Rozdział trzydziesty ósmy: W łagodnym powiewie
https://youtu.be/Qp9hJ-NeAXU
👽 CALL ME OUT - SARAH CLOSE👽
Daphne podniosła oczy na szklaną ścianę wznoszącą się pomiędzy schodami na Placem Trocadero. Na dachu Pałacu Chaillot rozstawiono reflektory, które oświetlały plac pomiędzy budynkami Muzeum L'Homme i Muzeum Architektury. Z dziedzińca dostępnego tego wieczora tylko dla zaproszonych gości rozciągał się idealny widok na powoli rozbłyskającą światłem wieżę Eiffla, czy raczej jej niemal idealną kopię. Czarnowłosa antai przekonała się o niesamowitym pięknie, który pozostał w tym symbolu Paryża, kiedy odwróciła się do niego, wysiadając z samochodu. Roger ścisnął ją za dłoń, którą podała mu, kiedy pomagał jej wyjść z limuzyny.
– Wyglądasz przepięknie, Pędzący Wietrze – szepnął, a przyrodnia siostra spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Musiałeś to dodawać? – prychnęła, puszczając jego rękę i odwróciła się w kierunku czerwonego dywanu, po którym mieli przejść do marmurowych schodów pnących się po obu stronach szklanej ściany muzeum. Stali przy nim oniemiali fotoreporterzy. W pełnym, naprawdę szczerym zdumieni rozdziawili buzie, przyglądając się jej.
– To Daphne Wesler? – Usłyszała ten szept. Uśmiechnęła się, mrużąc gustownie pomalowane oczy, by dostrzegli podobieństwo. Naraz błysnęły zewsząd flesze i skrzywiła się, odwracając do wysiadającego Isamu.
Kariyashi poprawił poły galowego munduru i mruknął coś niewyraźnie, kiedy na niego także zwrócono uwagę. Pomógł wysiąść Nubirze, która wspierała się na kulach. Chociaż długa suknia sięgała aż kostek, tiul na udach prześwitywał, odsłaniając pomiędzy naszytymi chmurami, hebanową skórę i przeklęty gips. Przekuśtykała kilka kroków dalej, stając obok Daphne.
Pół-dekielka podała jej ramię, żeby dziewczyna mogła się na niej oprzeć, kiedy poprawiła ułożenie nogi w gipsie.
– Będziesz gwiazdą wieczoru – zawyrokowała Weslerówna, a Nubi wywróciła oczami, łapiąc za kulę.
– Weź mnie już oszczędź dzisiaj, dobra? – Otaksowała wzrokiem nienagannie prezentującą się Daphne. Całą trójką damy Korpusu Zbawiciela postawiły na czerń, która odsłaniały pewne części ciał, a strategiczne zakrywały przez naszywki cudownej urody. Na sukni siostry pułkownika motywem przewodnim były złote i srebrne gwiazdy, zmieniające swoje położenie wraz z ruchem materiału. Mgławice przecinały wyszywane w tych dwóch kolorach planety, a na piersi, gdzie materiał był niemal przezroczysty. umieszczono dwa półksiężyce.
Dziewczyna uśmiechnęła się do czarnoskórej towarzyszki broni i poprawiła na jej szerokim mankiecie spinkę, która przypominała ozłoconą półkulę Ziemi. Taką samą miała przy rąbku wąskiego rękawa kończącego się przed bladą dłonią.
– Nie moja wina, że obie mamy egzotyczną urodę – odpowiedziała przekornie, ignorując krzyki coraz bardziej podekscytowanych fotografów.
Podpułkownik westchnęła głośno i odwróciła głowę, by spojrzeć na Louisę, która poprawiła poły wieczorowego stroju ozdobionego podobiznami rajskich ptaków w locie. Wielobarwne skrzydła na czarnym materiale odbijały błyski fleszy i światła przychodzące od placu.
– Gotowe? – zapytał pułkownik Wesler, kiedy Isamu zatrzasnął drzwi samochodu, a on odjechał.
