Rozdział 6: Nielegalny ubój
Rozświetlony gmach hotelu Marriott wznosił się nad miastem jak latarnia morska na tle przepastnej nocy. Przed wejściem na parkingu wśród jazgotliwych dźwięków klaksonów tłoczyły się taksówki i ekskluzywne samochody. Ich kierowcy czekali cierpliwie na pasażerów, którzy lada moment mieli opuścić mury budynku.
I tak też się stało, niemal punktualnie – parę minut po godzinie dwudziestej drugiej – główne drzwi zostały otwarte przez konsjerżów, a chwilę później ze środka wylał się tłum gości. Była to w rzeczy samej śmietanka towarzyska. Posłowie, senatorowie, sędziowie i prokuratorzy, a także przedstawiciele służb specjalnych – wszyscy razem jak na dłoni.
Idący na czele major Broll – wyschnięty chudzielec o kwadratowej twarzy, poznaczonej zmarszczkami – uśmiechnął się po raz ostatni tego wieczora i otulił ciaśniej paltem z powodu szalejącego wiatru. Gdy tylko mógł sobie na to pozwolić, odłączył się od grupki współpracowników z Zarządu Kontrwywiadu pogrążonych w żywej rozmowie, stanął przy krawężniku i zaczął wodzić wzrokiem po podjeździe w poszukiwaniu czarnego mercedesa ze znajomymi znakami rejestracyjnymi. Wedle zapowiedzi samochód przyjechał kilka chwil później, trąbiąc na wszelki wypadek.
Oficer w pośpiechu wsiadł do środka i rozsiadł się wygodnie na tylnym siedzeniu, po czym wydał z siebie głośne sapnięcie. Miał już dość tych ciągłych rozmów, zaczynały go męczyć. Krótki urlop by mu teraz nie zaszkodził... Kątem oka spojrzał na teczkę, którą dostał na spotkaniu. Instynktownie przysunął ją bliżej siebie, a potem odwrócił się do kierowcy.
– Wieź mnie do domu.
Odpowiedzią szofera było jedynie posłuszne skinienie głową. Auto ruszyło z miejsca i na krótko dołączyło do małego o tej porze ruchu na ulicy Emilii Plater. Na najbliższym skrzyżowaniu wjechało w Nowogrodzką, coraz to bardziej oddalając się od Wisły.
Zapowiadała się kolejna, zimna listopadowa noc. Mimo że samochód był pozamykany na cztery spusty, ciałem majora wstrząsnęły dreszcze. Próbując zignorować chłód, Broll zdecydował się sięgnąć po gazetę leżącą tuż przed nim. To śmieszne, ale nawet nie miał czasu, żeby przeczytać ją wcześniej za dnia. W nikłym świetle, które dawały mijane za szybą latarnie, udało mu się dojrzeć i odczytać dwie wiadomości:
Przewodniczący Klubu Parlamentarnego SLD, Aleksander Kwaśniewski objął przewodnictwo Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego.
Tak głosiła rubryka z działu polityki.
Chorwacka armia zburzyła Stary Most nad Neretwą w Mostarze, stolicy Hercegowiny.
Wojna w Bośni i Hercegowinie trwała już od ponad roku i nic nie wskazywało, że szybko się skończy. Wielu ludziom zależało, żeby tak było, a liczba ofiar wciąż drastycznie rosła.
Broll skrzywił się niezadowolony i odłożył gazetę jak najdalej od siebie. Jego wzrok samoistnie powędrował ku szybie i widokowi znajdującemu się za nią. Przez kolejne kilka minut jak zahipnotyzowany wpatrywał się w uśpioną Warszawę, gdy nagle poczuł w kroku ostry ucisk, tak jakby ktoś bardzo mocno chwycił go za jądra i nie zamierzał puścić.
– Zatrzymaj się tu! – wrzasnął na kierowcę, wskazując mu skwer, który zdołał dojrzeć wcześniej.
