Rozdział 14
— Poppy, gdzie jesteś? — słyszę czyjś głos. — Poppy, proszę cię, musimy stąd uciekać. Jak najszybciej.
Otwieram oczy i podnoszę głowę z nad ramion, które oplatają także kolana. Nie czuję nóg; są zdrętwiałe. Nie mam pojęcia, ile przesiedziałam w takiej pozycji. Godzinę? Dwie? A może minutę?
Rozglądam się zaskoczona. Widzę tylko kilka ławek, tablicę i Jackie. Nigdzie nie ma pani Johnson. Na moich ramionach pojawia się gęsia skórka.
— Gdzie ona jest? — pytam, niepewna czy chcę usłyszeć odpowiedź.
Jackie nie ma nawet czasu, żeby odpowiedzieć, bo w tym samym czasie spoglądam za siebie. Moim oczom ukazuje się ciało nauczycielki, a na samym środku czoła dziura po kuli. Natychmiast zakrywam usta dłońmi i podbiegam do plastikowego kosza na śmieci, aby zwymiotować. Gdy kończę ocieram usta dłonią i wstaję, jednak nie jest to łatwe zadanie, ponieważ moje kolana zaczynają dygotać.
Opieram się ramieniem o ścianę, starając się nie patrzeć ponownie w tamtą stronę. Moja przyjaciółka przez cały ten czas stoi wyprostowana jak struna; wygląda jakby czekała na jakiś znak z mojej strony, że możemy już stąd iść.
Podchodzę do niej, chwiejąc się na boki i delikatnie dotykam jej ramienia, na co się wzdryga. Delikatnie odsuwa się ode mnie, by po chwili objąć się ramionami, a do tego zgarbić.
Nie próbuję jej pocieszać. Sama potrzebuję uspokojenia. Gdyby był tu John... Nie mogę uwierzyć, że obie tak bardzo się od niego uzależniłyśmy. Próbuję myśleć racjonalnie, lecz nie mogę. Strach i odraza przejmują nade mną kontrolę. Teraz nie tylko moje nogi drżą, ale całe ciało. Z oczu zaczynają wydobywać się łzy. Spływają powoli po ciepłych policzkach.
— Chodź — mówi szorstko Jackie, słysząc moje pociągnie nosem– zmywajmy się zanim ktoś nas tutaj zobaczy.
Wychodzę z nią pod rękę z sali. Kierujemy się spokojnie w stronę parteru. Nie możemy wzbudzać podejrzeń. Nikt nie może się dowiedzieć, że to moja wina.
~*~
Siedzę w samochodzie mamy i od pięciu minut znoszę jej gadaninę. Cały czas dopytuje się o moje samopoczucie. Nie dziwię się. Odkąd wsiadłam do samochodu nie odezwałam się do niej ani razu. Wpatruję się jedynie w przednią szybę bez jakichkolwiek emocji.
Gdy tylko zeszłyśmy z Jackie na parter, odprowadziła mnie pod drzwi klasy, ale widząc, że nie poruszam się ani o krok westchnęła. Zapukała do drzwi klasy i je otworzyła. Uśmiechnęła się nieśmiało przed siebie. Nauczyciel, który stał przy tablicy spojrzał w naszą stronę ze zmarszczonymi brwiami. Zdjął okulary, by po chwili podejść do nas. Przymknął drzwi, aby reszta klasy nie słyszała o czym mówimy.
— Co się stało, Jacqueline? — zapytał spokojnym głosem.
— Spotkałam Penelope w toalecie. Chyba źle się poczuła. — Nawet nie zwróciłam uwagi na jej opanowany głos. Wpatrywałam się przed siebie jak zahipnotyzowana, trzymając się za brzuch.
Nauczyciel pokiwał głową. Później chodziłam z miejsca w miejsce. Najpierw do higienistki, następnie do sekretariatu, aż w końcu do samochodu mamy.
