Rozdział 1: Judasz
Szczekanie walczących ze sobą psów niosło się echem po podwórzu. Było na tyle irytujące, że rozczochrany rudzielec w wiosennej kurtce khaki i dżinsach zza oceanu wysiadł z auta, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Trzęsącą się ręką nerwowo sięgnął po paczkę papierosów, a potem przytknął sobie jeden z nich do ust. Krótki błysk zapałki przyniósł ukojenie zszarpanym nerwom. Gdy płuca zaczęły go znajomo swędzieć, z ulgą wypuścił z nich dym.
– Jak ja nie cierpię tej roboty...
Zdawać się mogło, że psy w oddali nie zamierzały przestać walczyć. Po naprawdę krótkiej obserwacji młodzieniec obejrzał się przez ramię i podniósł wzrok na okno położonego na trzecim piętrze mieszkania. Stojący w nim wysoki brunet w sztruksowej katanie podkomisarz Tomasz Rudecki odwzajemnił spojrzenie, po czym odwrócił się bez zbytniego pośpiechu i spojrzał na swoich pracujących „kolegów".
Grubas z cienkim wąsikiem, w puchowej kurtce i ciemnych okularach na nosie, który stał w kącie i przypalał papierosa, nazywał się Guzmała, ale wszyscy mówili na niego po prostu „Guz". Wzrok Rudeckiego podążył dalej i zatrzymał się na stojącym pośrodku pokoju Januszu Chmielarzu, pseudonim „Chmiel". Pięści trzymał kurczowo zaciśnięte, skórę na knykciach miał zdartą. Jego ramiona oprawione w cienki płaszcz unosiły się i opadały w rytm rwanego oddechu. Z pomarszczonego czoła komisarza na goły parkiet kapały grube krople słonego potu.
Przed nim na barłogu leżał bezwładnie mężczyzna w średnim wieku, z niechlujną, krótką brodą i strzechą kręconych, szpakowatych włosów. Jego oczy pozostawały zamknięte, tylko usta miał przez cały czas otwarte i czerwone od świeżej krwi. Z nosa wyglądały na zewnątrz skrzepy. Na komendzie dostał ksywkę „Judasz", bo nadzwyczaj chętnie sypał swoich ziomków z Solidarności. Archiwiści twierdzili, że nadal mają gdzieś jego teczkę, podobno wypchaną po same brzegi.
– Kończy mi się cierpliwość. To twoja ostatnia szansa – wysapał Chmielarz, ocierając rękawem pot z czoła.
Ma już dość, stwierdził Rudecki, fachowym okiem oceniając stan Judasza. Niespiesznie podszedł do Chmiela i położył mu rękę na ramieniu.
– Czego? – Rudecki napotkał spojrzenie gniewnych oczu. – Jeszcze nie skończyłem.
– Skończyłeś. Teraz moja kolej.
Gdy skończył mówić, podwinął spodnie i przyklęknął przy łóżku, a potem zbliżył usta do ucha Judasza, by wyszeptać:
– Musisz zdać sobie sprawę z tego, w jakie gówno się wpakowałeś. Jeszcze chwila i będzie po tobie. Nie licz na to, że któryś z nas zadzwoni po karetkę. Powiedz nam to, co chcemy wiedzieć i sobie pójdziemy – zrobił pauzę, kiedy dotarło do niego, że brzmi jak mafiozo z filmów gangsterskich. Zawstydził się i by pozbyć się chwilowego zakłopotania, potarł nerwowo nos. – To jak, będziesz sypał?
Judasz odetchnął głęboko i nie otwierając oczy, obrócił głowę w stronę Rudeckiego, ale nie wykrztusił z siebie ani słowa. Policjant westchnął przeciągle i zwiesił głowę.
– To na nic – skomentował Guzmała. – Dajmy Chmielowi dokończyć robotę.
Rudecki niechętnie wstał, a wtedy Chmielarz przecisnął się obok niego i stanął ponownie nad przesłuchiwanym. Nim zdążył złapał go za kołnierz i posłać kolejny cios, przemówił słaby głos:
– J-ja... Ja powiem... Tylko proszę... N-nie tu-taj...
