Rozdział 3: Po północy
Nocą od strony stadionu na Konwiktorskiej pobrzmiewały głośne wrzaski i odgłosy jatki. To nie nikt inny, a właśnie wściekli kibole na trybunach tłukli się między sobą oraz z napierającymi na nich oddziałami prewencji. Cegły latały nad głowami walczących, pieści i pałki uderzały o kości, a te pękały pod naporem obcej siły.
– Kogo obstawiasz, tak w ogóle? – zagadnął Rudecki. On i Bystroń obserwowali wszystko z bezpiecznej odległości, gotowi interweniować w każdej chwili i posłać kolejnych ludzi w wir walki. – Legia czy Polonia?
Jego partner spojrzał na niego spode łba. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego.
– Nie kibicuję.
– Co? Czemu?
– Jakoś mnie to nie kręci. Poza tym siedzimy tu za karę.
– A czego się spodziewałeś? – zdziwił się Rudecki, patrząc, jak Jóźwiak z Legii dostaje od sędziego Wójcika żółtą kartkę. – Zresztą Guz i Chmiel dostali gorszy przydział. A my, chociaż możemy obejrzeć mecz na żywo.
– Ta, i jednocześnie pilnować tych zadymiarzy. – Bystroń skinął głową na ruchliwe trybuny. – Naprawdę super sprawa...
Nerwy kazały mu zapalić. Po chwili kopcił już jak lokomotywa.
– A tak z ciekawości, komu ty kibicujesz?
– Ja? – Rudecki pozwolił sobie na uśmiech. – Mam sentyment do Legii. W ostatnich derbach, w pięćdziesiątym piątym, to oni wygrali. Wydaje mi się, że dzisiaj może być podobnie.
Mówiąc to, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął z niej niewielki kawałek papieru. Bystroń w mgnieniu oka dostrzegł logo Totolotka na paragonie.
– No, obyś coś wygrał. Może i mnie coś wpadnie...
– Jak na razie jest jeden-zero dla Legii. – Rudecki chuchnął w druczek na szczęście i schował go z powrotem. – Nie mam powodu do narzekania.
– Wiesz, wszystko może się zdarzyć, nie?
Korytarz za plecami funkcjonariuszy wypełniły odgłosy ciężkich kroków szweja. Odziany w mundur ala ZOMO i kamizelkę taktyczną, z hełmem i pałką przy pasie, zasalutował, uderzając przy tym butami o siebie.
– Co dla nas macie, sierżancie? – zapytał Rudecki.
– Sytuacja na trybunach na razie pod kontrolą, ale ja w innej sprawie. Mam pilną wiadomość dla pana aspiranta.
Bystroń ostrożnie odsunął się od barierki i zgasił peta, rzucając go na ziemię i zaraz przydeptując butem. Ruchy miał nerwowe, to właśnie one zdradzały jego złe przeczucia.
– Melduj – rozkazał drżącym głosem.
– No ten. Telefonowali ze szpitala...
– Znowu? Co tym razem?
Sierżant wbił wzrok w ziemię i przestąpił z nogi na nogę.
– Cóż, myślę, że nic dobrego.
Słysząc to, Bystroń gwałtownie obejrzał się na Rudeckiego. Nie musiał nic mówić. Jego spojrzenie wyrażało głęboki niepokój i jednocześnie troskę o stan matki. Rudecki westchnął i kiwnął głową, a potem powiedział:
– Dobra, jedziemy. Leć już, ja zaraz dołączę.
Bystroń podskoczył i pobiegł w długą przez korytarz w kierunku parkingu, gdzie czekał polonez. Rudecki tymczasem odwrócił się do młodszego stopniem policjanta.
– Wierzę, że sobie poradzicie, sierżancie. Przekazuję wam dowództwo nad akcją, kiedy nas nie będzie.
– Mhm, tak jest.
Podkomisarz ostatni raz zerknął na oświetloną przez reflektory murawę, po której biegali zawodnicy, a potem marszem ruszył w ślad za Bystroniem.
Nagle ni z tego, ni z owego głośniki zagrzmiały od ryku:
– GOOOOL! GOL! Strzał Kopecia ratuje sytuację dla Polonii! Proszę państwa, to niewiarygodne, jest jeden-jeden!
Wchodząc na teren parkingu, Rudecki zaklął pod nosem.