Kiedy docieramy do domu, kieruję się prosto do mojego pokoju. Jestem w nim sama co mnie cieszy. Dan kończy dopiero za dwie godziny, więc mam trochę czasu dla siebie, aby się uspokoić. Siadam na łóżku wyprostowana niczym struna. Wpatruję się w ścianę przede mną. Dopiero teraz w pełni zdaję sobie z tego, co widziałam. Nie mogę wyrzucić z głowy wspomnienia o otwartych szeroko oczach nauczycielki; o krwi, która na policzkach zmieszała się ze łzami.
Staram się powstrzymać odruch wymiotny. To dla mnie za dużo, naprawdę za dużo. Kładę się na łóżko i zasłaniam twarz dłońmi. Leżę tak przez dłuższy czas. Już nawet nie mam siły płakać. A może już wszystko wypłakałam?
Z mojego letargu wyrywa mnie odgłos drzwi, uderzająych w ścianę. Natychmiast unoszę głowę, wystraszona, że ten koszmar wrócił. Na szczęście moim oczom ukazuje się jedynie Dan. Dziewczyna rzuca swój plecak koło biurka, by chwilę później rzucić się z radosnym westchnięciem na łóżko.
— Czemu nie jesteś w szkole? — pytam podejrzliwie.
Nasz budynek mieści w sobie Junior School jak i High School, więc często widujemy się w drodze do szkoły.
— To ty nie wiesz? — Spogląda na mnie jak na wariatka. — Puścili wszystkich uczniów do domu – całą szkołę! Jose mówiła mi, że podobno znaleźli jakiegoś trupa.
Słysząc te słowa blednę. Jednak Daniele, jakby nie zauważając mojej reakcji, kontynuuje:
— Ale ja jej nie wierzę — straszna z niej plotka — mówiąc to unosi się na łokciu, aby móc na mnie patrzeć.– Michael za to mówił, że zatrzymali dwóch chłopaków, którzy rozprowadzali po szkole trawkę. Podobno jego brat też…
— Zaraz, zaraz, kto zatrzymał?— przerywam jej, pytając nieco przytomniejszym głosem, niż wcześniej i marszczę brwi.
— Jak to kto? — Dan kręci głową, a na jej twarzy gości uśmiech niedowierzania.– Policja!
— W szkole jest policja?
Blondynka marszczy brwi, słysząc mój przerażony ton. Teraz już nie leży, a siedzi na łóżku.
— No... tak… — Siostra podchodzi do mnie i siada obok. . — Coś się stało? Jakaś dziwna jesteś...
Kręcę głową, ale widzę, iż Dan nie jest zbyt przekonana. Domyślam się, że chce jeszcze o coś zapytać, ale wymiguję się pójściem do toalety. Gdy znajduję się już w łazience siadam na brzegu wanny. Rozglądam się po pomieszczeniu niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce. W lustrze naprzeciwko dostrzegam moje odbicie. Zauważam, że bluzka ponownie się osunęła, ukazując tatuaż.
Mam już tego dość. Naprawdę dość. Wszystko zaczęło się od tego piekielnego tatuażu, jestem tego pewna. Rzucam się do szafki pod umywalką, wyglądając pewnie jak drapieżnik polujący na ofiarę. Kucam przed nią i drżącymi dłońmi otwieram czarne drzwiczki. W środku znajduje się apteczka i środki do czyszczenia. Przeglądam wszystko z desperacją. Na samym końcu znajduję coś, co może się nadać. Chwytam plastikową butelkę, na której grubą czcionką napisane jest jedno słowo- „Rozpuszczalnik”. Uśmiecham się zadowolona. Jeśli to nie pomoże, to nie widzę innego wyjścia.
Z koszyczka na wannie wyciągam wacik. Próbuję odkręcić butelkę, ale moje śliskie od potu dłonie utrudniają mi to. Gdy w końcu mi się udaje, przykładam biały wacik do szyjki.
Musi pomóc. Jeśli pozbędę się tatuażu to pozbędę się także problemu. Przechylam powoli butelkę, chcąc wylać trochę na białą watę. Nagle w domu rozlega się krzyk mojej mamy. Widząc, co chcę zrobić, odstawiam szybko rozpuszczalnik na brzeg wanny. Zrywam się na równe nogi jak obudzona z amoku.
