Rozdział dwudziesty drugi: Jedyny ślad
https://youtu.be/WpWvlnMqLXc
👽SO SAD, SO SAD - VARSITY👽
Daphne oparła się o umywalkę dłońmi, przyglądając się w lustrze swojej twarzy, po której spływały krople wody. Wydoroślała. Ostatnio jej buzia straciła swoje dziecięce rysy na rzecz twardego spojrzenia i marsowej miny. Dawniej wiecznie rozciągnięte w drwiącym uśmiechu pełne usta, pobladły i zapomniały o radości. Policzki straciły rumieńce, a brwi prawie cały czas teraz marszczyła.
Potarła z roztargnieniem czoło.
– Jak tak dalej pójdzie, nabawię się zmarszczek w wieku dwudziestu lat – westchnęła i sięgnęła po ręcznik, żeby wytrzeć twarz i dekolt. Potem nałożyła podkoszulkę i koszulkę oraz resztę munduru.
Kiedy ponownie spojrzała na swoje odbicie, patrzyła na nią dziwaczna żołnierka, a nie głowa czarnego rynku. Spięła swoje czarne włosy w kok na karku i poprawiła ostatnie, nieprzystosowane społecznie kosmyki. Wyrachowane, zimne oczy usiane gwiazdami.
To było to, jedyna część jej wyglądu z pewnością odziedziczona po matce z kosmosu. Gwieździste oczy, które odzwierciedlały wszechświat. Nie były ludzkie. Były obce. Sama się ich bała; bała się tego, co niosło ze sobą dziedzictwo nieznanej rasy dekla; bała się swojego drugiego, potworniejszego oblicza. Kariyashiemu powiedziała prawdę – bała się siebie.
– Hatyshe. – Magicznie brzmiące imię odbiło się echem w jej umyśle. – Musisz być jej dzieckiem, skoro posiadasz jej moc.
Przyjrzała się swoim dłoniom. Na lewym kciuku miała podłużną bliznę po zębach Rogera, którą zostawił jej, kiedy w dzieciństwie się pogryźli dla zabawy, a prawą miała w cętkach od licznych oparzeń, które zrobiła, ucząc się panować nad mocą. Paznokieć środkowego palca prawicy był nieco delikatniejszy od reszty, bo kiedyś prawie urwało jej palec, a najmniejszy lewej ręki źle jej się zrósł po wybiciu i śmiesznie strzykał, kiedy go zginała.
Spod skóry wybuchło ciepło, a wokół dłoni pojawił się znajomy niebieski blask. Kiedy podniosła oczy do swojego odbicia, jej oczy lśniły, a rysy wygładziły się. Z jakiegoś powodu przybierała maskę bez emocji, a jej twarz upodabniała się do muzealnych posągów.
– Hatyshe.
Skąd mogła wiedzieć, jak miała na imię jej matka, jaką moc miała dokładnie i dlaczego miałaby znać tego człowieka z Isla del Espiritu Santo. Tfu, nie człowieka, a dekla. A może był pół-deklem jak ona? Albo deklem ukrytym w ludzkim ciele? A jeśli jej matka także posiadła ludzkie ciało i tak poznała starego Weslera?
Czemu ją porzuciła? Uciekała przed kimś? Była zbyt młoda, by odpowiednio ją wychować? Czy zwyczajnie nie było jej stać? Kim była? Dlaczego nikt nie znał jej rasy? Gdzie odeszła?
Te wszystkie pytania, które Daphne skrupulatnie od siebie odsuwała, znowu wróciły. Nie było dnia, by nie myślała o swojej matce, to prawda. Ale nie pozwalała, by to stało się jej obsesją, inaczej by oszalała. A na to nie mogła sobie pozwolić. Musiała być silna i stanowcza. Musiała rządzić i dzielić. Musiała być przywódcą. Nie miała czasu na użalanie się nad sobą, bo mamusia ją porzuciła. Z drugiej strony czuła do siebie żal, że nigdy nie skupiła się wystarczająco na odnalezieniu, chociaż śladu informacji, bo na pewno coś by znalazła. Może doszłaby do jakichś wniosków i teraz nie roztrząsałaby tego wszystkiego od nowa. Znowu.