Rudecki obejrzał się w przez ramię, a potem skonsultował wzrokiem z Guzmałą i Chmielarzem. Było po nich widać, że jest im obojętne to, jak sprawa się skończy. Zależało im tylko na pozyskaniu potrzebnych informacji. Młodszy funkcjonariusz kiwnął głową na Chmiela.
– Bierz go.
We dwóch podnieśli z wyra ledwie żywego Judasza. Guzmała asekurował ich, prowadząc przez przedpokój, salon i jeszcze jeden hol. Tak wyszli na klatkę schodową i w tym samym momencie otworzyły się drzwi wejściowe do mieszkania obok. W progu stanęła zgarbiona staruszka w znoszonej koszuli nocnej. Od razu zaczęła błądzić ledwie widzącym spojrzeniem po mężczyznach i wreszcie zapytała półgłosem:
– Co się dzieje, panowie?
Guzmała w mgnieniu oka znalazł się przy niej i zasłonił swoim cielskiem kolegów z pracy.
– Nic takiego, proszę pani – przyjął rzeczowy ton. – Niech pani wraca do mieszkania. My, to znaczy milicja, już się wszystkim zajmiemy.
Staruszka nie wyglądała na przekonaną jego słowami, więc Guz wzruszył ramionami, wepchnął ją do środka i zatrzasnął proste, drewniane drzwi z przekrzywionym numerem 35. W tym czasie Rudecki i Chmiel ze sflaczałym Judaszem na rękach byli już na półpiętrze między drugą a trzecią kondygnacją bloku.
Na dole w samochodzie czekał Bystroń, inaczej „Bystry". Był świeżakiem tak jak Rudecki. Obaj po WSPol-u dostali się do policji już po zmianie ustrojowej w dziewięćdziesiątym drugim roku. Za to Chmielarz i Guzmała służyli wcześniej w SB, dlatego stanowili zupełnie inną bajkę.
– Bystry! – krzyknął Rudecki. – Drzwi!
– Się robi!
Rudy sprawnie okrążył poloneza i otworzył drzwi na tył wozu. Wspólnymi siłami Rudecki i Chmielarz wrzucili Judasza do środka, a potem zajęli miejsca po obu stronach zatrzymanego. W międzyczasie Bystroń zdążył wrócić na miejsce kierowcy.
– Gdzie on jest? – Zaczął się niecierpliwić nieobecnością Guzmały, gdy ten nie pojawił się po upływie kilku minut. – Powinien już być.
– Spokój, Jacek. – Z tylnego siedzenia dobiegł go głos Rudeckiego. – Zaraz przyjdzie.
– O, jest i nasz pulpet! – zarechotał Chmielarz, bo oto z wejścia na klatkę schodową wytoczył się Guzmała. Idąc w kierunku samochodu i siedzących w nim policjantów, w pełnym skupieniu przeliczał niewielki plik banknotów. Wreszcie, gdy dotoczył się do poloneza, schował papiery do kurtki i postękując przy tym co niemiara, zajął miejsce obok kierowcy.
– Co to za forsę żeś znalazł? – zagadnął go wścibski Chmiel.
– Cóż, wygląda na to, że starsza pani założyła u mnie lokatę na wysoki procent. Dobra, szkoda czasu. Jedźmy już.
– Racja – zgodził się z nim Rudecki i klepnął w zagłówek kierowcy. – Odpalaj, Bystry, bo piździ tu jak w kieleckim.
Bystroń natychmiast zabrał się do odpalania starego rzęcha. Przekręcił kluczyki w stacyjce i czekał, aż silnik zechce zapalić.
– Dokąd jedziemy?
– Do firmy, a gdzie? – wysapał Guzmała, wycierając swój kartoflowaty nos w chusteczkę materiałową. – No jedź już, młody, bo mi się hemoroidy zaczynają odzywać.
– Przecież robię, co mogę. Szybciej się nie da – wymruczał pod nosem Bystry. Kiedy jego starania w dalszym ciągu nie przyniosły żadnych rezultatów, w gniewie uderzył otwartą dłonią w kierownicę. – Zasrane auto! Odpal wreszcie!
– Nie przejmuj się – Do rozmowy znowu wtrącił się Chmielarz. W jego głosie dało się wyczuć kpinę. – Nie ma co się spieszyć, nic nas nie goni.