— Mamo?! — krzyczę, wybiegając z łazienki. — Mamo!
Zbiegam po schodach najszybciej jak potrafię. Przy ostatnim schodzie potykam się, niemal lądując na ziemi. Chwiejnym krokiem wbiegam do salonu, skąd dobiegał jej krzyk. Kiedy jestem już na miejscu, widzę zszokowaną rodzicielkę, która stoi przed telewizorem z otwartymi ustami. Nie przejmuje się nawet tym, że Zoe siedzi zadowolona na panelach tuż przy jej stopach i maluje farbą po drewnie.
Podchodzę szybkim krokiem do dziewczynki, by wziąć ją na ręce.
— Mamo? — pytam spoglądając na nią kątem oka. — Co się stało?
Nie dostaję jednak żadnej odpowiedzi. Zamiast tego kobieta wyciąga rękę i wskazuje na telewizor. Zdziwiona przenoszę spojrzenie we wskazanym przez nią kierunku, jednocześnie znalezioną chusteczką czyszcząc dłonie młodszej siostry.
Jednak widząc co takiego zmartwiło mamę, sama zatrzymuję się w pół ruchu. Na ekranie widać naszą szkołę, a przed nią znajduje się dziennikarka, która z perfekcyjną obojętnością relacjonuje minione wydarzenia. Największy napis na pasku głosi: „Morderstwo nauczycielki w szkole w Palmdale”
— To dzisiaj — mówi mama, dalej przysłuchując się kobiecie w telewizji. — To wasza szkoła, prawda?
Kiwam jedynie głową i spoglądam na zegarek w dole ekranu. Minęła dopiero godzina, a w tym czasie zdążyła się zrobić naprawdę ogromna afera. Nie sądziłam, że cała Kalifornia dowie się o tym wypadku. Dla mnie i Jackie jest to naprawdę zła wiadomość. Im więcej rozgłosu, tym bardziej policjanci będą węszyć. Wtedy bez trudu natkną się na ślad mnie i mojej przyjaciółki. Natychmiast przypominam sobie o tym co znajduje się w koszu na śmieci. Przez to bez trudu mnie namierzą. Tłumaczenie, że zbrodnię popełniła dziwna istota, podająca się za zmarłego męża nauczycielki może być nie tyle co niewystarczające, a po prostu kompletnie niewiarygodne.
Dopiero słysząc krzyk mojej siostry, wyrywam się z zamyślenia. Okazało się, że przez cały ten stres za mocno ścisnęłam nadgarstek dziewczynki. Zoe wyrywa rękę z mojego uścisku ze zmarszczonymi brwiami, nie wiedząc do końca co się dzieje.
— Przepraszam, to niechcący — mówię z pełną skruchą, głaszcząc siostrę po drobnym ramieniu.
Chwilę później odczuwam ból, który powtarza się tego dnia już po raz drugi. Przykładam palce do skroni. Choć uczucie jest tak silne jak podczas pierwszego zdarzenia, udaje mi się zareagować nieco bardziej opanowanie. Idzie mi to coraz lepiej.
W moim umyśle formuje się twarz osoby, którą znam bardzo dobrze. Jest to mały blondynek z kręconymi włoskami. Ma cztery latka i wielki, w pełni szczery uśmiech na twarzy.
Andrew Abberty
Otwieram szeroko oczy i natychmiast prostuję się. Tak bardzo nie chciałam się w to wtrącać, ale to mój młodszy brat; nie dam go skrzywdzić. Rozglądam się zdenerwowana dookoła, lecz nie ma go w salonie, choć zwykle po powrocie z przedszkola nie opuszcza mamy nawet na krok.
Zoe, wykorzystując moją nieuwagę, podbiega do mamy i mocno przytula się do jej kolan. Spoglądam na nie, czując w brzuchu nieprzyjemne ssanie. Doskonale wiem, że coś złego wydarzy się za chwilę, jeśli nie zareaguję.