A to wszystko zaczęło się w tym nieszczęsnym Arkansas, kiedy na ganek domu jej ojca podrzucono ją w nosidełku.
Matka Rogera zawsze powtarzała, że jej imię nie zostało jej wybrane ani przez Hansa, ani przez brata. Jednak wszyscy wiedzieli, jak się nazywała, chociaż nikt ani nie był świadkiem porodu, a tym bardziej wybierania go. Nikt też nie rozmawiał nigdy z jej matką.
Oczy Daphne zgasły, powracając do swojej bezdennej postaci.
Musiała zostawić jakąś wiadomość. Wyjaśnić jej ojcu cokolwiek. Podać samo imię. Datę urodzenia. Przecież znała swoją datę urodzenia.
– Jak mogłam być tak głupia – mruknęła i wybiegła z łazienki.
Przeskakiwała po dwa i trzy stopnie, niemal nie dotykała ziemi, klucząc między żołnierzami, którzy patrzyli na nią jak na debilkę. Zanim winda dojechała na odpowiednie piętro, molestowała guzik i była już gotowa nauczyć się nowej zdolności przenikania przez ściany, żeby znaleźć swojego brata. Kiedy wreszcie mechaniczna klatka otworzyła przed nią swoje podwoje, myślała, że nie wystoi w środku. Każda sekunda dłużyła się nieznośnie.
Wyleciała, klucząc między żołnierzami, zmierzającymi na śniadanie i właśnie wtedy dostrzegła brata rozmawiającego z jakimś oficerem przed drzwiami do stołówki. Marszczył brwi, podrygując w miejscu i gniótł w ręku komunikator. Kiedy stanęła tuż obok niego z przyśpieszonym od biegu oddechem i kilkoma niesfornymi kosmykami, które uciekły z koka, spojrzał na nią zaskoczony.
– Stało się coś? – Uniósł brew, przyglądając się dziwnie błyszczącym oczom siostry. – Brałaś jakieś leki?
– Sądzę, że musimy porozmawiać – odpowiedziała.
Pułkownik spojrzał na oficera, którego nie znała i oddał mu komunikator.
– Przekaż mu, że porozmawiamy o tym, jak tylko sam dowiem się czegoś konkretnego. – Kiwnął na niego głową, dając mu znać, że rozmowę uznaje za zakończoną. Niższy stopniem żołnierz zasalutował mu i odszedł.
Roger odwrócił się w stronę siostry i uniósł brew, czekając na wyjaśnienia.
– Skąd wiedzieliście, jak mam na imię? – wypaliła.
– Co?
– Dominique powiedziała mi kiedyś, że ani ojciec, ani ty nie wybraliście mi imienia. – Wesler drgnął, kiedy wypowiedziała imię jego matki, a potem przyjrzał się jej uważnie. – Więc musiała to być moja matka. Skąd wiedzieliście, jak mam na imię? – powtórzyła, łapiąc brata za ręce.
– Nie wiem. Nie pamiętam. Miałem 4 lata, kiedy się pojawiłaś. – Wzruszyła ramionami. – Daphne, skąd te pytania? Chodzi o to, co ci wczoraj powiedział ten dekiel? Daj spokój, nie możesz brać na to wiary.
– Nie ufam temu, co powiedział. Ale zaczęłam myśleć o matce i o tym, co o niej wiem. Co wiem o sobie. Roger, skąd nasz ojciec mógł wiedzieć, jakie noszę imię, skoro nie pamiętał mojej matki? – Zacisnęła mocniej palce na dłoniach starszego brata.
– Musiał... – Roger skamieniał, źrenice mu się zwęziły, a potem spojrzał na siostrę. – Musiała mu zostawić jakąś wiadomość.
Wpatrywali się w siebie przez chwilę.
– Moja mama może ją przechowała. Na pewno ją przechowała – dodał. – Może jest tam ukryte coś więcej, cokolwiek, co ci pomoże.