– Nigdy – prychnęła cicho blondynka, dotykając ciasnego splotu dwóch odwróconych warkoczy, które kończyły się w wymyślnym węźle powyżej karku. Na jej nadgarstku zalśniła spinka, identyczna jak ta dziewczyn.
– I tak kiedyś trzeba umrzeć. – Wzruszył ramionami Japończyk i wskazał dziewczynom czerwony dywan.
Ruszyli powolnym krokiem, żeby Nubira mogła swobodnie przemierzyć ten odcinek. Gdyby nie specjalna falowa powłoka oddzielająca fotoreporterów od nich, rzuciliby się na nich.
– Dawno umarłeś już w środku – odpowiedział Roger.
– Przyganiał kocioł garnkowi, Wesler – odbił piłeczkę Isamu, nawet się nie odwracając. Ciemne oczy skanowały oblicza fotografów, jakby kogoś szukał.
– Ale jesteście dziecinni – stwierdziła Daphne i gdzieś w głębi duszy poczuła, że dokładnie coś takiego mogłaby powiedzieć Sasha. Ściągnęła w sobie jednak smutek, pozostawiając nieskazitelnie obojętny wyraz twarzy. Nie mogła teraz wybuchnąć płaczem, kiedy byli tak blisko ostatecznego zażegnania problemu.
– Jak myślicie, jak tu się dostanie? – odezwała się Nubi, skupiona na robienia kolejnych kroków.
– Zapewne, kiedy wszyscy zajmą się czymś innym – odpowiedział brunet i zatrzymał się przed schodami, czekając aż Nubira będzie w stanie do nich dotrzeć otoczona resztą zespołu.
– Lubi być w centrum uwagi – dodała Daphne, a Louisa posłała jej nieco złośliwy uśmiech.
– To jakaś rodzinna cecha waszej rasy?
Weslerówna uśmiechnęła się cynicznie, odgarniając z ramienia niesamowicie skomplikowany warkocz ozdobiony złotymi i srebrnymi siatkami imitującymi mgławice.
– Ja jestem antai, Lucky. To dla mnie obraza, wiesz? – Przeniosła wzrok na Ababumę, która weszła dopiero na trzeci stopień. – Nubi, mogę? – Nie czekając na odpowiedź uniosła rękę, a w jej oczy wkradł się znajomy błękitny blask.
Zaskoczona dziewczyna pisnęła, prawie puszczając kule, kiedy łagodna siła pół-dekielki uniosła ją kilka centymetrów ponad stopnie. Złapała się ramienia pułkownika, który się zaśmiał i kiwnął na siostrę dłonią.
Ułatwiło to wspinaczkę po stopniach i obuta w czarny sandał stopa Nubiry oraz podeszwa gipsu dotknęły marmuru dopiero u ich szczytu. Podpułkownik wyglądała, jakby miała ochotę wykrzyczeć parę niecenzuralnych słów w kierunku Daphne, ale nie mogła, bo dołączył do nich senator Campbell.
– Jacy wy piękni, mój Korpusie! – roześmiał się tubalnym głosem i ucałował dłonie pań, a potem ścisnął sobie ręce z panami. – Wasz stolik jest tuż zaraz obok mojego i innych senatorów. Jesteście gośćmi honorowymi razem z profesorem Lijowiczem.
– Dziękujemy, senatorze. – Roger kiwnął głową i chciał już ruszyć w kierunku miejsca, gdzie mieli siedzieć, ale zatrzymał ich chudy, patykowaty asystent odziany w granitowy garnitur.
– Zdjęcie do prasy – zaznaczył, wymierzając w nich jeden z tych sprzętów fotograficznych, które kiedyś były dużo mniej kompaktowe i zdecydowanie nie przypomniały krótkiej lunety.
– Ustawmy się jakoś ładnie – zaproponował Garfield, a oni posłusznie stanęli w linii, żeby się nie zasłonić. Chłopak przez chwilę przykładał do oka swoją zabawkę, aż wreszcie kręcąc obręczami umieszczonymi na niej, spowodował, że flesz mrugnął, a oni zostali złapani na zdjęciu.