Teraz Rudecki wbił w niego lodowate spojrzenie.
– Odpuść mu, niech robi swoje. A jak jesteś taki cwany, to ty możesz prowadzić – dodał.
– Serio? – rozweselił się nagle były ubek.
– Nie.
– O, działa! – wykrzyknął rozentuzjazmowany Bystroń, wrzucił pierwszy bieg i wjechał autem na ulicę Kasprowicza. – Teraz już będzie z górki.
– Też byłem taki żywy w twoim wieku, szczawik – wtrącił Guzmała i natychmiast zmarszczył brwi, jakby zaczął się nad czymś poważnie zastanawiać. – Jeśli mnie pamięć nie myli, wtedy Ochab przejmował stołek po Bierucie. Dobrze mówię, Janek?
– Kurwa, nie rób ze mnie takiego starucha, Stachu! – odburknął zapytany. – Z nas dwóch to ty jesteś ten stary.
– A ty to niby ten piękny i młody, co? Ano tak, zapomniałem. Wybacz, szczawik! – Gruby policjant puścił oko do tyłu. – Te, Bystry, załączyłbyś radio.
– Jasne.
Bystroń wcisnął odpowiedni przycisk i po chwili wnętrze auta wypełnił głos Małgorzaty Ostrowskiej:
Tej autostrady szum głęboki
Łaskawie mruczy mu do snu
A serc złamanych gorzkie łzy
Drążą asfalt szarych dni
– O, Lombard! – rozentuzjazmował się. – Uwielbiam ten kawałek.
W tym samym momencie z miejsca przedniego pasażera rozległ się stłumiony chichot:
– Bystry, ty to jesteś taki nasz śliczny Mister of America, hehe.
Do Rudeckiego nie docierały te docinki; dryfował myślami gdzieś daleko, wpatrując się w miasto za szybą. Tej nocy było dziwnie ciche, jakby uśpione. To nie wróżyło nic dobrego. Kiedy polonez zaczął coraz szybciej zbliżać się do Trasy Armii Krajowej, Guzmała chwycił Bystronia za rękaw jego kurtki i powiedział:
– Zmieniłem zdanie. Wieź nas do Borowej Góry.
Młody nie krył zdziwienia i nawet chciał się odwrócić do Rudeckiego, aby skonsultować z nim tę nagłą zmianę kursu, ale były ubek nie pozwolił mu na to.
– Powiedziałem: wieź nas do Borowej Góry.
Bystroniowi zostało tylko posłusznie skinąć głową i wykonać rozkaz. Trzy kwadranse później policyjny wóz parkował przy wjeździe do podwarszawskiego parku.
– No, to jesteśmy na miejscu – oznajmił Bystroń, a potem odwrócił się do Rudeckiego i Chmielarza. – Co teraz?
Guzmała potarł nerwowo wąs.
– Ja, Chmiel i Judasz pójdziemy na mały spacer. Trza rozprostować nogi, dobrze mówię?
– Dobrze, dobrze. Wysiadka!
Kiedy Chmiel i Guzmała w towarzystwie półprzytomnego kapusia wysiedli z wozu i oddalili się na bezpieczną odległość, Bystroń wyciągnął się wygodniej na siedzeniu i wyjął ze spodni paczkę fajek.
– Caro mam. – Obejrzał się przez ramię. – Poczęstujesz się?
Rudecki drgnął na dźwięk jego głosu, odwrócił wzrok od widoku za oknem i spojrzał na niego z ukosa.
– Nie palę – mruknął. – Zapomniałeś?
– A, no tak. Ale ja mogę?
– Jasne.
Zadowolony z takiego obrotu sprawy Bystroń wsadził sobie w usta papierosa, wyjął zapalniczkę z bocznej kieszeni kurtki i podpalił go. Najpierw zaciągnął się łapczywie, jakby nie palił od wieków, a potem odetchnął z przyjemnością, wypuszczając z płuc porządny kłąb dymu, który uleciał gdzieś w noc.
– Aaa, to jest życie – szepnął i odruchowo spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. – Cholera, długo nam tu jeszcze zejdzie? Bo chciałem matulę w szpitalu odwiedzić.