Daphne przez chwilę czuła, jak świat zaczyna wirować. Świadomość, że był trop, był ślad, było coś, czego dotykała jej matka, co mogło nosić jej zapach, co mogło znać jej tożsamość w jakimś stopniu, uderzyła ją niespodziewanie. Przystąpiła krok do przodu, nie wiedząc, co się dzieje. Z jej lędźwi wybuchła moc, ale nie tak jak zawsze. To było bardziej jak niespodziewany wystrzał fajerwerków. Straciła równowagę, padając na brata.
Jak zza grubej kotary usłyszała jego wołanie, potem jeszcze doszło ją rosyjskie przekleństwo Sashy, która zmaterializowała się obok niej nie wiadomo skąd. Pytania, wołania, potem ktoś ją uniósł, ale tego już nie pamiętała.
Przemierzała swoje wspomnienia w poszukiwaniu tego jednego, ukrytego w mrokach dziecięcej niepamięci. Szukała tego głosu, który słyszała w snach, ale kiedy się budziła, już go nie pamiętała. Szukała swojej matki.
XXX
Louisa zmierzyła Daphne temperaturę i sprawdziła puls, trzymając ją za nadgarstek i porównując to, co wyczuwała z danymi na tablecie holograficznym. Teoretycznie była zdrowa, może troszeczkę brakowało jej witamin, ale jej wyniki były książkowe. Jeśli można tak było powiedzieć o kimś, kto tylko w połowie był człowiekiem.
Przerażonemu pułkownikowi i reszcie korpusu powiedziała, że Daphne po prostu przemęczyła się i przy okazji dużych emocji jej ciało powiedziało dość, organizując drzemkę na siłę. To było kłamstwo. Sama nie wiedziała, czemu Weslerówna straciła przytomność, ani dlaczego nie obudziła się do tej pory. Gdzieś w głębi serca czuła przerażenie na myśl, że mogła być to śpiączka. Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z wielu pytań.
Odwróciła się w stronę pogrążonej w letargu dziewczyny i na ekranie w ścianie wybrała skład kroplówki, którą chciała jej podać. Nic specjalnego, trochę magnezu, witaminy C i B12. Kiedy miała zatwierdzić, podskoczyła aż w miejscu.
– Nic mi nie podawaj.
– O matko. – Złapała się za serce i odwróciła do Daphne. – Jak się czujesz?
Louisa powstrzymała ją, zanim ta zdążyła się podnieść, siłą przyciskając do łóżka.
– Muszę porozmawiać z Rogerem – powiedziała, łapiąc ją za rękę.
– Jasne, zaraz go zawołam. – Oddała uścisk i uśmiechnęła się blado. – Czujesz się źle? Masz nudności? Może chcesz ci się pić?
– Nie, nie. Zawołaj Rogera.
– Już idę, tylko spokojnie. Nie wstawaj. Musisz odpocząć.
Blondynka wyszła, zostawiając dziewczynę samą.
Daphne przez chwilę leżała, a potem kiedy upewniła się, że doktor Lucky nie wróci, podniosła się do siadu, a potem zgarnęła z siebie cienką kołdrę i wstała. Bose stopy szczypał chłód podłogi, ale nic ją nie bolało. Czuła się dobrze. Nic ją nie bolało. Kolana nie miękły jej, a kiedy zrobiła kilka kroków, przekonała się, że wszystko jest w porządku.
Usiadła z powrotem na łóżku, czekając, aż przyjdą do niej.
Najpierw weszła Sasha, zaraz za nią Roger i Louisa. Rosjanka uwiesiła się jej na szyi, mocno przytulając i przy okazji besztając, za straszenie wszystkich. Daphne poczekała, aż skończą pytać jak się czuje i co się stało, bo chciała przejść do ważniejszej kwestii.
– Musimy pojechać do... domu – powiedziała, patrząc na brata.
– Wiedziałem, że będziesz chciała to zrobić. Zadzwoniłem do mamy i wytłumaczyłem, w czym rzecz. – Kiwnął głową. – Jutro i tak jest 4 lipca.
– Twoje urodziny – dodała, a on uśmiechnął się, kiwając głową. – Powiedziała ci, czy ma coś z dnia, kiedy... się pojawiłam?
