Chłopiec z Doliny Cierni
Szedłem przed siebie. To był mój główny cel. A i co miałem robić? Wokoło nie było niczego, nawet drogi, za którą mógłbym podążać. Nie pamiętam kiedy się zgubiłem. Nie pamiętam, gdzie to się stało. Nie pamiętam jak długo płakałem. Pamiętam jedynie, że płakałem.
Długo.
Bardzo długo.
W zasadzie skończyłem płakać, kiedy uznałem, że robię to nienormalnie długo. Nie czułem głodu, nie widziałem zachodzącego słońca. Nawet nie pamiętałem dlaczego płaczę.
Więc przestałem.
A potem szedłem. Szedłem bardzo długo, w końcu z Klątwy Boga nikt się nie wydostał. Nikt do tej pory. Ale i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Więc szedłem.
***
Idę już dosyć długo. Do tej pory nie zauważyłem żadnych zmian. Wszędzie tylko te dłonie i dłonie.
Dłonie przy wędrówce.
Dłonie przy odpoczynku.
Staję przy dłoniach.
Opieram się o dłonie.
Macham dłońmi.
Widzę dłonie.
Wszędzie kamienne dłonie. Powoli sam się staję dłonią. Już nie potrafię odróżnić czy to trawa jest turkusowa, czy to małe turkusowe dłonie. Ale idę dalej. A dłonie mnie obserwują.
A ja idę. Odchodzę. Uciekam od dłoni.
A dłonie mnie śledzą.
Są wszędzie. Przede mną. Za mną. Obok mnie. Nade mną. Wokół mnie. We mnie.
Dłonie mnie obserwują, a ja na nie krzyczę. Nie chcę ich, a one mnie.
One każą mi iść.
Ja idę.
Ale nie chcą mnie puścić.
Dłonie we mnie wrosły. Przybrały kolor mojej skóry. Używam dłoni, aby się od nich zasłonić. Ale one są wszędzie.
Sam czuję się jak dłoń.
W pewnym momencie staję, aby się zastanowić. Czemu dłonie? A może mam się stać jak one?
Jako, że nie mam nic do stracenia, na próbę staję na rozszerzonych nogach i unoszę ręce do góry. Otwieram dłonie, a zamykam oczy. Chcę się stać dłonią.
Jestem dłonią.
- Co ty wyrabiasz?! - mówi ktoś do mnie jakimś dziwnym głosem. - Ogłupiałeś czy co?
Na początku pomyślałem, że to do kogoś innego, ale potem uświadomiłem sobie, że to ja jeszcze nie jestem tutaj dłonią. Otwieram oczy.
Ale nikogo nie ma.
- Gdzie jesteś? - Wołam.
- Obróć się baranie! - woła ktoś za mną.
Więc się obracam. Ale tam są tylko te cholerne dłonie.
- Gdzie?
- No tutaj moronie! Patrzysz na mnie - odpowiada ten sam, niezbyt przyjemny, zachrypły głos.
- Jesteś... dłonią!?
- A czym mógłbym być? Wróżką? Trolem skalnym? Jasne, że dłonią.
Stoję jak wryty. Dłoń przemówiła. Koniec ciszy. W końcu!
- Zdziwiło mnie co ty wyrabiałeś? Co to miało być?! - Pyta, niezbyt uprzejmie.
- Chciałem zostać dłonią... - powiedziałem coraz mniej pewnie z każdym wyrazem, słysząc jak głupio to brzmi.
- Zdurniałeś do reszty! Ty!? Dłonią?! Te! Chłopaki! Bachor chciał dłonią zostać!
Wtedy pierwszy raz usłyszałem jak kamienne dłonie się śmieją. Ze mnie. Zacząłem biec, uciekać. Zawstydziłem się. Ale śmiech nie ustępował.
Wręcz przeciwnie. Jak na początku śmiech zaczął się ściszać, tak po chwili, coraz to głośniej słyszałem słowa:
- Te! Chłopaki! Dzieciak myśli, że jak pobiega w kółko, to przestaniemy! - mówi głos, po czym przechodzi do kolejnej spontanicznej salwy śmiechu.
