Rozdział dwudziesty dziewiąty: Stracone wschody

https://youtu.be/DcZykZVl28E

👽GALE SONG - THE LUMINEERS👽

Godzina między szarością a pierwszym brzaskiem zawsze posiadała we wspomnieniach Sashy tę specjalną moc odpychania wszelkich strachów, złości i nerwów. Późnolipcowe słońce jeszcze nie wzeszło nad szwajcarskim pasmem Alp, ale jego światło już rozjaśniło granatowe niebo. Zdążyło nadać mu najpiękniejszy odcień, jaki osiągało w ciągu całej doby.

Dziewczyna przez chwilę stała po prostu pod prysznicem, wpatrując w pokaz kolorów, które zapewniało otwarte okno. Spędzili prawie miesiąc w Chateau de Regina, czekając na najdrobniejszy ruch ze strony Księcia. Potrzebowali wybadać sytuację, ale ich przeciwnik na pewno był teraz dużo ostrożniejszy.

Właściwie Korpusowi dobrze zrobiły trzy tygodnie poważnego stresu i stałej gotowości. Zbliżyło to ich do siebie. Nadal sobie dogryzali, nadal padały niewybredne żarciki, nadal najdrobniejsze potknięcie było głośno komentowane, ale wszyscy traktowali to jako przyjacielskie przytyki, niż groźne zaczepki.

I tak mijały im dni na ćwiczeniach, śmieszkach, wspólnych posiłkach, karnych okrążeniach wokół zamku, szkoleniach desantowych, próbnych alarmów... Jeden po drugim. Słońce wschodziło, przebiegało nieboskłon, czasem chowając się za chmurami, tylko po to, by zajść po drugiej stronie horyzontu. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, prawie miesiąc.

Byli tak zabiegani, że nie dostrzegali lata, które w pełni rozkwitło wokół nich. Sasha mogła usłyszeć pojedyncze ptasie głosy z lasu, co bardzo ją cieszyło. Skoro były zwierzęta, było pożywienie, a w takim razie równowaga była zachowana. Natura miała szansę się obronić.

Kolejne wschody słońc nie musiały koniecznie oświetlić postatomowej pustyni, jaką zrobili w Azji. Nie musiało ukazywać ich największej hańby. Nie musiało odsłaniać ich win.

Westchnęła, podchodząc do okna. Straciła tyle brzasków, zajęta tak nieistotnymi rzeczami, kiedy przecież nadal znajdowali się w czarnej, wydzierającej duszy otchłani i ich problem był niczym w porównaniu do jej ogromu i nieskończoności. A jednak dzień po dniu walczyli z własnymi demonami, tworząc coraz ciaśniejsze relacje. I tak mijały wschody i zachody, a oni byli zbyt zajęci, by dostrzec upływ czasu. Lato przemijało bezpowrotnie.

Lijowicz podniosła gwałtownie głowę, wpatrując się w okno przed sobą, ale nie widząc go. Liczyła te dni w głowie. I znowu. I znowu. Oraz znowu. Gdyby chociaż miała problem z liczbami, mogłaby wynik zrzucić na karb niedorozwinięcia matematycznego, ale bynajmniej to nie o to chodziło. Nie robiła błędów.

Zakręciła wodę jak najszybciej i wyszła z kabiny, ubierając się w pośpiechu. Zbiegając po schodach, wiedziała, że jeszcze przed śniadaniem Louisa zaglądała do laboratoriów, pilnując próbek. Każdego dnia doktor Lucky bawiła się we Frankeisteina, a od jakiegoś czasu pracowała w wolnych chwilach z Sashą nad w pełni bioniczną protezą dla Rogera. Tych wolnych chwil miały, co kot napłakał.

Rosjanka pchnęła drzwi, które z trzaskiem uderzyły o szafkę, na której zabrzęczało szkło z cennymi próbkami.

Od ścian odbił się ten dźwięk. Pokój był jeszcze pusty. Słońce przecież dopiero wschodziło. Zamek wciąż spał.