Mercedes posłusznie zatrzymał się z głośnym piskiem opon. Funkcjonariusz służb wypadł ze środka jak poparzony i podbiegł czym prędzej w stronę krzaków rosnących pod jednym z okolicznych drzew.
W tym czasie kierowca wysiadł drugimi drzwiami i podążył jego śladem. Po drodze wydobył z wewnętrznej strony kurtki niepozorny pistolet, a potem wymierzył go w plecy Brolla. Ten, słysząc kroki za sobą, obejrzał się przez ramię i napotkał mroczny otwór lufy.
– Arek, co ty...
Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy pocisk przy akompaniamencie odgłosu tłumika przegryzł mu się przez czaszkę. Ciało majora uderzyło głucho o ziemię, a zaraz potem mercedes odjechał i stopił się z nocą.
* * *
Gabinet oficerów był niemal całkowicie pogrążony w mroku. Jedyne jako takie światło padało z odbiornika telewizyjnego, znajdującego się w kącie pomieszczenia. Jego obraz smużył za każdym razem, gdy zmieniały się kanały.
– Nic tu nie ma, dawaj dalej! – Guzmała szturchnął Chmielarza w ramię.
– Nie gorączkuj się tak. Już przełączam.
Rozbrzmiał kolejny klik!, obraz w telewizorze zafalował i po chwili wyświetlił scenę koncertową, a pod nią tłum dzikich ludzi z długimi włosami, którzy tańczyli w bardzo dziwny sposób.
– O, zostaw, zostaw! – wydarł się Guzmała. – To może być dobre.
– Und jetzt ist hier die Porn Psychedelic Renaissance Band! (A teraz przed Wami zespół Porn Psychedelic Renaissance!) – Ze szklanego ekranu popłynął dźwięk mocno chrapliwego głosu.
Rudecki siedział na krześle kawałek dalej oparty głową i rękami o blat stołu. Wciąż błądził myślami wokół Jacka i tego, co się wydarzyło w zoo. W dalszym ciągu gnębiły go wyrzuty sumienia, nie mógł sobie darować, że tak się to skończyło. Rozmowa z psychologiem prawdę mówiąc, niewiele pomogła. Według zaleceń miał nie działać przez kilka najbliższych dni w terenie, a zająć się za to papierkową robotą. Sam nie bardzo wierzył, że to coś da, ale mimo wszystko starał się współpracować.
Zwabiony przez śmiech, który, jak się okazało, należał do Chmielarza, podniósł wzrok na dokazujących ubeków.
– Co tak znowu zęby suszysz? – spytał Guzmała, łypiąc okiem na kolegę.
– A bo mi się przypomniało w osiemdziesiątym czwartym tych trzech hipisów na Powiślu, jak żeśmy im zrobili zdrowe pałowanko naszymi blondynami. W samych slipach spierdalali! Pamiętasz to, Stachu?
– I do tego na bosaka, a to przecież środek zimy był! Jasne, że pamiętam! Takich rzeczy się nie zapomina!
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Oderwawszy wzrok od ekranu, Chmielarz kątem oka spojrzał w ich stronę.
– Wlazł!
Klamka posłusznie opadła i do pokoju wszedł aspirant Zięba. Ten łysiejący gdzieniegdzie, wąsaty drągal zdrowo po czterdziestce, ubrany w mundur był tylko kolejnym reliktem przeszłości, byłym milicjantem w szeregach policji. Po wejściu zasalutował jako tako z uśmiechem, a potem kiwnął głową wszystkim zgromadzonym.
– Z czym przychodzisz? – Chmielarz powrócił do oglądania telewizji.
– Chciałem zobaczyć, co tam u was. We firmie pusto, tylko myśmy chyba zostali.
– Jakoś leci. Patrz lepiej, co znaleźliśmy, ha ha! Rocka czy inny chuj.
– Właśnie widzę. A tego, Chmiel, słyszałeś już najnowsze wieści?