A jednak coś mi dało bieganie. On powiedział "w kółko"? Jeśli tak, to wyjście stąd będzie prostsze niż myślałem. Tylko muszę znaleźć sposób na oznaczanie drogi, co by tu...
Zaczynam szukać w trawie, ale nic nie ma, żadnego kamienia. Potem patrzę na dłonie, jak są skierowane, ale ich układ jest kompletnie losowy. Albo jest to szyfr, o którym nie mam pojęcia. Muszę znaleźć coś do oznaczania. Może dłonie da się zadrapać?
Podchodzę do jednej na próbę i próbuję naznaczyć ją paznokciem. Nic to nie daje, oprócz kolejnej salwy śmiechu posągów. Ale mnie to już nie obchodzi. W końcu stąd wyjdę.
Tylko coś do oznaczania.
Coś czym można oznaczyć.
A może ja coś mam? Przeszukuję kieszenie, pasek, buty. Nic. Potrzeba czegoś do kolorowania. Może trawa oznaczy kamienie? Na próbę zrywam garść. Na jej miejscu wzrasta od razu nowa kępka i zajmuje miejsce starej. Czyli kolejny sposób z głowy. Ale kontynuuję pierwotny pomysł, przykładam ziele do skały i dociskając pociągam. Nic. Ani kreseczki. Czysto.
Trzeba szukać dalej. Już dość mam dłoni. Nie chcę ich już widzieć. Musi coś być. Drugi raz przeszukuję ziemię. Nic. Kopanie w niej też nic nie daje, od razu się zapada i zajmuje swoje miejsce. Musi być jakiś sposób na wyjście s tych cholernych pustkowi!
Siadam i zamykam oczy. Pierwszy raz od dawna się zmęczyłem. Czuję jak bije serce. Ale co wywołało to zmęczenie?
Chodzenie?
Szukanie?
Strach?
Nadzieja?
Nadzieja matką głupich - mówią. Ale ja mam dalej nadzieję. Chyba każdy by chciał ją mieć, kiedy całe dnie widziałby tylko dłonie. Właściwie to cały dzień. Strasznie długi dzień.
Siedzę. Oddycham. Czuję jak serce bije. Czuję jak pompuje krew.
Krew!! To jest to!
Ale jak by ją wydostać?
Czemu nie mam nic ostrego? A jakby spróbować przegryźć?
Przyłożyłem palec do ust i zacisnąłem szczęki. Poczułem ból. Mocny ból. Ale krew nie płynęła, tylko zostało wgniecenie w palcu, które zaczęło się czerwienić.
Może jest jakiś inny sposób?
Spróbowałem ponownie kombinować z podłożem. Usypywałem górki z ziemi, wyrysowywałem znaki palcem, wyrywałem trawę na potęgę, Nic. Ani śladu.
A może sznurek? Tylko skąd go wziąć.
Wolę nie niszczyć bluzki, ani spodni, może się przydać, a sznurówki są za krótkie.
Czyli została krew.
Przyłożyłem palec do ust i wziąłem wdech. Zacisnąłem oczy, wiedząc co zaraz nastąpi.
Szybkie ugryzienie.
Ból.
Ale tym razem zaczęła lecieć krew. Może nie jakoś dużo, ale przyłożyłem kciuk do kamiennej ręki i pozostała czerwona kropka.
Tylko jak nie zmarnować jej za dużo? Jak zrobić żeby nie wyschła?
Co tu można wykorzystać? Dłonie są podobne, ale zwrócone w różne strony. Muszę iść po linii prostej.
Podczas obserwacji zauważyłem wiele banałów, ale wysnułem plan.
Najpierw robię kropkę z krwi na dłoni.
Potem obchodzę dłoń, aby sprawdzić ile kroków ma w obwodzie.
Dalej, obchodzę ją i zatrzymuje się w dokładnie połowie.