– Co z nią? – zainteresował się Rudecki i nachylił w jego stronę.
– Choruje biedaczka. Wczoraj przenieśli ją na Wołoską. Od czasu zawału jest z nią coraz gorzej. Boję się, że nie dożyje świąt.
– Co ty? Daj spokój, Bystry. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
– Ta, mhm. – Pomimo wsparcia kolegi od młodszego z policjantów dalej emanował smutek. Spróbował się uśmiechnąć, ale z marnym skutkiem. Koniec końców uśmiech wypadł mało przekonywująco. – Musi być...
https://youtu.be/raAVC95y6so
Wtem od strony gąszczu drzew, w którym niedawno zniknęła trójka mężczyzn, rozległ się ogłuszający huk wystrzału. Rudecki i Bystroń aż podskoczyli i zaraz wypadli z wozu. Tomasz pierwszy zakrzyknął:
– Co jest?!
– Nic takiego! – odpowiedział mu podniesiony głos, należący do Guzmały. – Kapuś chciał dać nogę, więc Chmiel wybił mu ten pomysł z głowy. Posłał mu kulkę na „do widzenia" znaczy!
Pięknie. Rudecki grzmotnął pięścią o dach samochodu, pozostawiając po sobie małe wgniecenie. Bystroń na swoje szczęście darował sobie w tej chwili jakikolwiek komentarz.
– Co takiego? – Podkomisarz wpadł w szał. – Przecież miał sypać! Mieliście to załatwić!
– No tak, ale...
– Co jest z wami? Doszczętnie już wam odbiło? – Rudecki momentalnie wyminął poloneza i wszedł między drzewa. – Te wasze bandyckie czasy już się skończyły! Kiedy to wreszcie do was dotrze?! Koniec z mordowaniem ludzi!
Na widok trupa opartego o pień rozłożystego dębu i stojących nad nim bandytów, którzy udawali policjantów, sięgnął do kabury po broń. W świetle księżyca zaświecił się jeszcze jeden P-83.
– Posrało was do reszty? Ktoś mógł to usłyszeć – dodał, cedząc przez zaciśnięte z wściekłości zęby i rozglądając się wokoło w poszukiwaniu potencjalnych świadków zajścia.
Chmielarz skwitował jego słowa wzruszeniem ramion.
– Nikt się tu nie kręci o tej porze.
– Dobra... – Rudecki powoli zaczął się uspokajać. Lufa pistoletu wymierzyła w ziemię. – Podnieście łuskę i ogarnijcie tu. Wrócę do Bystronia, może ma łopatę w bagażniku.
Chmielarz i Guzmała wymienili między sobą spojrzenia. Pewnie przypomniały im się stare czasy, pomyślał Rudecki. Zrobiło mu się niedobrze. Czym prędzej wrócił do samochodu i powiedział Bystroniowi, czego potrzebuje. Ten skinął tylko głową, otworzył bagażnik i wyjął zeń łopatę.
Pół godziny później cała czwórka stała w milczeniu nad naprędce wykopanym, bezimiennym grobem. Rudecki właśnie przeżegnał się, skończywszy modlitwę za duszę nieszczęśnika i westchnął ciężko. Pozostali patrzyli na niego, jakby czekali na jego słowa. Pod wpływem ich spojrzeń poczuł dziwny ucisk w klatce piersiowej i niewyobrażalny ciężar, który nagle spoczął na jego barkach i ciągnął go ku ziemi. Wziął głęboki wdech i powiedział:
– Nigdy nas tutaj nie było. Judasz, a właściwie Gabriel Cieślak, został przez nas puszczony wolno podczas drogi na komendę. Nie wiemy, co się z nim później działo. To już nie nasz problem.
– Się wie. Możemy już iść? – spytał Chmielarz, pocierając dłonie o siebie i powoli kierując się w stronę wozu. – Kurewsko tu zimno.
– Racja, wracajmy – przytaknął Guzmała i poszedł w jego ślady.
Nad grobem zostali tylko Rudecki i Bystroń. Starszy z mężczyzn podszedł do młodszego, poklepał go po ramieniu z zamiarem dodania mu nieco otuchy, a potem razem skierowali się do poloneza pozostawionego na skraju leśnej drogi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top