– Nie, a co jest grane?
Zięba odchrząknął i podrapał się po głowie, zanim odpowiedział.
– Kilka godzin temu ktoś kropnął majora Brolla z UOP. Znaleźli jego ciało gdzieś w krzakach w Skwerze Grotowskiego. Pomyślałem, że ty i Stach chcielibyście wiedzieć.
– Co?! Ja pierdolę, Zenek nie żyje?!
– Kurwa! – zaklął Guzmała.
– Nie, nie, nie! Kurwa! Przecież on miał ze sobą wszystkie papiery! A żeby to chuj strzelił!
– Wiadomo, jak do tego doszło? – zainteresował się Rudecki. – Był ktoś z nim?
– Jakbyś zgadł. Podwoził go taki jeden Arek. To znaczy Arkadiusz Nowakowski – dodał, widząc, że samo imię niewiele mówi podkomisarzowi. – Ludzie z hotelu, gdzie po raz ostatni widziano Brolla, twierdzą, że kilka minut po dwudziestej drugiej podjechał po niego czarny mercedes. Właśnie to sprawdzamy.
Rudecki skinął głową smutno, ze zrozumieniem. Takim oto sposobem omijała go kolejna sprawa.
– Będziemy potrzebować żarówkę 45 volt – mruknął Guzmała, zwracając się do aspiranta wciąż stojącego w progu. – Dwa albo trzy flakony. Bez picia się dzisiaj nie obejdzie...
– Na wszelki kup cztery – wtrącił się Chmielarz.
– Dobra, zmontuję coś.
Zięba ostatni raz spojrzał na towarzystwo z politowaniem, odepchnął się od framugi, po czym wyszedł. W tym samym momencie Chmielarz podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do jednej z szafek na akta. W jej głębi wśród sterty dokumentów kryła się samotna butelka wódki. Komisarz sięgnął po nią, zamknął drzwiczki i ruszył w drogę powrotną, kierując się jednak od razu do stołu.
– Powiecie mi, kim właściwie był ten cały Broll? – Rudecki wyprostował się na krześle i przetarł zaropiałe oczy. – Nie znałem go wcześniej.
– Był jednym z nas – odpowiedział mu „Guz", rozstawiając kieliszki, które nagle pojawiły się znikąd. – Zaczął pracę w resorcie w sześćdziesiątym siódmym. Po zakończeniu stanu wojennego w osiemdziesiątym trzecim góra awansowała go na majora. W tamtym czasie musiał być ulubieńcem ministra.
– Mhm. A te dokumenty? To było coś ważnego?
Chmielarz i Guzmała porozumiewawczo wymienili spojrzenia.
– To nie twoja działka, Tomek – powiedział pierwszy z nich. – Nie zawracaj sobie tym głowy. Są ważniejsze sprawy. Pora się napić.
Ta sprawa śmierdzi na kilometr. Myśl sobie, co chcesz, ale mi się wydaje, że ten cały Judasz musiał mieć na nich haka i dlatego go kropnęli.
Niedawne słowa Bystronia aż uderzyły Rudeckiego. Było w nich coraz więcej racji.
– Dokładnie. – Tak się akurat złożyło, że Guzmała skończył rozlewać. Uniósł swój kieliszek, a za jego przykładem poszedł także partner. – No to raz! Oby nam się!
– Zdrowie wasze w gardło nasze! – zawołał „Piwosz" i w trymiga opróżnił podane mu chwilę temu naczynie.
O blat uderzyły puste kieliszki. Dokładnie dwa, bo trzeci, wciąż pełny stał nieruszony.
– Czemu nie pijesz? – Chmielarz zwrócił się ostro do Rudeckiego, kiedy to zauważył. – No co jest, swojska wódka ci nie smakuje? Pij, przecie nikt nie patrzy.
Ponury milczek niechętnie zabrał za opróżnienie swojej małej szklanki. W końcu i jej zawartość opustoszała, prawie tak jak zły humor pijącego.
