Przystanek: Miasto Duchów

- Przepraszam, gdzie pani zrobiła włosy?

- Dwie mile, trzy i ćwierć kwartału stąd, przystanek Miasto Duchów.

- A, to przepraszam. - odeszła,  z niesmakiem spoglądając na dziwaczną kobietę.

W jej głowie zakiełkował ten okropny dyskomfort, że w usłyszanym właśnie nonsensie, może być ziarno jakiejś pradawnej, niezmiennej prawdy, zmieszany z odrobiną wylewającej się na wierzch frustracji, że nigdy nie zdoła jej pochwycić.

Szaleni ludzie mają taki przywilej, że rządzą całym światem, ponieważ znają tylko ten swój własny.
I dzisiaj, poraz pierwszy zazdrościła im, że nie może się do podobnego dostać.

Zamglone osiedle zaprowadziło ją aż do kamiennego muru, który oddzielał las od mieszkalnej części miasta. Jej oddech był frustrująco nierówny, bez szczególnego powodu.

Przystanek mignął we mgle, niczym przepalajacy się pręcik gasnącej żarówki i zniknął tak szybko jak się pojawił.

Przetarła okulary, nie czując ręki we własnym rękawie.
Dogoniła ją alternatywna rzeczywistość.

Ślepia duchów spoczywały w cegłach muru, nawołując z wyzwaniem, czy sarkazmem.

Nogami jak z waty ciągniętej za zbyt cienkie sznurki, udała się, prawie lecąc, na pusty przystanek - latarnię na tle lasu, lejącą się oleistym obrazem.

Była w malowidle obiektem z masy papierowej, stale w ruchu, delikatnie zmieniając swoje położenie, niczym poklatkowa animacja w ludzkich proporcjach.

Jodły szumiały wesoło, swym zwykłym, iglastym zgonem.

Nigdy nie czuła się tak normalnie - zrozumiała bowiem, że od teraz, dziwactwo to jej nowa norma.

Autobus nigdy nie przyjechał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top