Dziewczyna westchnęła cicho i podeszła do interaktywnego stołu. Otworzyła kanały informacyjne zagrożonego zabezpieczenia, próbując przebić się przez zaporę przygotowaną przez Księcia. Nie mogła pojąć, czemu jeszcze nie udało jej się tego rozwiązać.

Sasha wyciągnęła z kieszeni munduru okulary, przetarła je i założyła na nos.

To był przecież tylko szereg kodów, których kolejność mogła wyliczyć w rachunku prawdopodobieństwa. Albo losowo wybierając przypadkowe kombinacje. Każdy system był do złamania. Tak, jak każdy człowiek. Ale przecież Sasha nie była byle jakim człowiekiem. W dole pleców miała Drogę Mleczną wytatuowaną pięć lat temu. A na koncie o wiele za wiele cyberprzestępstw. Byle dekiel jej nie pokona. Były miliony sposobów. Ona musiała odnaleźć ten jeden poprawny albo byli zgubieni. Wciąż nie mieli kluczowych informacji, wiedzieli tylko, że zabezpieczenia odgrodziły niechcianych gości od punktu kontroli jądra. Pytanie na jak długo?

XXX

– Tylko mi nie mów, że znowu tu spała.

Sasha poderwała się ze stołu, czując, jak ramka okularów odgina się pod dziwnym kątem i wydaje nieprzyjemny dźwięk. Skrzywiła się, kiedy metal pękł i rozpadł na jej nosie.

– Sasha, przepracowanie się nie przyśpieszy sprowadzenia sprawiedliwości na Roghrocka. – Przetarła oczy i spojrzała na Rogera, który ze skrzyżowanymi rękoma patrzył na nią pobłażliwie.

– Twoje wyniki krwi balansują na granicy anemii – dodała swoje trzy grosze Louisa.

Rosjanka wzruszyła tylko ramionami i zgarnęła ze stołu resztki okularów. Do diabła z tym cholerstwem.

Nie chciała patrzeć na Rogera, miała wrażenie, że zaraz odgadnie jej myśli, a co za tym idzie, zacznie panikować albo się rządzić jej życiem. Nie, nie mogła pozwolić, żeby się czegokolwiek dowiedział, jeśli jej domysły w ogóle się potwierdzą.

– Wstałam rano, bo miałam otwarte okno i coś zaczęło śpiewać. Potem już nie mogłam zasnąć, to przyszłam tutaj. I jakoś tak mnie zmuliło – odpowiedziała wreszcie. – Gówno – mruknęła do siebie, widząc zniszczenie okularów. I tak przetrwały już niewyobrażalnie wiele.

– Nie załatwią mi od ręki nowych oprawek, co? – zwróciła się do pułkownika, a on podrapał się po głowie.

– Pewnie od razu szkła będzie trzeba inne zamawiać. Tylko powiedz jakie. – Uśmiechnął się łagodniej, a Sashy zabiło mocniej serce. Powinna była mu powiedzieć.

– Prawa antyrefleksyjna z powłoką do odbijania światła dla sztucznych soczewek biofalowych, a lewa -6,5, cylinder -3.

Mina mu zrzedła.

– No właśnie – westchnęła. – Muszę lecieć do Maison zapewne?

– Daphne miała pomóc tam przy montowaniu nowej obręczy trasnportera. Załap się z nią – zaproponował jej i wyciągnął dłoń, żeby pogłaskać ją po głowie, ale widząc ukradkowe spojrzenie Louisy, zgarnął ze stołu zniszczone okulary. Była to gra o pozory, bo wszyscy dobrze wiedzieli, że ta dwójka ze sobą sypiała.

Doktor Lucky wróciła do swoich probówek i mikroskopów, a Roger mrugnął porozumiewawczo do Rosjanki. Parsknęła cicho, a potem posłała mu całusa.

– Idź dowodzić, czy co tam robisz, kiedy my ciężko pracujemy – rzuciła z uśmiechem, próbując ukryć nerwowe drżenie dłoni zakładaniem jasnych włosów za ucho.