– Dobra robota, Tomuś! – Chmielarz wprost nie krył zadowolenia. – Po co sobie utrudniałeś niepotrzebnie, powiedz?
Jak można łatwo się domyślić, na jednej kolejce się nie skończyło. Pierwsza butelka została opróżniona w dość szybkim tempie, a z powodu dalszej suszy i nieobecności aspiranta zaraz znalazła się druga.
Picie zaczynało się przeciągać do dwóch kwadransów. Przez ten czas zachowanie policjantów uległo zmianie – mówili głośniej, bardziej ochryple. Wszystko to z powodu zbliżającego się rauszu.
– Jesteśmy nieśmiertelni – odezwał się Chmielarz. Jego mglisty wzrok był skupiony przez cały czas na Rudeckim, jakby pilnował, czy mężczyzna słucha go uważnie. – Komuna zrobiła z nas cichych bohaterów. A teraz ta kurwa, zwana prawdziwie wolną Polską, nazywa mnie i resztę zbrodniarzami, bandytami bez sumienia. Te gnoje w krawatach z komisji... W dupie byli, gówno widzieli! Ech, i pomyśleć, że mogliśmy ich załatwić, kiedy był jeszcze na to czas. Kropnąć takiego, ciało do wora, a wór do jeziora! Ha!
Rudecki mimowolnie wzdrygnął się, usłyszawszy słowa starszego kolegi. Ni stąd, ni zowąd przed oczami stanął mu obraz grobu w lesie dla zamordowanego kapusia. Kiedy jego ciało zalało się potem, pomyślał, ile jeszcze ludzi zginie przez tych drabów?
W międzyczasie Chmielarz sięgnął po butelkę, aby po raz kolejny nalać sobie wódki. Gdy kieliszek się zapełnił, czym prędzej wlał w siebie przejrzysty płyn. Na czerwoną od wódki twarz natychmiast wypłynął uśmiech, który miał w sobie coś przerażającego.
– Czasy się zmieniają – ciągnął były ubek – ale my pozostaniemy w pamięci Polaków jako ich najgorszy koszmar. Taki, po którym obudzą się z krzykiem w środku nocy i zdadzą sobie sprawę, że zmoczyli łóżko.
– Dobrze gada, ha ha! – zawołał Guzmała, wymachując flaszką. – Polać mu!
– Wiesz, co jeszcze jest w Polsce niezmienne, Tomek? Układy, proszę ja ciebie. Ciągle widzisz te same twarze w komisjach i w mediach. Ustrój ustrojem, ale koryto korytem. Ktoś musi przy nim być, kapujesz? Nie można tak po prostu z tym zerwać, nasi byli przełożeni są na to najlepszym przykładem. Dostosowali się do nurtu rzeki, zamiast płynąć pod prąd. Cwane skurczybyki... – Chmielarz sposępniał i zamyślił się na moment, po czym uderzył Rudeckiego w ramię. Sam gest najprawdopodobniej miał być w zamierzeniu przyjacielski, ale z powodu zbyt dużej ilości wypitego alkoholu wyszedł raczej na przejaw nieumotywowanej agresji. – Prawdę mówiąc, to wcale nie takie trudne. Przecież mnie i chłopakom się udało. – Ogarnął ręką gabinet i zarechotał ohydnie. – My też wyszliśmy na swoje.
Śmiech, który poniósł się po ścianach pokoju, wgryzł się w uszy Rudeckiego. W tej jednej chwili pożałował ścieżki kariery, którą obrał, przydziału tutaj, a nawet samego pobytu na komendzie tego późnego wieczora. Zrobiło mu się niedobrze, więc tak szybko, jak mógł, przysłonił ręką usta.
W swojej naiwności jego starsi koledzy pomyśleli, że to wódka próbuje się cofnąć, więc Chmielarz wbrew wszelkiej logice, klepnął młodego mężczyznę w plecy na tyle mocno, że ten zachłysnął się i prawie je wypluł. W następnej sekundzie usłyszał wrzask Chmielarza tuż nad uchem:
– Nie oddawaj!