Wzruszył ramionami i spojrzał na splecione dłonie Sashy i Daphne, która przyglądała mu się przytomnym wzrokiem. Nadal wygląda na zmęczoną, ale teraz w gwieździstych oczach zagościła determinacja. Życiowa energia i nieposkromiona chęć osiągnięcia celu – łączyły się, tworząc ją, jego siostrę, najgroźniejszą osobę w ich galaktyce.
– To może zmienić wszystko – zauważyła Sasha. – Dosłownie wszystko.
– Nie prawda – odpowiedziała brunetka, głaszcząc się po rozczochranych włosach. – Nadal będę sobą. Matka nie matka, zostawiła mnie. Co może teraz zrobić? Pewnie jest już daleko stąd.
– Jedno jest pewne. Do końca dnia masz odpoczywać – zawyrokowała niespodziewanie Louisa, krzyżując ręce na piersi. – To nie jest uprzejma prośba.
– Ale ja się czuję świetnie. – Na dowód swoich słów, Daphne poderwała się na nogi, ale została szybko ściągnięta z powrotem do postawy siedzącej przez blondynkę uwieszoną na jej ramieniu. Lijowicz zgromiła ją spojrzeniem, burcząc coś o idiotycznym nastoletnim buncie.
– Jeden raz posłuchaj mądrzejszych ludzi i zrób co mówi Louisa – odezwał się Roger, patrząc na nią z góry. – Chyba że mam ci wydać rozkaz. – Uniósł brew.
– Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić rozkaz. – Spojrzała na niego wilkiem, ale kościsty łokieć Rosjanki wbijający się rytmicznie w jej żebra, dał jej do zrozumienia, że jest na przegranej pozycji. Mieli przewagę liczebną.
– Dobra, dobra. Przeleżę dzisiejszy dzień w łóżku. – Uniosła ręce w obronnym geście.
– Powiedziałam „odpoczywać", a nie „marnować czas" – parsknęła śmiechem Louisa i machnęła na nią dłonią. – Założę się, że coś znajdziemy ci do roboty.
– Miałam lecieć z Remim do Maison de Regina na przegląd jeta. Skoki Louisy uszkodziły silniki falowe – odezwała się Sasha. – Możesz polecieć z nami. Posiedzisz sobie nad wodą, poopalasz się, a bądźmy szczerzy, przydałby się ci jakiś inny kolor na twarzy niż trupioblady. – Wyszczerzyła się, gdy przyjaciółka pchnęła ją w ramię, prawie zwalając z łóżka.
– Idealny pomysł. A teraz wybaczcie, muszę zająć się czymś jeszcze. – Pułkownik uśmiechnął się i odwrócił na pięcie, zostawiając trzy kobiety same.
Daphne zmarszczyła brwi. Mogłaby sięgnąć do umysłu brata i odczytać, w czym leżał problem, ale raz, że uważała to za niestosowne, bo i jej brat miał prawo do własnych zmartwień; i dwa, bo była nadal zbyt zmęczona. Sasha miała rację, kąpiel słoneczna, naładowanie baterii i nawdychanie się górskiego powietrza powinno jej dobrze zrobić.
Jak tylko dostała swoje ubrania i mogła ruszyć z Lijowicz i de Blaire'em do placówki nad jeziorem, poczuła się od razu lepiej. Nie przepadała za zamkniętymi przestrzeniami, a tym bardziej sterylnością i sztucznym oświetleniem, które kuło jej delikatne oczy.
O wiele lepiej było przyglądać się lipcowemu niebu nad Szwajcarią. Puchate jak barany z alpejskich stoków chmury leniwie sunęły po niebieskiej kopule. Nie zawracały sobie głowy celem, nie zastanawiały się skąd przybyły, ani dlaczego są w obecnym miejscu. W gruncie rzeczy chmury miały łatwe istnienie. Trochę pary wodnej i powietrza ściśniętego ciśnieniem.