– Dzięki, Lijowicz. Karne okrążenia – odpowiedział Wesler, odwracając się na pięcie i nie zważając na jej głośnie protesty, wyszedł z ich laboratorium.

Dziewczyna westchnęła, czując, że ten dzień pomimo pięknego początku będzie się ciągnął bez końca.

Sasha westchnęła. Był głupi jak but, ale serce jej rosło, kiedy patrzyła, że trochę złagodniał i częściej się śmiał. Wiedziała, że to jej wina, wiedziała też, że nie wszyscy w zespole to pochwalali, ale co mogła zrobić. Sama była równie głupia co on. Miejscowy idiota z tutejszą kretynką.

– Louiso? – Podniosła głowę znad połamanych okularów.

– Co tam? – Dziewczyna nawet na nią nie spojrzała. Zajęta ustawianiem czegoś na ekranie.

– Mogłabyś mi sprawdzić mocz?

– Mocz? – Żydówka na chwilę zatrzymała ruch palców i jej niebieskie oczy strzeliły w kierunku rosyjskiej koleżanki.

– Mam chyba zapalenie pęcherza – skłamała, rozkładając ręce. – No i przeraziłaś mnie tą anemią. Ale nie chciałam mówić przy Rogerze.

– Czyżby sprawił, że twój pęcherz otrzymał dodatkowe obciążenie? – zaśmiała się, ale Sasha do niej nie dołączyła, otwierając szeroko oczy.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– No chyba się zabezpieczacie, co? Wiesz, co się w wojsku przenosi taką drogą?

– Chcesz mi powiedzieć, że Roger ma HIV?!

Doktor Lucky odwróciła się do niej, śmiejąc. Potarła czoło, a potem spojrzała rozbawiona na dziewczynę.

– Ja wiem, że jesteś młoda, ale nawet jakbyś teraz zaszła w ciążę to nie koniec świata.

– Mam dziewiętnaście lat, Louiso. Nawet tak sobie nie żartuj.

Ach, łganie było od zawsze jej specjalnością. Mogłaby stanąć w szranki z największymi aktorami wszechczasów, a i tak kłamała lepiej od nich wszystkich. Przede wszystkim, doświadczenie, jakiego nabyła będąc prawą ręką Daphne, pozwoliło jej opanowywać podczas przesłuchań swoje serce i ciało.

– W szafce przy drzwiach są pojemniki. Wypełnij i wróć, to ci pobiorę krew. Nawet dobrze, że jesteś na czczo.

Blondynka westchnęła i zwlekła się z siedzenia. Bez okularów musiała zdawać się na prawe oko, które nawet przed wydłubaniem było tym lepszym. Gdyby kierowała się lewym, obijałaby się o ściany i wchodziła we framugi.

Wyciągnęła plastikowy pojemniczek na próbkę i wróciła po napełnieniu go. Odstawiła go na blat szafki, obserwując Louisę, która naciągnęła na dłonie gumowe rękawiczki i z uśmiechem samego szatana zaprosiła ją krzesełko obok ciebie.

Sasha westchnęła, podciągając rękaw, żeby dziewczyna mogła ścisnąć powyżej łokcia rękę paskiem materiału. Zdezynfekowała zgięcie i przyjrzała się dokładnie ledwie widocznym żyłom dziewczyny.

– No, no, no. – Wyjęła pistolet i wsadziła do niego jednorazową igłę i pojemniczek. – Patrz, co dostałam. Prawie jak te twoje blastery.– Wymierzyła w żyłę, naciskając spust, a na skórze pojawiła się siatka lasera. – Skanuje ciepło i szuka żyły, gdybym ja mogła nie trafić albo nie zauważyć. Boskie cacko.

– Broń na miarę żołnierza – zaśmiała się Rosjanka, a potem skrzywiła się, kiedy Louisa bez ostrzeżenia ponownie nacisnęła języczek. Igła wyskoczyła z mechanizmu i Sasha nie miała nawet kiedy zabrać ręki.

Przezroczysta fiolka zaczęła napełniać się jej krwią.