Od nadmiaru bodźców, bólu w tylnej części ciała i torsji Rudeckiemu zaczęło brakować tchu. Wstał z krzesła, chwiejąc się nieco i poddał kaszlowi, który go nawiedził. Tymczasem drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich Zięba. W rękach trzymał trzy butelki Bolsa.
– I co, zaczęliście beze mnie? – zapytał z wyrzutem, kiedy jego wzrok padł na niemal pustą zastawę.
– Trzeba było szybciej wracać – odparł Guzmała, wydymając wargi i mlaszcząc. – Właśnie trwa przesłuchanie. Jak chcesz się przyłączyć, to siadaj. Janusz, podaj mu świadka.
Chmielarzowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. W okamgnieniu wykonał polecenie kolegi i polał ostatek alkoholu ze szklanego dna nowoprzybyłemu, który nie czekając długo, zasiadł do stołu i wysuszył swój kieliszek.
– Aaa! I świadek został oczyszczony z zarzutów! – zakrzyknął radośnie Guzmała na ten widok.
– W ogóle coś sobie przypomniałem. – Zięba z nietęgą miną odsunął szklaneczkę, a potem odwrócił się do Rudeckiego, który w międzyczasie zdążył usiąść z powrotem. – Tomek, obiło mi się o uszy, że nowego do kompletu dostaniesz. Ma aż z Łodzi tu do nas przyjechać.
– Aż z Łodzi? Ho, ho! To chyba nie byle kto! – roześmiał się Chmielarz, któremu zaczynał wirować świat.
– A żebyś ty wiedział. Syn prokuratora z okręgu, wyobraź to sobie!
– O kurwa! A nie mówiłem? Nie mówiłem?!
– No dobra. – Guzmała zmarszczył brwi. Wydawało się, że miało mu to pomóc w połączeniu wątków i trzeźwym myśleniu. – Ten Świeżak to ma jakieś nazwisko?
– Jakieś tam ma na pewno. – Zięba zamyślił się na moment, starając je sobie przypomnieć. – Pokora chyba.
– Pokora, mówisz... Coś mi się kojarzy. Jego kochany tatulek to czerwony był jak barszcz na święta.
– Słyszałem, że teraz doradza w resorcie – wtrącił Chmielarz, chcąc zabłysnąć. – Musi mieć spore dojścia.
– A tam, cienki Bolek jest z niego! – Guzmała machnął na to ręką. – Ale kasy pewno ma jak lodu, skoro młodego przepchnął i go tu do nas śle.
– Już my się nim odpowiednio zajmiemy. Nie często przecież mamy takich gości.
– Racja. Jeśli pozwolicie, koledzy, powołam specjalnie komitet powitalny!
– Dobra, dobra, tylko kiedy ten nowy właściwie do nas zawita?
– Jeśli się nie mylę, to pojutrze – stwierdził Zięba.
– Ooo, to nie zostało za wiele czasu. Zdążymy z przygotowaniami?
„Piwosz" jednym uchem przysłuchując się trwającej rozmowie, cmoknął wyraźnie niezadowolony i wskazał ręką nieotwarte jeszcze butelki.
– Weź, nie pierdol, Stachu, tylko lepiej polewaj.
– Się robi.
Samo nalewanie zajęło kilkanaście sekund. Potem przyszła kolej na głośne okrzyki:
– Za tych, co nie mogą!
– Zdrowie!
Przy tej dość specyficznej melodii czterej policjanci jak jeden mąż chwycili za kieliszki, odchylili się na swoich miejscach i wchłonęli zaserwowaną im dawkę wódki, by już chwilę później z niesmakiem ją wypluć.
– A żeby to chuj... – pierwszy skomentował sytuację Chmielarz. – Chrzczona!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top