruszone. Z każdym kolejnym krokiem chłopaka niebo sczerniało się coraz bardziej.

Zaczął padać deszcz. Z początku była to mżawka, ale kiedy chłopaczyna dotarł tak daleko, iż nie widział początku dziwnej polany, deszczyk przerodził się w ulewę.

Teraz na pewno wracam - powiedział do siebie Flawij i obrócił się energicznie na pięcie. Zaczął biec. Biegł tak kilka minut, aż się zmęczył, ale problemem było to, że nie zbliżył się ani trochę do lasu, z którego przyszedł. Wydawało mu się, że wręcz się od niego oddalił.

A więc tak wygląda klątwa Boga... - powiedział na głos chłopak, po czym ukucnął pod wielką, kamienną ręką i zaczął płakać.


                                                                                                  ***


Anna szła coraz bardziej niespokojna ulicami Starego Miasta. - Że też tak późno się zorientowałam - łajała się w myślach. Szukała wytrwale, od kilku godzin, swojego syna. Nie podobała jej się ta okolica, ale nie miała wyboru. Jej dziecko w końcu było w wieku buntu, a ona go nie dopilnowała. I nie chodziło tu tylko o obowiązek rodzicielski. To dzięki niemu miała przetrwać. Po śmierci męża chłopak miał być tym, kto się nią zaopiekuje na starość, albo w razie potrzeby sprzedałaby go na targu niewolników.

Otoczenie coraz bardziej ją przytłaczało. Betonowe wieżowce wyniszczone przez silnie rosnący bluszcz, oraz wyjątkowo silnie żrący, kwaśny deszcz. Robiło się zimno. Zaczął padać śnieg. Tym razem na szczęście biały.

Kobieta chciała jak najszybciej stąd uciec. Cienie patrzące na nią spomiędzy budynków coraz bardziej ją przerażały. Anna przyspieszyła kroku, oraz znowu zaczęła wykrzykiwać imię swojego syna, w nadziei, iż odpowie. Na darmo.

Nadchodził wieczór, a opady śniegu zmieniły się w śnieg z deszczem. Wzmagający się wiatr przemroził Annę na tyle, iż musiała wejść do pobliskiego budynku, mimo że nie chciała tego robić. Poczuła zapach róż. Szklanych róż. Usnęła.

Kiedy się obudziła, zaczęła się zastanawiać, co właściwie robiła w Starym Mieście. Czegoś szukała, ale pytanie brzmiało - czego? To było coś ważnego. Uznała, że nie ma sensu tutaj dłużej zostawać, więc wyruszyła w drogę powrotną. Słońce właśnie wschodziło, a mimo mrozu na zewnątrz jej nie było zimno.

                                                                                               ***

Kiedy wróciła do osady ludzie zaczęli się z niej śmiać - To ta bezdzietna! - wołali. Te obelgi bolały najmocniej. Weszła do swojej chatki - chociaż bardziej pasowałoby określenie namiotu. Usiadła na swoim łóżku, które w budowie bardzo przypominało pryczę. i zaczęła rozmyślać.

Zawsze chciała mieć syna. Nazwałaby go Flawij. Flawij Popow. Spojrzała na rysunek, który kiedyś zrobiła. Przedstawiał on małego chłopca o szarych, dużych oczach, czarnych włosach i małym nosku. Właśnie tak wyobrażała sobie ona swojego syna. Syna, którego nigdy nie miała, a który zapewniłby jej przetrwanie.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top