— Mamo, gdzie jest Andrew? — pytam drżącym głosem.
Kobieta, która przez ten moment skupiła się na Zoe przenosi na mnie swoje rozkojarzone spojrzenie. Przygląda mi się przez chwilę, tak jakby do końca nie wiedziała o co mi chodzi. W końcu na jej twarzy pojawia się zrozumienie. Prostuje się niczym struna, a dziewczynka, którą wzięła na ręce zaczyna się wiercić ze śmiechem. Rusza nagle w stronę schodów, lecz po sekundzie zatrzymuje się gwałtownie.
— Andrew! — krzyczy znienacka, po czym przenosi na mnie spojrzenie. — Mój Boże, ale mnie wystraszyłaś... Śpi, kładłam go jakieś pół godziny temu.
Spoglądam podejrzanie na dziewczynkę.
— A Zoe? Dlaczego ona też nie śpi? — zadaję kolejne pytanie, zanim w ogóle dobrze je przemyślę.
— Czy to jest jakieś przesłuchanie? — Marszczy brwi, ale widząc moją poważną minę wzdycha i odpowiada: — Nie mogła zasnąć, więc postanowiłam, że położę ją za godzinę. Czy to takie istotne dla ciebie?
Kręcę przecząco głową, biegnę do sypialni rodziców, gdzie zwykle spał chłopiec. Kiedy przekraczam próg i zauważam puste łóżko prędko wracam do salonu, w którym mama zaczęła bawić się z dziewczynką.
— Nie ma go! — krzyczę. — Nie ma go u was!
— Na litość boską, co się dzisiaj z tobą dzieje, Poppy? Oczywiście, że nie ma go u nas, bo śpi w swoim pokoju. Jest już wystarczająco duży.
Nie pozwalam jej dokończyć, gdyż wbiegam już po schodach.
— Poppy, proszę iść natychmiast do łóżka! Podobno tak źle się czuła! — Słyszę jeszcze zdenerwowany głos mamy i skrzypnięcie najniższego schodka.
Ignoruję te dźwięki i kieruję się do pokoju Andrew'a i Ricky'ego. Pokój jest pusty; kołdra na łóżku świadczy, że chłopiec jeszcze nie dawno w nim leżał, a okno na przeciwległej ścianie jest otwarte.
Czuję jak serce podchodzi mi do gardła, miażdżąc przy okazji wszystko inne. Podbiegam do okna i opieram się o parapet. Wychylam się najdalej jak tylko mogę, lecz w dole nic nie zauważam. To niemożliwe, żeby ktoś go wypchnął, a chłopiec po upadku podniósł się i poszedł dalej. Mimo niedużej wysokości, biorąc pod uwagę wiek dziecka to wręcz absurdalne. Kieruję się do wyjścia z pokoju, chcąc poszukać go gdzieś indziej. W progu wpadam na mamę. Próbuję ją wyminąć, aby nie marnować czasu na tłumaczenie, ale ona zręcznie łapie mnie za nadgarstek, mocno go ściskając, abym nie mogła się wyrwać.
— Penelope, co się dzisiaj z tobą dzieje? Kompletnie cię nie poznaję. Musisz iść do...
Przerywa jej głuche uderzenie, które dochodzi z łazienki. Obie wpatrujemy się w siebie przez moment; ona z niezrozumieniem, ja ze strachem.
— Kto...? — zaczyna niepewnie.
— Andrew.
Biegnę od razu w stronę łazienki, ale mama, nie chcąc mi wierzyć, sprawdza pokój chłopca. Nie zatrzymując się, naciskam klamkę od drzwi, lecz one nie ustępują, a ja wpadam na nie z ogromnym impetem. Zaczynam walić w nie pięściami. Chwilę później dołącza do mnie mama. Stoimy tak obie i nawołujemy chłopca, uderzając jednocześnie w drzwi dłońmi. Czuję jak na moich policzkach pojawiają się łzy, spowodowane zarówno bólem rąk jak i strachem.