* * *
– Gdzie leży? – Rudecki oglądał ściany klatki schodowej, kiedy razem z Bystroniem wdrapywał się po krętych schodach.
– Pierwsze piętro. Sala... Sto... Osiem...?
– Pewien jesteś?
– Niczego już, kurwa, nie jestem pewien!
– Dobra, dobra, zapomnij, że pytałem.
Obaj wypadli na zaciemniony korytarz, który co parę metrów oświetlały gasnące lampy zawieszone pod sufitem. Ze względu na późną porę panowała tu wręcz grobowa cisza, przerywana wyłącznie przez odbijające się od gołych ścian kroki stróżów prawa.
Na samym końcu czekał przygarbiony – zapewne od ciężaru swoich obowiązków – lekarz dyżurny. Oczy miał podkrążone, jakby od paru dni nie spał. Bystroń minął go i bez choćby prozaicznego „dobry wieczór" wszedł do sali, gdzie leżała jego chora matka. Rudecki natomiast zatrzymał się przed mężczyzną w kitlu i spojrzał mu w oczy.
– Jest jakaś nadzieja? – zapytał.
Odpowiedzią był tylko zaprzeczalny ruch głową i odejście bez słowa. Doktor nie musiał się odzywać, żeby Rudecki poczuł bijącą od niego woń alkoholu, którą tamten próbował ukryć. Policjant nie zamierzał jednak wszczynać z tego powodu burdy, dlatego odpuścił i skierował się do wnętrza mrocznej sali.
Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu była lampka nocna ze stolika obok łóżka, na którym leżała wynędzniała starowinka. Zmarszczki pokrywały znaczną część jej wyostrzonej przez cierpienie twarzy, pod oczami koczowały dwa głębokie cienie.
Rudecki kątem oka zerknął na kardiograf – odczyt słabł z każdą sekundą.
– Mamo... Jak się czujesz?
Minęła dłuższa chwila, zanim Bystroniowa otworzyła usta, by powiedzieć:
– Jacuś...
Syn delikatnie uścisnął dłoń matki.
– Jestem przy tobie. Jestem...
– Kocham... Cię...
– W-Wiem, mamo... J-ja... Ja ciebie też b-bardzo kocham...
Czując wzmożone zmęczenie, Bystroniowa zamknęła oczy i odetchnęła ciężko, a potem nagle zwiotczała. Stojący przy łóżku kardiograf zgubił rytm.
– Mamo!
Bystroń przyklęknął obok łóżka, wtulił głowę w pościel i zaczął łkać. Rudecki stał za nim, nie bardzo wiedząc, jak powinien się zachować. Jego uwagę odwrócili marudzący pacjenci, których wyrwano ze snu.
– Nie, nie, nie! Boże, nie...
Drzwi do sali uchyliły się i stanęła w nich przestraszona dziewczyna w stroju pielęgniarskim.
– Co tu się dzieje? – spytała cichutko.
– Biegnij po lekarza! – Odurzony przez emocje Rudecki doskoczył do niej i potrząsnął nią, prawie wyrzucając biedaczkę za drzwi. – Szybko!
Nawet głośne kroki biegnącej po korytarzu pielęgniarki nie mogły zagłuszyć łkania zrozpaczonego Bystronia.
* * *
https://youtu.be/raAVC95y6so
Rudecki obmył twarz zimną wodą i spojrzał na swoje odbicie po drugiej stronie lustra. Wyglądał jak upiór. Jak człowiek umarły za życia.
Co jest, kocie zafajdany?! Jeszcze ci mało?
Ja ci pokażę dyscyplinę!
Po korytarzu poruszamy się biegiem!
Ojcu się nie pyskuje, gnoju ty!
Najwyższa pora dotrzeć kociarstwo! Niech zna swoje miejsce!
Nic z ciebie nie będzie!
Jakie są cyfry rezerwy? No mów, kurwa!
Przeszłość uderzała go z każdej strony. Ściany szpitalnej toalety zdawały się ścieśniać. Rudecki zachłysnął się trującym powietrzem, które wdarło mu się do płuc. Zwymiotował do umywalki. W pomieszczeniu było coś jeszcze.
Potwór chcący go udusić.
Cienizna.
* Szwej – w żargonie policyjnym: policjant oddziału prewencji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top