Rozdział jedenasty: Biznes to biznes


https://youtu.be/_-PgPZ3F9P4

Gwałtownie zrzucone jej na głowę wiadro lodowatej wody skutecznie ją obudziło. Szczęściara zaczerpnęła gwałtownie powietrza, wszystkie mięśnie się spięły, a sól szczypała w oczy. Mrugając zawzięcie, próbowała się jej pozbyć bez użycia rąk, które miała związane nad głową. Właściwie to na nich zwisała, nie mając nawet szans musnąć podłoża stopami.

- Masz naprawdę twardy sen, Lucy.

Podniosła głowę i dostrzegał nieco rozmazaną sylwetkę Jamiego Torcido. Stał oparty o framugę drzwi, a u jego stóp leżał przewrócony cebrzyk. Zamrugała jeszcze raz i wreszcie dostrzegła wszystko wyraźnie.

- Bo tak masz na imię, prawda? Lucy?

Obracała głową dookoła i dostrzegła, że znajdują się w jakiejś stajni albo zagrodzie. Wydała z siebie cichy jęk obrzydzenia, gdy dostrzegła, że tuż obok Torcido w błotku taplały się świnie.

Jego wzrok podążył za jej spojrzeniem i natrafił na wieprze, które kwicząc, jakby je zażynano, pchały się do koryta, przewracając wzajemnie w bagnie. Uśmiechnął się i spojrzał na nią.

- Jakiś problem z prosiaczkami? – rzucił z uśmieszkiem.

- Są nietrefne – szepnęła, a kiedy uniósł brew, odchrząknęła – Niekoszerne.

Twarz mężczyzny rozjaśniło zrozumienie, a on klasnął w dłonie, jakby te określenia były największą tajemnicą daną mu odkryć. Podszedł do niej, a im bliżej się znajdował, tym bardziej przerażona była. Miał psychopatyczny błysk w oczy.

Spotkała już nie jednego szaleńca w kosmosie, podczas swoich wycieczek po Drodze Mlecznej> Miała styczność z mordercami, pedofilami i wszelkim możliwym marginesem społecznym. Jednak coś w spojrzeniu, które skierował na nią czarnoskóry mężczyzna, sprawiało, że wszyscy tamci wydawali się bladzi i normalni.

- Nie jesteś Jamie'im Torcido – szepnęła, a on westchnął się, zatrzymując się niecałe pół metra od niej.

- Jestem czy nie jestem? Szczerze to nie mam pojęcia – odpowiedział, rozkładając ręce – Ciężko to wyjaśnić słowami. Jamie Torcido użyczył mi swojego ciała, swojej pamięci i swojego doświadczenia, a ja jestem tylko skromnym gościem, który nie śmie zrobić krzywdy gospodarzowi.

Wytrzeszczyła na niego oczy. Czy ona dobrze zrozumiała? Jakiś psychol przejął kontrolę nad ciałem tego człowieka? Odchyliła głowę do tyłu, by przyjrzeć mu się uważniej. Teraz to wszystko było oczywiste. Stąd jego oczy ze swoim dziwnym wyrazem nie pasowały do ciała, a o mocach nikt nie wspomniał w raporcie. Jakiś dekiel przejął go.

Zagryzła wargę, wciąż się w niego wpatrując, a Torcido, czy ktokolwiek to był, podszedł jeszcze bliżej. Był na wyciągnięcie ręki i mogła dostrzec, że jego ciemne tęczówki są usiane białymi plamkami, przypominają przy tym rozgwieżdżone niebo. Niesamowite, jak piękne mogły być, patrząc na to, jak wysoko w skali psychopactwa sięgnął ten dekielski pasożyt.

- Szkoda. – Wydęła dolną wargę i zgięła prawą nogę w kolanie, idealnie trafiając w szczękę faceta przed sobą. Jego głowa poleciała do tyłu, ale Szczęściara nie marnowała czasu i obejmując go nogami za szyję, przycisnęła mocno do własnej miednicy. Wybiła się biodrami do góry i złapała za sznur rękoma. Pod wpływem dotyku jej dłoni, zmienił się w złoto, które pękło, gdy mocniej pociągnęła. Zamachnęła się i polecieli do przodu. Blondynka grzmotnęła kolanami o kamienną posadzkę, ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać, tylko poderwała się i wybiegła z chlewu.

Była na zewnętrznym dziedzińcu zalanym szarością poranka. Nie miała wiele czasu na myślenie. Brama była zamknięta, więc po prostu wbiegła na schody, zrzucając po drodze jakaś kobietę z koszem pełnym prania. Wbiegła na pierwsze piętro i ile sił w nogach popędziła wzdłuż krużganka. Kiedy zbliżała się do rogu w miejscu, gdzie swoisty taras łączył się długim domem, pochyliła się i szorując dłonią po posadzce, sprawiła, że cała pokryła się złotem, a w powietrzu wybuchł złoty pył.