– To chyba moje pierwsze oficjalne zdjęcie od czasów podstawówki – rzuciła Daphne.
– Poza tymi w kartotece i dochodzeniach przeciwko tobie? – rzucił jej brat, a ona wywróciła oczami.
– Te nigdy nie są twarzowe – odpowiedziała. – I pewnie z połowa nawet nie przedstawia mnie. – Uśmiechnęła się szeroko do brata.
– Będę musiał witać innych gości, niedługo się zacznie, obiecuję, że nie będę niczego przeciągał – powiedział Galileus, poprawiając czerwony krawat. – Nubira powinna zdecydowanie usiąść, prawda, skarbie? – Jego dobrotliwy uśmiech nie sięgnął oczu.
Dziewczyna kiwnęła głową i w towarzystwie dziewczyn oraz Isamu podążyła do wyznaczonego stolika. Pułkownik Wesler chrząknął, przypatrując się, jak asystent senatora łapie ten obrazek do swojego urządzenia.
– Czy ochrona wie, co mają zrobić, kiedy pojawi się Książę? – zapytał, pochylając się odrobinę nad politykiem. Czarnoskóry przywitał najpierw kolejną parę, a potem spojrzał na mężczyznę, jakby chciał mu przekazać swoje wątpliwości, co do przytomności umysłu Rogera.
– Oczywiście. Co to za pytanie – prychnął, ale potem na nowo uśmiechnął się, wyciągając dłoń do jakiegoś ambasadora innej planety.
– Oddalę się do oddziału – zakomunikował Wesler, grzecznie uśmiechając się do dekielskiego przedstawiciela nieznanej mu rasy i odwrócił się na pięcie, nie czekając na pozwolenie od przełożonego.
Kiedy dotarł do swoich, Nubira już zajęła miejsce na krześle tuż obok Maximy Lijowicz. Stojącą za Ababumą Louisa śledziła wymianę zdań, uśmiechając się do kręcącej się na kolanach żony Andrieja blondwłosej dziewczynki.
Druga z córek, ubrana w różową sukienkę, trzymała za rękę profesora i odpowiadała na pytanie zadane przez kucającego przy niej Isamu. Ojciec pochylał się nad nią, podczas kiedy Daphne obserwowała dziecko.
– Profesorze Lijowicz – przywitał się Roger, stając u boku siostry. Mężczyzna wyprostował się i poprawił okulary na nosie. Łagodny uśmiech zagościł na jego przystojnej twarzy, kiedy podali sobie dłonie.
– Dobrze pana widzieć, pułkowniku.
– Widzę, że tym razem wzięliście ze sobą córki. – Wesler uśmiechnął się dziewczynki, która zadarła głowę, przyglądając mu się wielkimi, orzechowymi oczami. Układ wysokich kości policzkowych, zadartego nosa i jasnych włosów bardziej upodabniał ją do ciotki niż do ojca, czy matki.
– Powinny uczestniczyć w tak ważnym dniu dla rodziny. Mamie zdrowie nie pozwoliło, ale jest tutaj z nami myślami. – Kiwnął głową i ścisnął dłoń córeczki. – No, przedstaw się.
– Alaida – powiedziała dziewczynka i uśmiechnęła się szeroko, przedstawiając w swoim uzębieniu brak jedynek.
– Piękne, a jak ma na imię twoja siostra? – zapytał, pochylając się nad nią. Poczuł gorzkie uczucie na granicy umysłu.
Kucnij – poleciła mu Nubira. – Będzie się lepiej czuła.
Nie zamierzał oponować, wciąż przyglądając się Alaidzie, przyjął taką pozycję, żeby ich twarze były prawie na równi. Patrząc na słodką buzię dziewczynki, zastanawiało go, czy dziecko, które nosiła pod sercem Sasha miało być w innej rzeczywistości córką podobną do matki, czy może synem identycznym jak ojciec.
– Slavia – odpowiedziała mu blondyneczka.
