Rozdział 4: Niepokój
Dochodziła dziewiąta rano. Kilka godzin wcześniej słońce wychynęło zza horyzontu i godziło teraz w okna policyjnej stołówki, która była prawie pełna o tej porze. Przez szarą, pozbawioną wyrazu salę w poszukiwaniu wolnego miejsca maszerowali Rudecki i Bystroń.
– Bystry... Widać po tobie, że potrzebujesz teraz przerwy. Weź, pogadaj ze starym. Na pewno da ci urlop. Wrócisz, jak poczujesz się lepiej. No, co ty na to?
Otępiały Bystroń nawet nie spojrzał w jego stronę. Szedł dalej, wpatrując się w wyłożoną kafelkami posadzkę, miejscami popękaną.
– Nie martw się o mnie. Dam sobie radę.
Gada jak nakręcana zabawka, stwierdził w myślach drugi z policjantów. W tym momencie zaczął jeszcze poważniej obawiać się o swojego kolegę.
Pierwszy wolny stolik znajdował się koło wielkiego okna wychodzącego na ruchliwą ulicę. Mężczyźni zajęli miejsca po obu stronach naprzeciwko siebie; Rudecki wyjął z kieszeni kurtki kanapkę służącą mu za pierwsze śniadanie i łypnął na samochody w dole. Wszyscy gdzieś pędzili, trąbiąc na siebie i wypuszczając spaliny w świat.
Głód dał o sobie znać, więc przeniósł wzrok na milczącego Bystrego, który siedział z głową podpartą rękami i błądził gdzieś myślami. Nic nie wskazywało na to, że wziął coś ze sobą na stołówkę. Rudecki zakręcił się i po chwili przed Bystroniem pojawiła się bułka zapakowana w papier.
– Masz. Musisz coś jeść.
– Nie jestem głodny.
– Przecież widzę, że to cię trapi. – Starszy z policjantów pochylił się i zniżył głos niemal do szeptu. – Dobrze ci radzę, po...
– Wszystko jest w porządku! – wybuchnął Bystroń, waląc pięścią w blat. – Rozumiesz?! Nie potrzebuję twoich rad. Odpuść sobie!
Rudecki rozejrzał się po stołówce, reszta gości z zainteresowaniem spoglądała w ich stronę.
– Dobra, dobra, wyluzuj. Chciałem tylko pomóc.
Słowa o niesieniu pomocy musiały zadziałać, bo Bystroń uspokoił się nieco i w końcu niby niechętnie sięgnął po kanapkę leżącą przed nim.
– Mmm... Dobre – powiedział z pełnymi ustami po wzięciu pierwszego dużego kęsa.
– Dobre, bo cudze! – Chmielarz pojawił się nagle tuż za jego plecami. Jak zwykle towarzyszył mu Guzmała. – Co to, Bystry, nie masz własnej buły?
Rudecki odłożył swoje śniadanie i znieruchomiał, patrząc czujnie to na Bystronia, to na Chmielarza. Łatwo można było się domyślić dalszego rozwoju wypadków, jeśli w porę nie zareaguje. Wstał więc, ale Chmielarz tylko na to czekał.
– Usiądź, Rudi. Wszystko gra. – Wykrzywił się w podłym uśmiechu. – Wracając do ciebie, młody, pokaż, co tam masz. – Bez pardonu zaczął rozgrzebywać kanapkę Bystroniowi. – Salceson? No, no. Mniam.
Aspirant wziął głęboki wdech, zanim jego pięść wylądowała na nosie Chmielarza, łamiąc go. Były ubek zasłonił się rękoma, ale nic mu to nie dało, gdyż solidnie wyprowadzony kopniak posłał go wprost na ziemię.
– Co jest...? – urwał, kiedy spadł na niego kolejny cios. – Kurwa!
Nie zdążył powstać. W ułamku sekundy Bystroń znalazł się na nim i przystąpił do okładania go dalej pięściami. Chmielarz jednak szybko przeszedł do kontrataku i po chwili obaj turlali się już po posadzce, a wokół nich narastało zamieszanie. Wszyscy zgromadzeni chcieli zobaczyć, kto wygra tę bójkę. Niektórzy pokusili się nawet o typowanie zwycięzcy.
– Halo, co tu się wyprawia?! Spokój! SPOKÓJ! Spokój, mówię!
Jak na komendę spojrzenia gapiów powędrowały w stronę wejścia na stołówkę, gdzie oparty o futrynę stał inspektor Szarak. Twarz miał czerwoną ze złości, przypominał wręcz żywego buraka.
– Macie natychmiast przestać! – Szybkim marszem zbliżył się do walczących i gdy znalazł się dostatecznie blisko, z całej siły tupnął nogą. – Bystroń, Chmiel! Do was mówię, łachudry!
Ci jednak nie słuchali go wcale pochłonięci przez wir walki. Kiedy do Szaraka wreszcie dotarło, że sam nic nie wskóra, wskazał kilku policjantów i nakazał im:
– Rozdzielić ich w tej chwili!
Tym razem usłuchano jego rozkazów i wnet obaj walczący zostali oddzieleni od siebie ludzkim murem.