Ledwo wyrobiła się na zakręcie i wpadła w pierwsze drzwi, na jakie trafiła. Powitał ją zaskoczony krzyk nagiej pary w łóżku, ale ona chwyciła po prostu srebrny sztylet leżący na komodzie i zepchnęła na łóżko półkę wypełnioną jakimiś pierdołami. W akompaniamencie ich krzyków wybiegła przez kolejne drzwi i wypadła na korytarz. Szczęściara rozejrzała się po nim, ale nikogo nie tu nie było. Wybrała kolejne drzwi i zatrzasnęła je za sobą, a dotknięte klamki wśród złotego pyłu przekształciły się w takie, które po pięciu sekundach będą nie do otwarcia, jeśli tylko stwardnieją.

Odwróciła się i ze zdumieniem stwierdziła, że wpadła na jakąś naradę wojenną. Wokół stołu siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy zastygli w przerażeniu, widząc zbiega ze sztyletem między zębami. Nie zatrzymała się, a wystarczyło muśnięcie stołu opuszkiem palca, by wśród błyszczącego kurzu przemienił się w drogocenny kruszec. Jego los podzielili siedzący przy nim panowie i kiedy dobiegła do tego ostatniego, mogła uderzyć trzonem sztyletu w głowę ostatniego. Tuż przed stwardnieniem posypał się w drobny mak. Wypadła przez kolejne drzwi i niemal z ulgą odkryła otwarte przejście. Wypadła na nie, dostrzegając otwartą klatkę schodową na drugim końcu. Wbiegła po stopniach, wciąż pnąc się w górę. Słyszała szum morza.

Dotarła na szczyt i wyważyła kolejne drzwi kopniakiem. Na szczęście zardzewiałe zawiasy nie wytrzymały i poddały się. Z hukiem wypadła na szczyt murów obronnych. Zaledwie trzy kroki od niej, w skałę uderzało rozszalałe morze, a słony wiatr rozwiewał złote włosy na wszystkie strony. Podniosła drzwi i przycisnęła je do otworu, a przemiana w złoto natychmiast je zespoliła z resztą. Cofnęła się, wyjmując z ust sztylet i podziwiała swoje dzieło.

Powinno być nie do sforsowania. Podniosła oczy i ze zdumienia zaczęła się cofać. Miała ochotę zacząć krzyczeć. Czuła narastającą panikę, kiedy serce jej ponownie przyśpieszyło, w ustach zaschło, a oczy zaszły łzami. Potknęła się i padła na tyłek, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od przerażającego widoku.

Na szczycie wieżyczki, wbici na włócznie, niczym chorągiewka na wietrze, zwisali denaci. Od upadku w wodne głębiny powstrzymywały ich jelita, które zawinęły się wokół trzonów. Na ciemnej głowie jednego z nich przysiadła mewa, dziobiąc go po twarzy. Ptak odwrócił łeb i ze zwisającą mu z dziobu gałką oczną, odleciał. Odepchnął przy tym głowę ofiary, która obróciła się w stronę Szczęściary.

Wydała z siebie nieartykułowalny wrzask, kiedy wprost na nią patrzyła wykrzywiona w grymasie bólu twarz Mustafy z ziejącą czernią dziurą po oku. Skóra była sina, a towarzystwo zaschniętej krwi i słodkawy odór, który do niej dotarł w tamtym momencie, sprawiło, że żołądek podszedł jej do gardła.

Na drugim końcu muru trzasnęły drzwi. Poderwała się odruchowo, odwracając się i mierząc w biegnącego w jej stronę Torcido skradzionym sztyletem.

- Nie zbliżaj się do mnie! – wrzasnęła, cofając o kilka kroków, kiedy on podbiegł do niej. Jego oczy płonęły złotym blaskiem i wyciągnął dłoń, ale zamiast miotnąć sferę energii w blondynkę, trafił złote drzwi, które rozpadły się i na mur wysypali się jego ludzie. Zamachnęła się sztyletem, kręcąc się w tą i we w tą, nie wiedząc, na kogo skierować ostrze.

- Zabiłeś ich jak psy! – zawyła, a jej stopy były coraz bliżej krawędzi.

- Przeprosisz i wszystko będzie w porządku – powtórzył za nią z tym uśmiechem, jakby proponował jej co najmniej amnestię po zbiorowym morderstwie z premedytacją.

- Ty psychopato! – Zrobił krok w jej stronę, a przerażona Szczęściara cofnęła się o dwa kroki za daleko.