– Slavomira – sprostował ojciec.
– Wyglądasz cudownie, mam nadzieję, że się nie zanudzisz. – Wyciągnął w jej stronę dłoń i potrząsnął nią ku rozbawieniu dziecka. Wstał, kiedy Kariyashi przejął pałeczkę zabawiania Alaidy.
Daphne obserwowała to wszystko z niezmiennie chłodnym, kalkulującym obliczem, ale policzek jej drgnął, kiedy spojrzeli na siebie z bratem. Poczuł ciepły napór jej mocy na swój umysł.
– To niebezpieczne – orzekła i jej wzrok padł na profesora Lijowicza. Mężczyzna poszarzał na twarzy, przenosząc wzrok z niej na pułkownika.
– Planujecie coś? – zapytał.
– Proszę nam zaufać. Będziemy kontrolować sytuację – odpowiedział Roger. – Niech tylko pan zabierze stąd rodzinę, gdy zacznie dziać się coś innego, niż zaplanowano w rozkładzie wieczoru – poprosił lżejszym tonem.
Rosjanin kiwnął głową i spojrzał na córkę, która trajkotała Isamu łamanym angielskim i rosyjskim. Japończyk zupełnie się tym nie przejmował, że nie rozumie co drugiego słowa, ale w miarę możliwości prowadził sensowną konwersację.
– Nie lubisz dzieci – rzucił w kierunku pół-dekielki profesor.
– Nie cierpię wręcz, jeśli mam być szczera – odpowiedziała, a jej spojrzenie znowu powędrowało w kierunku Alaidy. – Jest bardzo podobna do Sashy – dodała miększym tonem. – Zwłaszcza, kiedy się uśmiecha.
– Garbi jej się nos w ten sam sposób – zauważył brunet i spojrzał na siostrę, uśmiechając się do niej pocieszająco. Straciła na chwilę z twarzy maskę opanowania.
Pochyliła się jednak nad bratanicą swojej przyjaciółki i poklepała ją niezbyt powabnie po blond główce. Dziewczynka uniosła głowę, marszcząc brwi. Odepchnęła rękę Weslerówny, głośno zaznaczając swoje niezadowolenie z takiego traktowania.
– Nie poddawaj się, dobrze? – zwróciła się do niej antai po rosyjsku, zaskakująco łagodnym tonem. – Twoja ciocia będzie z ciebie jeszcze dumna, jestem tego pewna.
Alaida przyglądając się tej posągowej kobiecie o pięknych, ale smutnych rysach twarzy, musiała naprawdę potrzebować chwili, by przekalkulować słowa, które do niej skierowała. Jej twarz rozjaśniła się lekkim uśmiechu, nieco cynicznym – o co zupełnie nie można było podejrzewać pięcio-, sześciolatki.
– Haraszo, cjocia – odpowiedziała i znowu wróciła do przerwanej konwersacji z dużo ciekawszym i o dziwo milszym, Isamu. Japończyk wyglądał, jakby całe jego życie polegało na urozmaicaniu nudnych przyjęć małym dziewczynkom. Alaida wcale nie bała się jego poparzonej twarzy, ani azjatyckich rysów, czy ostrego akcentu. Śmiało opowiadała coś, w przedziwny sposób łącząc dwa znane sobie języki.
Roger uśmiechnął się podnosząc wzrok na stoliki otaczające półkręgiem podwyższenie, na którym stała mównica z logiem Parlamentu Zjednoczonych Narodów Ziemi. Trochę niżej siedziała orkiestra, strojąca swoje instrumenty i zupełnie nie przejmująca się szumnymi rozmowami. Wśród tłumu dostojnych gości dostrzegł znajomą twarz Kariyashi Aiko, która stała po drugiej stronie dziedzińca, opowiadając coś żywo deklowi przypominającego kombinację słonia z przysadzistym krasnalem, którego wsadzono na szczudła. Teraz zrozumiał, dlaczego Isamu tak żywo zainteresował się córką Lijowiczów.