Po chwili w całym domu rozlega się dźwięk dzwonka. Ponawia się i tak ciągle, jak gdyby osoba na zewnątrz wiedziała, że w domu dzieje się coś złego. Niedługo później słychać płacz Zoe, która zapewne nie ma pojęcia co się dzieje. Mówię mamie, aby nie przestawała nawoływać chłopca, a ja w tym czasie zajmę się siostrą i sprawdzę co się dzieje. Kobieta jednak kompletnie nie zwraca na mnie uwagi; uderza w drzwi jak w amoku, próbując dostać się do malca.
Szybko zbiegam po schodach. Dziewczynka właśnie biegła w tę stronę. Widząc mnie natychmiast wpada w moje ramiona i tuli się do mnie najmocniej jak tylko potrafi. Biorę ją na ręce, starając się, aby zbytnio nie drżały.
Chwilę później znajduję się przed drzwiami wejściowymi. Ustępują z łatwością w przeciwieństwie do tych na górze. Za nimi stoi John. Wpatruję się w niego z niedowierzaniem. Chłopak nie miał pojęcia, gdzie mieszkam, a więc skąd się tu wziął?
— Jackie do mnie dzwoniła — wyjaśnia spokojnym głosem, lecz jego ręce drżą niemal tak samo jak moje. — Podobno miała wizję. Coś wydarzy się w łazience w twoim domu.
„Czyli jednak w łazience”- ta myśl niepostrzeżenie pojawia się w mojej głowie, niemal tak samo szybko znikając.
Nie odpowiadam chłopakowi. Nie ma na to czasu. Idę po schodach, a zaraz za mną podąża John. U szczytu schodów niespodziewanie pojawia się Danielle. Wydaje się być zdezorientowana i jednocześnie wystraszona zaistniałą sytuacją.
— Co...?
— Weź Zoe i idźcie do parku — przerywam jej.
— Ale... — Dziewczyna jest jeszcze bardziej wystraszona niż przed chwilą.
— Idźcie, proszę — błagam siostrę.
Dan kiwa głową, zabiera dziewczynkę na ręce i schodzi z nią po schodach. Nie oglądam się za nimi. Widok jaki zastaję przed łazienką powoduje u mnie jeszcze większą rozpacz. Mama niemalże leży pod drzwiami wyczerpana, skrobiąc paznokciami w drewnianą powłokę niczym kot. Jej zachrypnięty głos formuje się w słowa, które zna tylko ona. John, widząc to, wychodzi przede mnie i pomaga wstać mojej mamie. Sadza ją na małym taborecie, a ona zaczyna płakać jeszcze głośniej z bezsilności.
— Poppy, zadzwoń po pogotowie — mówi rzeczowym tonem. — Masz gdzieś pod ręką jakiś młotek albo śrubokręt?
Próbuję się na chwilę skupić. Wszystkie narzędzia są zamknięte na klucz w niewielkiej komórce w ogrodzie. Przyniesienie ich zajmie za dużo czasu. Jednak przypominam sobie o jeszcze jednej rzeczy.
— Rodzice mają w szafie niewielki pistolet — informuję go, mówiąc cicho.
— Świetnie przynieś go i zadzwoń na pogotowie.
Najszybciej jak tylko mogę biegnę po schodach na dół. Na ostatnim stopniu ponownie tracę równowagę, niemal od razu ją odzyskując. Zabieram z kuchni krzesło, by chwilę później być w sypialni. Stawiam je przed szafą, wchodzę na nie i otwieram ją, rozsuwając drzwi. Na najwyższej półce odnajduję pudełko po butach chwytam karton. Po kolejnym biegu na górę staję przed Johnem i podaję mu moje znalezisko.
Chłopak zwinnie otwiera pudełko, wyciąga broń i ją ładuje. Nie mija nawet minuta, a w domu rozlega się głośny wystrzał. Wystrzelony pocisk z łatwością radzi sobie z zamkiem od drzwi. Brunet wpada do środka. Odwraca się w moją stronę, a widząc, iż nie ruszam się nawet o krok mówi stanowczo:
— Dzwoń po karetkę, szybko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top