– Wieczorem będę miała wyniki, każę dokładnie przeanalizować wszystko. – Ponownie naciśnięty spust cofnął powoli igłę, dając czas lekarce do przyłożenia w tym miejscu waty. – Przyciskaj. – Odłożyła pistolet na blat i odpięła zacisk na jej ramieniu.

Sasha westchnęła. Nigdy nie przepadała za zastrzykami i igłami. Robienie tatuażu ledwo pamiętała.

– Idź teraz coś zjeść i leć do Maison.

Lijowicz zeskoczyła ze stołka i ruszyła w kierunku drzwi.

– Dzięki.

– Przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała Lucky, zajmując się zabezpieczeniem próbek. Pochyliła się nad komunikatorem, który leżał na blacie i nacisnęła coś na nim. – Inez? Mogłabyś tu przyjść? Mam próbki do przebadania.

Dziewiętnastolatka pokręciła głową i wyszła z pokoju. Przez chwilę walczyła z kofeinowym uzależnieniem, a potem postanowiła jednak iść coś zjeść. Po krótkiej podróży zatłoczoną windą krew przestała lecieć z małej ranki i mogła wyrzucić wacik oraz zapiąć mankiet letniego munduru, który kończył się tuż za łokciem.

W kuchni dwie panie, które zarządzały urządzeniami przygotowującymi posiłki, na jej widok mruknęły coś, ale czarny mundur mówił sam za siebie. Korpus Zbawiciela miał wyższość nad pozostałymi mieszkańcami kompleksu i musiały ją nakarmić.

Sasha nie zdążyła na transport, którym Daphne pojechała asystować przy naprawie transportera. Za to załapała się do jednostki wypełnionej dziećmi, co było niezwykle subtelnym żartem kogoś na górze.

Obserwowała brata Louisy, który nie reagował na rówieśników dookoła. Wpatrzony w sufit, z fascynacją przyglądał się instalacjom. Dziewczyna uśmiechnęła się. Ten chłopiec był łebski. Słyszała od jego siostry, że Lukas objawiał ogromne talenty w dziedzinach techniki i jego pobyt w Maison de Regina miał dobre rezultaty. Podobno nawet znalazł sobie jakiegoś równie cichego kolegę, który równie sprawnie operował przy przewodach silników falowych.

Miała dziwne przeczucie, że to żaden kolega, a koleżanka. Dokładniej mówiąc, rudowłosa dziewczynka o trójkątnej źrenicy, wokół której oko miało amarantowy kolor. Jej policzki przechodziły głęboki bruzdy, jakby ktoś ją umyślnie pociął na podobieństwo kocich wąsów.

Kiedy pochyliła się w stronę chłopca, Rosjance mignął długi, puszysty ogon zakończony podzielonym na trzy pazurem. Szepnęła mu coś do ucha, a on opuścił wzrok na Sashę i ku jej zdumieniu uśmiechnął się. Niepewnie odpowiedziała podobnym gestem.

Kiedyś chciała mieć dużo synów. Silnych i pewnych siebie, gotowych pomagać jej w każdej chwili. Wychowałaby ich na prawdziwych mężczyzn, którzy wiedzieliby co to szacunek, honor i odwaga. Potem jej się zmieniło. Stwierdziła, że dwie córki traktowane jak księżniczki, równie dobre i łagodne, co te z animowanych bajek byłyby idealne dla jej serca. Dobrze jednak wiedziała, że szybciej Daphne ogłosi wszem i wobec porzucenie biznesu, niż z jej łona zrodzą się grzeczne dzieci, które byłby urzeczywistnieniem wszelkich cnót. Wszak sama nim nie była, a to wzory rodziców miały największy wpływ na kształtujących się przyszłych przywódców świata.

Teraz już nie wiedziała, czego chciała. Chyba chciała zatłuc tego drania, Księcia, a potem pojechać gdzieś, gdzie wreszcie porządnie odpocznie. Może odwiedziłaby mamę? Ludzie Mlecznych Dzieci stale chroniły ją i pozostałych przy życiu dwóch braci. Wiedziała, że mają się dobrze, mogłaby wreszcie powrócić do domu, biorąc przykład z Daphne.