Przez środek placu ruszyła trójka senatorów w pewnym oddaleniu, co oznaczało, że formalnie impreza jeszcze się nie zaczęła. Pierwsza do ich dotarła Hu Jintao.
Chinka była szczupłą, drobną kobietą w mocy wieku o ostrych, naznaczonych pracą i stresem rysach twarzy, których nie łagodził nawet doskonały makijaż. Atramentowe włosy ścięte asymetrycznie tuż przy brodzie, zakołysały się, kiedy wyciągnęła dłoń w kierunku pułkownika Weslera.
– Pani senator. – Uśmiechnął się przyjaźnie, chociaż dobrze znał stosunek tej kobiety do wojskowych.
– Pułkowniku Wesler – odpowiedziała nienaganną angielszczyzną. Jej wzrok natychmiast padł na jego przyrodnią siostrę.
– To moja siostra, Daphne Wesler – przedstawił je sobie.
– Dobrze wiem, jakich bohaterów gościmy dzisiaj u siebie – odrzekła, ściskając mocno rękę Weslerówny. Dziewczyna nie przejęła się tym jawnym przejawem jakiejś ubzduranej siły, jaką miała w sobie czuć kobieta. Uśmiechnęła się jednak swoim firmowym uśmiechem, żeby kobiecinie nie wpadło do głowy, że może się z nią równać w jakikolwiek sposób.
Roger wziął na siebie przedstawienie jej wszystkich jej nie znanych ludzi, którzy zasiadali przy ich stoliku. Zignorowała dzieci i po grzecznościowej formułce, ruszyła w stronę stolika senatorów Parlamentu Galaktycznego.
Po senator Hu, pojawił się drugi przedstawiciel Ziemi w wielkiej, międzygwiezdnej polityce – Irakijczyk, Haleb Ib Abin. Należał do tego typu polityków, która mniej gadała, więcej robiła. Poza grzecznościowymi formułkami nie wypowiedział ani słowa, za to czule pogłaskał jasnowłosą Aleidę po głowie, której ta forma pieszczoty zaczynała działać na nerwy. Jej komentarz – bynajmniej nie po rosyjsku – został odebrany ze śmiechem.
Finalnie to Galileus Campbell zamknął pochód senatorów, zahaczając oczywiście po drodze o stolik swoich ulubieńców, ale tylko na chwilę, bo od razu dołączył do pozostałej dwójki. Wreszcie kiedy porozumieli się w jakimś temacie, ruszył w kierunku podwyższenia, a przybyli na bal ludzie zrozumieli, że czas na oficjalny początek i zajęli swoje miejsca.
Senator wspiął się po schodach i odchrząknął, a mikrofony ukryte w mównicy poniosły dźwięk po placu. Wszystkie oczy przeniosły się na polityka, który uśmiechnął się swoim firmowym uśmiechem.
– Dobry wieczór, przyjaciele! Naprawdę tak wspaniale jest was wszystkich widzieć tego pięknego wieczora w cudownym otoczeniu z niesamowitym widokiem na Wieżę Eiffla. Dzisiejsze nasze spotkanie jest bardzo ważne i szczególne pod wieloma względami. Nie tylko ze względu na tak znamienite miejsce, ale również drogich gości. – Na taktyczny żarcik związany z kosztami bankietu jego publiczność zareagowała śmiechem.
– Wiem, co tak wzbudziło wasze zdumienie, być może zakłopotanie, a nie daj Boże, złość. Znajdują się tu między nami osoby o... nadszarpanej reputacji. – Błysnął zębami w kierunku stoliku, przy którym siedział Korpus, a Daphne zaśmiała się cicho.
– Touché – odparła prawie bezgłośnie.
– Proszę jednak nie unosić się honorem i nie wymyślać mi od zdziecinniałych staruchów, którzy już nie kojarzą faktów na starość. – Wziął głęboki, chrapliwy oddech, a ze zdenerwowania jego trzy podbródki zafalowały. – Są tu z nami obecni ludzie, którym my wszyscy zawdzięczamy życie. Każdy z nas osobna oraz wszyscy razem. Gdyby nie oni, my, mieszkańcy tej wspaniałej planety zwanej Ziemią, naszej matki, naszego domu, naszej ostoi wśród ciemności kosmosu, nie mielibyśmy dokąd wracać z wypraw w galaktykę, nie pozostałby po nas ślad, nasz dobytek cywilizacyjny zniknąłby na zawsze.