Następnie patrząc się pod nogi, idę po jak najbardziej prostej linii.
Kiedy wchodzę centralnie na kolejną dłoń, powtarzam wszystko.
***
W pierwsze drzewo wszedłem wieczorem. W drzewo! Wieczorem! Zacząłbym skakać i krzyczeć z radości, gdyby nie to, że palec bolał mnie strasznie, kłując i piekąc, a ból w brzuchu składał mnie prawie w pół.
Podczas upadku coś mnie niepokoi. Coś z tyłu głowy. Jakiś mały natrętny głosik powtarza cały czas, w kółko te same niezrozumiałe słowa.
-Iid! Iid! Iid! Iid! - Powtarza. - Iid!
Coś mi te słowa przypominają, ale co?! "Iid" - co to może znaczyć.
Ale głosik nie przestaje, wręcz przeciwnie, z każdym słowem mówi głośniej i wyraźniej.
- Iid! Iidz! Iidz! Idz! Idz! Idź!
"Idź"?! Gdzie mam iść?! Przecież dopiero co przyszedłem. Mam ochotę się zdrzemnąć, odpocząć. Ale głosik cały czas mówi mi "Idź, idź"
- Zamknij się! - mówię głośno, głośniej niż myślałem. Nie mam ochoty na rozmowę, chcę iść spać. - Nie słyszałeś?! Zamknij się! - zaczynam powoli krzyczeć. Ale głosik dalej swoje.
- Zamkniesz się czy nie!? - krzyczę - daj mi spać!.
Głos w końcu umilkł. Niesamowicie wykończony zamknąłem oczy. Chciałem spać. Spać jak kamień.
Spać jak trup.
Spać jak martwy z głodu i wycieńczenia.
Sen jednak nie był mi dany, albo Bóg, który mnie zamknął robi sobie ze mnie żarty, bo dosłownie chwilę po tym jak zamknąłem oczy, ktoś mnie szarpie za ramię. "Czego!" krzyczę w myślach, bo w rzeczywistości nie mam na to siły. Ale osoba nie odchodzi na moje rozkazy znane tylko mi, wręcz przeciwnie, nachyla się i nasłuchuje. A ja zasypiam.
***
Kiedy otworzyłem oczy stałem na ogromnej górze. Wiatr wpadał mi we włosy, i zmuszał do przymrużania powiek.
- Gdzie ja... - zacząłem, ale chmury się odsłoniły, a zza nich wyjrzało słońce, które momentalnie zaczęło mnie razić po oczach. Uniosłem rękę do góry, przed twarz, aby się zasłonić. Ale na ręce czekała ona.
Dłoń.
Kamienna dłoń.
Marmurowy posąg krzyczący nieznośnym głosem "Idź!"
Zaskoczony i przerażony tym co zobaczyłem upadłem za siebie, i spadłem zza krawędzi góry, która okazała się być bliżej niż sądziłem.
Spadając krzyczałem, ale nikt mnie nie słyszał. Nawet wielka, kamienna ręka, która udawała górę. Owy posąg powiedział zaś skromne "pobudka", dość nieprzyjemnym, szorstkim, męskim głosem. Ale nie był to ten irytujący głosik. Po chwili góra dodała "Słyszysz mnie!? Wstawaj!". Po czym złapała mnie za ramię i pociągnęła.
***
- Pobudka - powiedział mężczyzna stając nad łóżkiem chłopca. - Słyszysz mnie!? Wstawaj! - powiedział lekko szarpiąc Flawija za ramię.
Chłopak otworzył oczy i się wystraszył. "Gdzie ja jestem?" - myślał - "Jak się tu znalazłem?"
- Pewnie jesteś głodny, co? Wyglądasz jakbyś nic nie jadł przez kilka tygodni. - powiedział wręczając oszołomionemu chłopcu drewniany talerz z plackiem chleba i kilkoma plastrami jakiegoś mięsa.