Podczas kiedy grawitacja pchała ją w otwarte ramiona rozszalałego żywiołu, Lucy zamknęła oczy. Jedynie przemknęło jej przez myśl, że Jahwe jest łaskawy i być może wybaczy jej wszystkie grzechu.

XXX

Daphne spojrzała na Garfielda, który kręcił się przy barku, przygotowując dla niej jakiś alkohol. Niekoniecznie uśmiechało jej się picie w towarzystwie tego grubasa, ale nie mogła nic innego zrobić, jak patrzeć, kiedy wyciągnął kilkunastoletnią whiskey i mieszał razem z lodem w szklankach z grubego szkła.

- Mam nadzieję, że gustujesz w mocnych alkoholach – stwierdził, stawiając szkło na stoliku, który oddzielał dwa fotele.

Weslerówna mruknęła ciche podziękowanie i sięgnęła po drugą ze szklanek – tą, którą senator przygotował dla siebie. Zaśmiał się cicho, zasiadając na aksamitnych poduszkach, a drewniana konstrukcja zatrzeszczała pod jego ciężarem.

- Widzę wyuczone odruchu – powiedział, obserwując dłoń dziewczynę, która wyciągnęła w jego stronę szklankę – Za co pijemy?

- Żeby nas obojga śmierć za szybko nie zabrała – zaproponowała, a Brytyjczyk uderzył swoją szklanką o jej i wziął potężny łyk.

Dziewczyna poszła jego śladem, przenosząc wzrok na ogień płonący w kominku. Mogło być lato, ale góry miały swój odrębny sposób na wykorzystywanie najcieplejszej pory roku. Zresztą, Daphne tak często się przemieszczała, że nie dziwiła ją już żadna pogoda. Jeszcze dwa dni wcześniej smakowała słońca pustyni, podczas gdy zaledwie trzy dni przed tym mokła w monsunowych deszczach.

- Nie kazałem im ciebie złapać, bo masz pobrudzone rączki – powiedział po chwili ciszy – Gdyby to był prawdziwy powód, musiałbym załatwić listy gończe za połową senatorów, jeśli nie większością.

Daphne wpatrywała się rozgwieżdżonymi oczami w tego człowieka, nie dając po sobie poznać, że intensywnie myśląc, próbowała rozwiązać zagadkę, jaką był dla niej jego tok myślenia. Polityk przez chwilę przyglądał się płomieniom przeskakującym z brzozowych klocków i uśmiechnął się lekko.

- Jesteś bardzo ważną postacią, wiesz o tym?

Nie mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem.

- Czy zgodziłabym się na tę rozmowę, gdybym nie wiedziała? – odpowiedziała pytaniem i upiła łyk alkoholu. Whiskey miała gorzki, orzechowy posmak i paliła ją w gardle, ale to było przyjemne.

- Oczywiście. Wybacz.

Dokądkolwiek zmierzała ta rozmowa, nie zmieniało to faktu, że Daphne wciąż utrzymywała dystans i uważnie słuchała oraz dobierała słowa, które padały. Jakby nie było – ona była królową międzygwiezdnego czarnego rynku, a on najważniejszym politykiem ich rodzimej planety.

- Niech pan mówi wprost. Chce pan mieć ze mną jakiś układ, mam rację?

Spojrzał na nią, a jego brązowe oczy nie były już takie ciepłe. Były poważne, jak w momencie, kiedy opowiadał im o czyhającym niebezpieczeństwie.

- Mam paru amerykańskich znajomych, którzy konkurują na rynku... wymiany pewnych towarów.

Uniosła brew, powstrzymując się ledwo przed parsknięciem śmiechem.

- Chce mi pan powiedzieć, że handlują narkotykami, tak?

- Bezpiecznie transportują – sprostował – Ale są nowi i starzy wyjadacze nie dadzą im spokojnie działać.

Pokiwała głową. Chciał, żeby użyła swoich wpływów i wspomogła niedoświadczonych „przedsiębiorców". Właściwie, byłoby jej to na rękę. Ci, których najbardziej wspierała do tej pory, zawalili ostatnio sprawę i spod kontroli wymknęła się wyspa będąca kluczowym punktem dla rozpowszechniania narkotyków w Ameryce Południowej i dalej do Europy i Afryki. Gdyby zmieniła teraz transport, pomijając na kryminalnej mapie świata Isla del Espiritu Santo, może problem sam by się rozwiązał. Wtedy jednak wysyłanie Szczęściary było by niepotrzebną komplikacją.

- Zastanowię się i przedyskutuję to z moimi doradcami – powiedziała spokojnie.

- Chciałaś powiedzieć „Powiadomię ich o swojej decyzji"? – zaśmiał się Campbell, a Daphne skrzywiła się, poprawiając w fotelu.