Ile by Daphne dała, by być taką chmurą. Po prostu sunąc sobie po niebie, od czasu do czasu zmoczyć komuś głowę ciepłym, letnim deszczem i nie przerywając swojej wędrówki, pchana wiatrami, skierować się w jakimkolwiek kierunku na ziemi. Gdzieś zawsze była potrzebna chmura. Albo burzowa, groźna i szara, przygnana gwałtowną wichurą i naładowana po brzegi energią. Lub lekka i rozmyta, ledwo widoczna nad wschodzącym gdzieś słońcem. Albo taka jak dzisiejszego dnia. Puchata, urocza, jak z waty cukrowej.
Z watą cukrową miała jedno całkiem dobre wspomnienie. Kiedyś Hans kupił maszynę do robienia cukrowych obłoków na patyku i dzieciaki pod czujnym okiem Dominique cały dzień kręciły i zlizywały podpalany cukier. Co innego, że Roger potem płakał, bo go bolał brzuch, a jego młodsza siostra z dumą ukrywała, że sama jest bliska podobnej histerii, kiedy cukier wychodził jej uszami. Hans oczywiście nie nakrzyczał na nich, nie był nawet świadkiem agonii swoich dzieci, był zajęty raczej obłapianiem cycatej kelnerki w pubie w Lazetown. Tymczasem była pianistka, która rzuciła wspaniałą karierę dla niewiernej miłości, bez krzyku i kar serwowała swojemu synowi i owocowi zdrady męża krople żołądkowe. Chociaż Daphne nie przyznała się do problemu, wystarczyło jedno matczyne spojrzenie Dominique, by wiedzieć wszystko.
– Isamu ma rację – odezwała się sama do siebie, przyglądając się falującemu pod naporem delikatnej bryzy jezioru. Sasha i Remi zajmowali się naprawianiem silników, a ona pozwoliła sobie zatopić się w odmętach myśli.
– Dominique to jedyna matka, jaką naprawdę kiedykolwiek miałam szansę mieć – westchnęła i oklapła na trawę, czesząc ją dłonią.
Zmarnotrawiła swoją szansę. Czy w ogóle był sens poznawania tajemnic jej biologicznej rodzicielki, skoro nigdy nie postarała się zrozumieć mamy Rogera? A to przecież ona musiała ją tulić, kiedy jako niemowlę płakała w nocy. To ona podawała jej leki podczas choroby. Wiązała włosy w warkocze do szkoły. Wyrywała mleczaki. Opatrywała kolana. Prała skarpetki. Podawała posiłki. Zaganiała do pracy domowej. Podrzucała owoce z sadu. Prezentowała nowe kredki. Nie była nawet jej córką. Nie była jej dzieckiem. A Dominique robiła to wszystko, chociaż śmiertelnie się jej bała.
Chyba naprawdę ją kochała.
No dobra :D Teraz wam powiem, że jestem podekscytowana, jeśli chodzi o tę część fabuły, bo akcja serio się zagęszcza. Z jednej strony trochę wam wyjaśnię niedługo, z drugiej strony znowu zaplątam. Czekałam na to bardzo długo i wreszcie się opłaciło :D
W ogóle nie wiem, czy ktoś z was zwraca uwagę na te piosenki co są nad rozdziałami, ale dość często pojawiają się tam piosenki Dawida Podsiadło. Wczoraj byłam na jego koncercie w Suwałkach i udało mi się dostać autograf oraz zdjęcie :D No i powiedziałam mu, że jego muzyka bardzo mi pomaga w pisaniu Korpusu. Wiem, że pewnie ci co mnie obserwują na snapie i IG właśnie cierpią, bo się wszędzie tym chwaliłam, ale jejku! Zrobił na mnie takie wrażenie. Zarówno koncert, ale i sam sposób w jaki Dawid traktuje fanów po wszystkim. Słuchajcie - jak macie okazję być to dla samych efektów wizualnych w połączeniu z muzyką - idźcie i zobaczcie, jedno takie przeżycie na milion!
WĄS NIE JEST WCALE DOKLEJANY :D
Dziękuję wam za komentarze pod poprzednim rozdziałem - proszę dajcie mi feedback czy podoba wam się ten, to dla mnie naprawdę ważne, kochani!
All the Zo <3
PS. Mój Snap - zosikapl Mój IG - sosiatosia Link do Twittera na profilu :D Ja nie gryzę, serio chce mieć z wami kontakt :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top