Tak, to był dobry pomysł. Wziąć dupę w troki, z Daphne i Rogerem pod pachą stawi czoła temu, co zostawiła w Rosji.

Wyskoczyła jako pierwsza i ruszyła przez kompleks, dobrze wiedząc, gdzie znajdzie „aptekę". W sumie był to kolejny magazyn, w którym przetrzymywano medykamenty, zanim trafiły do Chateau de Regina. Tutaj też składowane te „w razie czego, ale póki wojny nie ma zakwalifikowane jako "niepotrzebne" i można było zamówić dokładnie wyspecjalizowane przypadki. Specjalne soczewki do okularów też musiała tu skierować.

– Mamy na stanie kontakty, które w B12 wypalą do odpowiednich parametrów – odpowiedział żołnierz, notując jej preferencje.

– Potrzebuję okularów – odpowiedziała.

– Wiem, pani chorąży. – Kiwnął głową dla podkreślenia wyższości jej rangi nad swoją. – Ale przyjadą najszybciej za trzy dni, a do tego czasu musi pani jakoś funkcjonować.

– Niech już będzie – westchnęła. Chłopak zniknął w pomieszczeniu obok i po pięciu minutach wrócił z jakimś kwitkiem i pudełkiem.

– Pan doktor mówi, żeby pani je od razu założyli. Do piątku będzie pani mogła ich nie ściągać, a najpóźniej w czwartek rano przywiozą okulary.

Sasha kiwnęła głową.

– To wszystko?

Chłopak skinął głową. Nie wiedziała, skąd ta irytacja, po prostu okropnie ją denerwował, a przecież starał się być uczynny. Co ona mogła poradzić, że była...

Nie. To tylko podejrzenia. Do wieczoru, kiedy Louisa ją nie upewni, nie będzie się poddawać autosugestii. Miała robotę do zrobienia.

W budynku oznaczonym jako B12 już się jej spodziewano i kwit nie był potrzebny. Najpierw siedziała przez piętnaście minut w poczekalni obok żołnierza, który miał zabandażowaną całą głowę, razem z oczami i obracał głową na najmniejszy szmer. Potem zaproszono ją do gabinetu. Przyjmujący tam facet nawet się nie przedstawił, po prostu kazał się jej położyć na fotelu, nad którym wisiała jakaś straszna aparatura.

Kiedy rozciągnął jej powieki i niezbyt delikatnie wsadził palec w oko, żeby umieścić na sztucznym narządzie soczewkę, mało go nie uderzyła. Westchnęła pod nosem, wpatrując się w brązową plamkę na jego zielonej tęczówce. Wreszcie soczewka przykleiła się do biofalowego tworzywa protezy i puścił ją, a ona poczuła łzy pod rozciągniętymi powiekami. Miała nadzieję, że z drugim okiem pójdzie jej łatwiej.

Rzeczywiście zdrowe oko od razu przyjęło soczewkę – w końcu nosiła na nim soczewkę od czasu do czasu. I bezimienny doktor puścił ją, każąc przyjść w piątek albo kiedy przylecą jej okulary.

Sasha wyszła na zewnątrz, wciągając rozpalone wysokim słońcem powietrze. Na wyspie dostrzegła jak Daphne instruuje inżynierów, którzy ustawiali silniki falowe. Błyszcząca postać przyjaciółki wisiała na niebie tylko odrobinę wyżej od słońca bliskiego zenitowi.

Rosjanka postanowiła zaczekać, aż Daphne skończy. Usiadła na trawie koło mostu i obserwowała Weslerównę przy pracy. Denerwowała ją soczewka na sztucznym oku. Nie współgrała z nim, kiedy próbowała przybliżać i oddalać obraz albo analizować, co przed sobą miała.

Westchnęła wreszcie i wyciągnęła komunikator, wracając do procesu przechodzenia zabezpieczeń Księcia.