- Nie jestem władcą absolutnym, jakby się to mogło wydawać. Może i mam największą siłę przebicia, posłuch i szacunek, ale... - zamilka, nie chcąc powiedzieć za dużo.

Pierwszą zasadą w końcu było: Tylko poznanie w ekstremalnej sytuacji daje prawdziwy obraz człowieka.

Na razie jedyną ekstremalną sytuacją była kolacja, podczas której Kariyashi zaproponował senatorowi Campbellowi dokładkę lasagne, a grubas na to wybuchł tubalnym śmiechem. Pogroził Japończykowi palcem, mówiąc coś o rozmowie z seniorem rodu chłopaka i z chęcią przyjął jedzenie.

Daphne spojrzała na niego.

- Jeśli chcesz ode mnie chociaż jednej rady, to mogę ci powiedzieć, że najdłużej na stołku utrzymuje się ten, który słucha swoich ludzi i potrafi odróżnić blef od prawdy. – Napiła się, a jej towarzysz do kieliszka pogłaskał się po podbródkach i uśmiechnął lekko.

- Mądra z ciebie dziewczyna. Uczysz się na błędach innych.

- A także swoich – odpowiedziała jeszcze ciszej.

Nie mogła oderwać wzroku od ognia wesoło trzaskającego na palenisku. Coś w tych tanecznych ruchach płomieni sprawiało, że czuła pulsującą pod jej skórą energię. Jakby światło żywiołu i jej moc się przyciągały, jakby miały coś wspólnego ze sobą, choć były tak różne.

- Jezu kochany, cokolwiek robisz, przestań.

Podniosła zaskoczona oczy na polityka, który poważnie zbladł. Na szerokie czoło wstąpił pot, oddech przyśpieszył i ciemne oczy zbladły. Daphne dostrzegła kątem oka, że płomienie też zmieniły kolor. Były błękitne. Jakimkolwiek cudem, to musiała być jej sprawka.

- Przepraszam – powiedziała, ściągając swoją moc, a właściwie spychając ją z kończyn do najniżej części trzewi, gdzie się zazwyczaj gromadziła w okolicach miednicy.

Grubas odetchnął głęboko, wycierając czoło chusteczką i uśmiechnął się do niej blado.

- Czy to był zamach na moje życie, panno Wesler?

Brunetka nie mogła powstrzymać się przed niekontrolowanym wybuchem śmiechu. Miała krew wielu ludzi na rękach, ale w jej guście nie leżało pozbywanie się grubasów z politycznego świata, tak długo, jak nie przeszkadzali jej w robocie.

W końcu biznes jest biznes, a ktokolwiek śmiał jej w nim przeszkadzać musiał się liczyć z konsekwencjami. Jak dotąd Galileus Campbell nie potrzebie martwił się o swoje życie.

- Nie wygląda mi pan na przewodniczącego Rady Parlamentu Galaktycznego – rzuciła ze słodkim uśmiechem, a on wytrzeszczył na nią oczy.

- Ma'ki Azahra ma z tobą na pieńku? – zapytał, obserwując dłoń dziewczyny, która odłożyła ledwo trącony trunek na stolik.

Daphne podniosła się, przenosząc wzrok na senatora. Stojąc, wydawała się jak wykuta z marmuru rzeźba. Jej szlachetne rysy, regularne wymiary i nieskazitelna uroda upodobniły ją w tamtym momencie do Wenus z Milo. Była idealna w swojej powadze i sile, którą wokół roztaczała.

- Widzi pan, senatorze, z wami, politykami, jest jeden problem. Szybko zapominacie, komu zawdzięczacie swoją szybką karierę. Odwracacie się plecami albo całkowicie odcinacie, udając, że nic takiego nie miało miejsca. Przypadek przewodniczącego Azahry jest jednym z wielu, proszę więc przemyśleć, czy nie obróci się to przeciwko mnie, jeśli panu pomogę. – Oblizała wargi, zanim ponownie podjęła – Bo jeśli tak się stanie, nie będę miała skrupułów. Nie będzie mnie obchodziło, co Ziemia panu zawdzięcza. Nie będę pamiętać o szacunku mojego brata do pana.

Bez pożegnania odwróciła się na pięcie i wyszła z komnaty, zostawiając po sobie niewyobrażalny chłód w sercu Campbella.


To kto ma ochotę na biznesy z Daphne? :D Trochę przerażająca wyszła. No i co z tą Szczęściarą? :O Wzięła nam i spadła z wrażenia. Książę jest jak zawsze uroczy do granic możliwości. No i Campbell, nie taki niewinny, ha? 

Jak wrażenia? Z chęcią posłucham <3

Do zobaczenia za tydzień!

All the Zo <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top