Głodny, nie wiedząc co powiedzieć, zaczął szybko się zajadać, napychając wręcz usta jedzeniem. Mięso nie było jakieś bardzo smaczne, mocno słone, raczej jałowe, ale podwędzane. Chleb miał kształt naleśnikowaty i z tekstury przypominał podpłomyk. Był zakalcowaty, mączny i bardzo zapychający. Po zjedzeniu posiłku chłopak musiał wypić szklankę wody, którą trzymał mężczyzna. Woda, mimo że zupełnie zwyczajna, a nawet lekko zalatująca piwnicą, smakowała Flawijowi lepiej, niż niejeden napar z ziół, które często pił w domu.
- Jak się czujesz? Musiałeś być padnięty, spałeś jak zabity prawie dwa dni. - Powiedział mężczyzna.
- W zasadzie też czułem się jak zabity... Ale jak się czuje zabity?
Mężczyzna roześmiał się i rzekł:
- Masz jakieś imię?
- Flawij. Flawij Popow
- A skąd jesteś, Flawij?
- Z wioski Vardo, a co?
Mężczyzna stał nie wiedząc co powiedzieć. Jego oczy wyrażały zdziwienie, ale reszta twarzy pozostała bez ruchu.
- Bo to jest za morzem... - tutaj zrobił przerwę - a ty jesteś w Królestwie Litewskim. Kto cię uczył języka, masz świetny akcent.
-Czekaj... Jak to w Królestwie Litewskim?!
-To ty nie wiesz, gdzie szedłeś? Uciekłeś z domu, tak?
-Nie, nie... ja po prostu - tutaj chłopak się zawahał czy powiedzieć prawdę, w końcu ludzie nie lubią przeklętych, a ci, którzy trafili do Bożej Klątwy, na pewno tacy byli. - Ja po prostu szedłem z mamą - tutaj zaczął mówić prawdę - i się zgubiłem.
Mężczyzna stał i się zastanawiał. Po twarzy jego przebiegło kilka, ledwie widocznych zmian, świadczących o tym, że żył. Rozmyślał dość długo, co chwilę zmieniając ułożenie oczu, jakby nie mogąc dociec, czy chłopak mówi prawdę, czy kłamie.
-Jutro pojedziemy z żoną do miasta, popytam o twoją matkę, tylko musisz mi powiedzieć, jak się ona nazywa?
-Anna Popow.
-A ile masz lat?
-A czy to ważne?
-Mogą się zapytać czy to na pewno ty, więc musisz mi powiedzieć, jeśli chcesz mieć większą pewność, że uda się ją znaleźć.
-Trzynaście, niedługo czternaście.
***
Anna siedziała w swoim domku-namiocie. Robiła porządki, przestawiając różne skrzynie, wzmacniając tu i ówdzie węzły między stelażem, a płachtami. Praca ta była ciężka i bardzo męcząca dla starszej, jak na ludzi jej odmiany, kobietę. Gdyby tylko miała syna - cały czas to sobie powtarzała.
Od kilku dni czuła się dziwnie. Czegoś jej brakowało. Coś zniknęło. O czymś zapomniała. Czuła to za każdą obelgą rzuconą w jej stronę, w stronę "bezdzietnej". Tylko co zniknęło? Co to mogło być? Owe uczucie towarzyszyło jej już od kilku tygodni, za każdym razem gdy wychodziła z domu. Gdy wychodziła na targ. Gdy coś przenosiła. Gdy gotowała. Gdy patrzyła na rysunek syna, którego nigdy nie miała. Jak zauważyła to zaczęło się to od wyprawy, kiedy musiała się schować w Starym Mieście..
A co jeśli to uczucie miało sens? Może coś utraciła. Coś jej zostało zabrane. Z każdym dniem, z każdą obelgą, z każdym zmęczeniem Anna była coraz pewniejsza. Coś się wydarzyło w Starym Mieście. Tylko pytanie co?
-Muszę tam iść... - powiedziała do siebie, przekładając skrzynię, na jej zamiecione przed chwilą miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top