– Uwaga teraz. – Roger pochylił się nad stołem, patrząc po swoich podwładnych.
– Proszę państwa, dla was specjalnie zaprosiłem obrońców naszej planety, Korpus Zbawiciela!
Na ruch dłoni pułkownika Weslera, cały oddział podniósł się z miejsc, by ciekawski tłum ważniaków mógł ich sobie obejrzeć. Rozległy się brawa, najpierw niepewne, nierytmiczne, aż wreszcie spokojne, ale niezbyt entuzjastyczne, po prostu obowiązkowe.
– Ci ludzie, którzy pomimo podziałów, niesnasek i ogromnego bagażu doświadczeń życiowych, postanowili połączyć siły. Odegnali zagrożenie ukrytego skrzętnie najeźdźcy, zlikwidowali niebezpieczeństwo, płacąc za to najwyższą cenę. – Do tej pory niewidoczny za plecami senatora ekran elementarny zafalował. – Ich towarzyszka, podchorąży Aleksandra Aleksandrovna Lijowicz oddała życie w walce o nasz byt...
Na ekranie powoli pojawiło się uśmiechnięte zdjęcie Sashy, którego autorką zapewne była Louisa, bo w tle można było dostrzec elementy laboratorium. Jasne włosy zapięła w niechlujny kok, który ledwo trzymał się na czubku głowy. Brązowe oczy błyszczały, szeroko otwarte pomimo widocznych sińców pod nimi. Usta rozciągnięte od ucha do ucha prezentowały kompletny zestaw białych zębów.
Lijowicz na zdjęciu błyszczała energią, biła od niej nieposkromiona chęć życia, potworna żądza przeżywania go na dwieście procent.
Gdzie by byli, gdyby wszystko potoczyło się inaczej?
Roger zamknął oczy, czując jak go szczypią. Nie potrafił patrzeć na jej twarz w tak pełnym rozkwicie radości. Nie bez bólu serca. Tak bardzo chciał ją chociaż raz przytulić, zanurzyć twarz w złotych włosach i chłonąć ciepło oraz uczucia, jakimi go darzyła.
Poczuł zimne palce siostry, jak wsuwa je w jego dłoń. Spojrzał na nią i uśmiechnął się smutno. Widział każde ze swoich uczuć - odbite w gwieździstych oczach siostry.
– Sasha Lijowicz, kimkolwiek nie była za życia, dokonała go, wybierając poświęcenie. I to nie byle jakie. Sasha Lijowicz poświęciła nie tylko siebie, ale również swoje nienarodzone dziecko.
Wesler miał ochotę krzyczeć i płakać, drzeć się, zrzucić drogą zastawę ze stołów. Garfield nie miał prawa tego mówić. To było jego dziecko. Jego i Sashy. Nie miał prawa rzucić na konsumpcję tych pustych i zakłamanych gadzin tego drobnego szczegółu, tej słodkiej tajemnicy, tej jednej rzeczy, która wciąż odrealniała wciąż śmierć Lijowicz. A jednak zrobił to. I Roger wiedział dlaczego. By zagrać na emocjach, by wzbudzić współczucie, by wykrzesać z nich odrobinę empatii. Żeby poruszyć zlodowaciałe serce, które pochyliłby się nad biednym korpusem, zapominając wszystkie grzechy jego członków.
Zacisnął jedynie mocniej rękę na dłoni siostry. Oddała uścisk.
– Dlatego moi drodzy, dzisiaj złożę na ręce jej dowódcy, pułkownika Rogera Weslera oraz brata zmarłej bohaterki, Andrieja Aleksandrowicza Lijowicza specjalne pośmiertne odznaczenie. To odrobina hołdu, jaki powinniśmy składać każdego dnia młodej dziewczynie, która uratowała nas wszystkich. – Rozległy się kolejne brawa, o wiele wylewniejsze, o wiele bardziej przychylne.