– Cześć, Lijowicz. Myślałem, że zdezerterowałaś. – Podskoczyła na głos Isamu, który dosłownie pojawił się znikąd przed nią, trzymając w rękach jakąś skrzynię, która brzęczała cicho.

– Ja pierdole. – Złapała się w okolicach serca, bo naprawdę ją przestraszył. – Czy ty mnie, kurwa, chcesz zabić?! – Poderwała się z ziemi.

– Jezu, spokojnie, kobieto.

Chciała go uderzyć w głowę komunikatorem, nawet podniosła już rękę, ale opuściła ją w rezygnacji. Chłopak był niewiele wyższy od Daphne i Sasha musiałaby podskoczyć, żeby go dosięgnąć. Spojrzała na niego wilkiem.

– Czego ty tu?

– A biegam z obciążeniem do zamku i z powrotem. – Podrzucił lekko skrzynkę, w której coś zabrzęczało. – Ale chyba przepaliłem liczniki. – Wskazał na zdenerwowanych ludzi w fartuchach, którzy próbowali naprawić urządzenie, które stało z boku drogi.

– Brawo – prychnęła.

– A ty co tu robisz?

– Dostałam wkurwiające soczewki i czekam, aż Daphne skończy, żebyśmy mogły wrócić do zamku. – Wskazała dziewczynę, która właśnie wprawiała w ruch obrotowy pierścień. Ten wpadając w rotację, zaczął się unosić coraz wyżej.

– A to tutaj? – Odstawił skrzynię, pochylając się nad komunikatorem, który miał być narzędziem zbrodni stłuczenia jego porośniętego odrastającymi włosami zakutego łba.

– Systemy Księcia. Próbuję się dostać do podglądu bezpieczeństwa i czujników.

– I chyba nic się nie udaje, co?

– Próbowałam już chyba wszystkiego. Nie mogę.

Chłopak nie zwracając uwagi na krzyczących pracowników ośrodka, przysunął bliżej głowę, by widzieć wyliczenia systemu, które pokazywał mały ekranik.

– Nie mam pojęcia, szczerze, co tu widzę. Masz jakiś wyższy system od tego, co do tej pory widziałem. A jestem Żółtkiem, w końcu. – Uśmiechnął się do niej cynicznie. – Mój ojciec zawsze używa imienia mojej matki w anagramie, systemem zerojedynkowym. Nawet jako hasła do kont i zabezpieczeń do sejfu. Jakby cię kiedyś zastanawiało, skąd brałem pieniądze na dragi. – Mrugnął do niej porozumiewawczo i już chciał się odwrócić, żeby przejść do wściekłej, naukowej tłuszczu, kiedy Sasha złapała go za ramię.

Kariyashi zatrzymał się w pół obrotu, patrząc, jak dziewczyna klika coś na ekranie, a jej oczy robią się coraz większe z każdą chwilą. Po chwili na ekranie pojawił się obraz z kilkunastu kamer na raz i Rosjanka krzyknęła z zachwytu.

– Isamu! Ty geniuszu! – wrzasnęła, rzucając się mu na szyję i zawisając na nim całym ciężarem. – Anagram „Hatyshe" w systemie zerojedynkowym, którego nikt już dawno nie używa! Skąd mogło ci to przyjść do głowy?! – Oderwała się od niego i wykręciła piruet. – Boże! Nareszcie! Nareszcie mamy go w szachu!

Podniosła do oczu ekran, a widząc wykaz czujników, przestała się tak cieszyć. Podniosła wypełnione łzami oczy na Azjatę.

– Sasha? Co się stało?

– Przebili się... – szepnęła. – Prawie się przebili. Zabezpieczenia są już w ich łapach.

– Co ty mówisz, Lijowicz. Daj spokój. Pokaż mi to. – Wyrwał jej komunikator, ale kiedy tylko spojrzał na ekran, zrozumiał, że nie kłamała.

– Przegraliśmy.



Ocho... I co teraz? Pamiętajcie o komentarzach :D

All the Zo <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top