– Bystroń, już nie żyjesz! – wrzeszczał w szale Chmielarz znad ramienia Guzmały. – Zajebię cię, kurwa! Zajebię jak psa!
– Chuj ci w dupę, ubolu pierdolony! – Bystroń nie pozostał mu dłużny i na odchodne uraczył go gestem Kozakiewicza.
– Spokój! – zawołał raz jeszcze Szarak. – Jeszcze dzisiaj widzę Rudeckiego i Bystronia u siebie w gabinecie. I nie życzę tu sobie więcej bójek! Zrozumiano?!
Płaszcz komendanta zatoczył półkole, a potem wraz z właścicielem zniknął za drzwiami.
I po śniadaniu, pomyślał Rudecki, obserwując pustoszejące pobojowisko pośród stolików.
* * *
– Złamaliście rozkaz.
Wzrok siedzącego za biurkiem Szaraka nie przestawał świdrować Rudeckiego i Bystronia. Sprawiał przy tym wrażenie ojca, który przeprowadza poważną rozmowę z synami po powrocie ze szkolnej wywiadówki.
– Szefie, mogę to wytłumaczyć... – Podkomisarz samowolnie podjął się roli adwokata.
– Nie chcę słyszeć od was żadnych wymówek. Wasze szczęście, że oddziały prewencji pod komendą sierżanta Krajewskiego poradziły sobie z tymi drabami ze stadionu. – Inspektor uśmiechnął się półgębkiem, pochylił się i oparł ręce o blat biurka. – Jeszcze nie wiem, co z wami zrobię, ale kara was nie ominie. Możecie śmiało liczyć na odpowiedni wpis do akt.
Jego goście w odpowiedzi jedynie smętnie pokiwali głowami na znak, że zrozumieli.
– Wybornie. Skoro mamy to już za sobą... Wejść!
Na komendę drzwi do gabinetu otworzyły się i weszli przez nie jeden po drugim dwaj oficerowie o dość surowych twarzach. Byli ubrani po cywilnemu tak jak Chmielarz i Guzmała, którzy deptali im po piętach.
Kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca, Szarak wstał, zatarł ręce i zabrał głos:
– Zwołałem was tu w ważnej sprawie. Mianowicie Witecki i Soboń otrzymali denuncjację. Donos znaczy – dodał szybko, widząc zdziwione twarze podwładnych. – Wedle tych informacji jutro w godzinach porannych w miejskim zoo dojdzie do spotkania pomiędzy łotrami od nas z podwórka a gośćmi zza wschodniej granicy. Macie być przygotowani. Zwarci i gotowi. O szóstej widzę was wszystkich na Ratuszowej.
– Jasne, szefie – odpowiedział chór jednakowo znudzonych głosów.
– No. – Szarak na powrót zagłębił się w fotelu, a potem zdziwiony przedłużającą się obecnością podkomendnych przemówił z wyraźną nutą kpiną: – Do widzenia, panowie.
Policjanci odmeldowali się kolejno: najpierw Guzmała i Chmielarz, potem Witecki i Soboń, a na samym końcu Rudecki wraz z Bystroniem. Ostatni duet pozostał pod drzwiami, podczas gdy pozostała czwórka oddaliła się korytarzem, wracając do swoich zajęć. Rudecki rozejrzał się, pociągnął nosem i położył dłoń na barku na nowo zamyślonego Bystronia.
– Odwiozę cię, co?
* * *
Mrok nocy rozproszył się, gdy teren podwórka rozjaśniły światła reflektorów bordowego poloneza, który niemal z piskiem opon zajechał pod kamienicę na obrzeżach Pragi.
– Jesteśmy – oznajmił pogodnie Rudecki, chcąc za wszelką cenę przerwać niezręczną ciszę.
– Ta, na to wygląda.
Bystry zdawał się jeszcze bardziej przybity niż wcześniej. Rudecki domyślał się, że z pewnością ma to związek z powrotem do pustego domu, który jeszcze długo taki pozostanie.
– Cześć. – Bystroń nieznacznie skinął głową. Powiew mroźnego powietrza ogarnął wnętrze auta, kiedy mężczyzna otworzył drzwi prowadzące do krainy lodu.
– Cześć, trzymaj się.
– Mhm, ty też.
Trzasnęły drzwi i Bystroń zaczął niespiesznie oddalać się w stronę fasady ceglanego budynku. Szedł skulony, z dłońmi wepchniętymi głęboko w odmęty kieszeni kurtki, brodząc trzewikami w roztopach.
Rudecki widząc, jak tamten odchodzi i zaraz zniknie mu z pola widzenia, poczuł dziwną, niewytłumaczalną potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze.
– Eee... Bystry!
Na dźwięk znajomego głosu Bystroń zatrzymał się, odwrócił i wbił wzrok w Rudeckiego.
– Co?
– No ten... Widzimy się jutro na akcji!
– Ta, jasne... Widzimy się.
Bystroń okręcił się na pięcie i raptem chwilę później zniknął w wejściu na klatkę schodową. Za to Rudecki zaklął pod nosem i zganił się w myślach. Nie byłeś w stanie wymyślić niczego lepszego? Pokręcił jeszcze głową i zabrał się za odpalanie auta. Miał równo siedem godzin, żeby wrócić do domu i się wyspać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top