Roger obejrzał się dookoła dostrzegając niemal szczere wzruszenie w oczach oficjeli.
– Zanim jednak, chciałbym poprosić pana pułkownika o kilka słów, byśmy mogli zrozumieć wszystko. – Ponownie rozległy się brawa, a Wesler wskazał korpusowi, by usiedli. Sam ruszył do podwyższenia, po drodze wymieniając obowiązkowy uścisk dłoni z Campbellem.
Stając przed amboną, dostrzegł wiele twarzy. Wiele wykrzywionych w smutku, kilkanaście jak nie kilkadziesiąt znajomych, ale żadna nie była tak poruszona jak twarz jego siostry. Wyciągając zza klapy marynarki przemowę na kremowej papeterii, czuł jak drżą mu ręce. Nie był w stanie przeczytać mądrych słów przemowy, którą prawie całkowicie ułożył mu Galileus.
Zamknął oczy, czując bijące serce i odetchnął głęboko. Gdyby ktoś dał mu wybór – znowu przeżyć Ksieżycowe Lato i stracić kolejną kończynę albo przemawiać przed tłumem polityków – bez wahania wybrałby to pierwsze.
Odchrząknął i zakrył kartkę dłonią. To nie były jego słowa. To nie były właściwe słowa.
– Jest taka książka. – Wziął głęboki oddech, bo stanęła mu przed oczami Sasha przeglądająca jego biblioteczkę w dawnym pokoju. – „Kim byśmy byli, gdybyśmy nie byli nami". – Pamiętał tembr jej głosu, gdy wzięła do ręki podniszczone wydanie kieszonkowe. – To nie Dostojewski, nie Byron, ani Szekspir. Nie jest wielkim klasykiem, choć w swoich króciutkich opowieściach, porusza tematy ważne i dla nas współcześnie. – Dźwięk wciąganego powietrza poniósł się po placu za sprawą nagłośnienia. Zrobiło mu się gorąco. – A jednak, to jedno konkretne pytanie mówi wszystko o nas, ludziach. Kto dał nam prawo oceniać albo moralizować innych? Ilu z nas ma na swoim sumieniu mniej lub bardziej poważne grzechy? Jak tu trafiliśmy? Ilu ludzi po drodze posłaliśmy do grobu, by dotrzeć na szczyt swoich ambicji?
Mówimy o sobie – Zjednoczone Narody Ziemi. Mówimy, że na naszej planecie wszyscy jesteśmy równi, nikt nie jest faworyzowany, jesteśmy poprawną, cywilizowaną rasą. Gdzie jednak cywilizacja, dorobek tysiącleci pracy ludzkich rąk, determinacji i wiary w swoje możliwości? Kiedy na przód wychylają się pieniądze albo władza, zapominamy o moralności, która ukształtowała to, co zwiemy prawem.. Rozpływa się, bo nasze sumienie cichnie, jeśli w ogóle kiedykolwiek się odzywało.
A jednak łączy nas coś. Ten jeden mały szczegół. Bez względu, czy jesteśmy biali, czy czarni, czy nasi rodzice urodzili się gdzieś w przestrzeni kosmicznej, wielkiej metropolii lub na rubieżach. Nie liczy się wykształcenie, wiek, rasa ani nawet podsumowanie naszego życia, bo wszyscy jesteśmy z Ziemi. Wydała nas jedna matka, po której nieustannie stąpamy; którą splugawili nasi pradziadkowie; która chciała się nas pozbyć. Która teraz jest stara, schorowana i umierająca. Potrzebuje nas, swoich dzieci, żebyśmy przestali się kłócić o prawa do legalizacji narkotyków, o moralność związków między przybyszami z kosmosu a nami, między podziałem pieniędzy i władzy. Potrzebuje naszego wsparcia i dobrej woli, bo jeśli jej zabraknie, kim będziemy, gdzie znajdziemy swoją tożsamości, jak się nazwiemy? – Zamknął oczy, biorąc głęboki wdech. Kiedy znowu spojrzał na ludzi przed sobą, poczuł na twarzy ciepły powiew sierpniowego wiatru, schładzający rozgrzane policzki. Jak niefrasobliwy pocałunek, jak cichą pieszczotę, jak niewyraźny chichot w jego wspomnieniach.
– Nauczyła mnie tego Sasha Lijowicz, chociaż byłem opornym uczniem. Patrzyłem na nią z góry, bo jestem pułkownikiem, weteranem III Kompanii Astralnej, bohaterem Księżycowego Lata. Bo uważałem się za lepszego od dziewczyny, która dała się przeciągnąć na złą stronę mojej niepokornej siostrze; która organizowała przerzuty broni i narkotyków; która miała ręce splamione krwią prawie tak samo jak ja, chociaż czułem się od niej lepszy. A nie była nikim niezwykłym, chociaż w tym właśnie tkwił cały jej urok. Jej niesamowite oczy, wiecznie żywe były przepełnione dobrem. Bez względu na czyny, na występki i grzechy, Sasha Lijowicz była lepsza niż my wszyscy razem wzięci. Poświęciła siebie, będąc pewną, że taki jest jej los. Nie wahała się. Nie czekała, aż ktoś to za nią zrobi. Nie pytała o pozwolenie. Poprosiła jedynie o wybaczenie. Bo uśmiercający się anioł to najgorszy widok na świecie. Pozwoliła się zabić, żebyśmy mogli żyć. – Otarł wierzchem dłoni łzę i odchrząknął pośpiesznie. – Dlatego nie patrzcie krzywo ani na moją siostrę, Gwiezdną Dziewczynkę, ani na zdemoralizowanego ćpuna Kariyashiego, ani na byłą pannę lekkich obyczajów Ababumę. Nie macie do tego prawa, bo gdyby nie takie szumowin jak oni, nikt z nas by nie żył.
Przełknął ślinę, czując wciąż na twarzy ten powoli słabnący podmuch wiatru. Wierzył, że usłyszy w nim zaraz głos ukochanej, jeśli tylko odda jej co powinna dostać.
– Bo Sasha Lijowicz poświęciła się za nas wszystkich. Dała się zabić, dała sobie odebrać marzenia, dała przekreślić przyszłość. Nie zmarnujmy tego. Oddajmy jej honor jako prawdziwej bohaterce tej planety. Bo nią właśnie była. Cichą bohaterką, łagodną i spokojną jak ocean, który podczas sztormu był nieprzewidywalny, groźny i niepokonany. Taka na zawsze zostanie Sasha w pamięci ludzi, którzy ją kochali. Zostanie na zawsze w sercu moim, swojej rodziny, Korpusu. Wśród Mlecznych Dzieci, jestem pewien, że zostanie legendą. Oba została wzorem i dla was.
Roger Wesler zakończył mowę, czując jak spływa z niego cały trud ostatnich dni. Cały ból i smutek, żałoba, niepewność, strach i niemoc. Oddał Cezarowi to co Cezara. Wykonał swój obowiązek. Zrobił to, co był powinien. Sasha już nigdy nie zostanie zbluzgana. Zapomniana. Przemilczana. Zostanie z nim. Na zawsze.
Pierwsze oklaski jakie usłyszał były delikatne, ale żarliwe. Kiedy spojrzał na stolik, gdzie siedział oniemiały Korpus, dostrzegł, że to bratanica Sashy klaszcze, zrywając się z kolan Maximy Lijowicz. Za jej przykładem poszedł cały oddział i rodzina. Potem wstali senatorowie, a dalej już nie patrzył.
Czuł wreszcie lekkość na duchu. Wreszcie mógł pogrzebać żałobę po Sashy. Wreszcie miał prawo zemścić się na tym skurwysynie, Księciu.
A Koniec coraz bliżej ^^
All the Zo <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top