1.3.4

SCE­NA IV

Loch pod­ziem­ny w ko­ście­le Św. Ja­na, wko­ło trum­ny kró­lów pol­skich, w głę­bi ma­ły oł­tarz. Przed oł­ta­rzem stół okrą­gły — jed­na lam­pa i krze­sło. Pre­zes spi­sku sam je­den sie­dzi za sto­łem — w czar­nej ma­sce i z si­wy­mi jak śnieg wło­sa­mi... Wi­dać scho­dy pro­wa­dzą­ce na gó­rę do ko­ry­ta­rzów ko­ściel­nych, na scho­dach szyl­dwach wid­ny do po­ło­wy

PRE­ZES

sam

Ciem­na ja­ski­nio tru­mien, znam ja cie­bie!

Nie­raz w te pro­chy iskrę my­śli kła­dłem,

Bu­dzi­łem kró­lów, ser­ca ich od­ga­dłem,

Dzia­ła­li... w dzie­jach jak na ja­snym nie­bie

Ni­g­dzie czer­wo­ne nie pa­da­ły pla­my. —

Gdy­by­ście, kró­le, z tru­mien dziś po­wsta­li,

Lu­dzie by rze­kli: «O, zna­my was! zna­my!

Sta­rzec nam o was mó­wił, że­ście bia­li

Ja­ko anie­li... Tak nam sta­rzec pra­wił».

Jaż bym tron nie­ska­la­ny Po­la­ków za­krwa­wił?

Rzu­ci­łem się w ot­chła­ni spi­sków czar­ne cie­nie,

Za­pa­lo­nej mło­dzie­ży szty­le­ta­mi wła­dam,

Mam sto rąk, sto szty­le­tów... gdy chcę, sto ran za­dam;

Wzrok mój przy­tę­piał dłu­gim wie­kiem, lecz sum­nie­nie

Ma by­stre oczy, wi­dzę, że świa­tło za­ga­sło.

Le­piej przy Wa­szyng­to­nie by­ło umrzeć...

SZYL­DWACH

Ha­sło!...

GŁOS

Win­kel­ried!

SZYL­DWACH

Tę­dy!

scho­dzi do lo­chu za­ma­sko­wa­ny w ubio­rze księ­dza

KSIĄDZ

Pre­zes wszyst­kich nas ubie­głeś.

PRE­ZES

Nie dziw się, że mię w gro­bach pierw­sze­go spo­strze­głeś,

Sta­rość mię pro­wa­dzi­ła.

KSIĄDZ

Po­wiedz mi, pre­ze­sie,

Jak się to skoń­czy?

PRE­ZES

Nie wiem.

KSIĄDZ

Bu­rza nie roz­nie­sie

Szty­le­tów tak jak li­ści... By­le się uda­ło!

PRE­ZES

Po­mnij, że no­sisz sza­tę Zba­wi­cie­la bia­łą!

Spla­misz ją.

KSIĄDZ

Głos twój drżą­cy...

PRE­ZES

Zim­no mi i ciem­no...

KSIĄDZ

A mnie krew pa­li...

PRE­ZES

Bo­że! zmi­łuj się na­de mną...

Księ­że! po­wiedz mi, wie­le lat masz?...

KSIĄDZ

Pięć­dzie­sią­ty...

PRE­ZES

Gdyś się ro­dził, rok mia­łem dwu­dzie­sty dzie­wią­ty

I bi­łem się za wol­ność...

KSIĄDZ

Cóż stąd?

PRE­ZES

Nic... wspo­mnie­nie.

KSIĄDZ

Za­chwia­łeś du­szą mo­ją — zbu­dzi­łeś sum­nie­nie,

Cóż roz­ka­żesz? co ro­bić?

PRE­ZES

z za­pa­łem

Wstrzy­mać ich, na Bo­ga!

Niech myśl mło­dych ciem­ni­cy nie prze­stą­pi pro­ga,

Niech spi­sek z czar­ną twa­rzą na świat nie wy­cho­dzi,

Bo tam na świe­cie bia­łym błysz­czy Bo­ga słoń­ce!

Zwo­ła­łem tu sza­lo­nych, bo wiatr gro­bów chło­dzi,

Bo mo­gę we­zwać pro­chy kró­lów za obroń­cę.

Jam nie­gdyś z pier­si mo­ich lał po­ety pie­nia,

Dziś bym je chęt­nie wy­darł z kart wie­ko­wej sła­wy

I spa­lił­bym je w ogniu, gdy­by z ich pło­mie­nia

Myśl wy­do­być gło­śniej­szą nad mło­dzień­cze wrza­wy,

Myśl ła­mią­cą szty­le­ty.

KSIĄDZ

Źle po­czą­łeś so­bie,

Oni tu mie­cze ja­sne wy­ostrzą na gro­bie.

PRE­ZES

Na gro­bie kró­lów na­szych? O hań­bo! o wsty­dzie!

Ostrzyć miecz kró­lo­bój­czy? szty­le­ty?

SZYL­DWACH

Kto idzie?

GŁOS

Win­kel­ried.

SZYL­DWACH

Tę­dy dro­ga.

Scho­dzi za­ma­sko­wa­ny Pod­cho­rą­ży

PRE­ZES

do Księ­dza ci­cho

Wes­przyj mię, bi­sku­pie.

KSIĄDZ

Po­zna­ny je­stem... Ma­ski zdra­dza­ją nas tru­pie.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Ile się w trum­nach kró­lów ro­bac­twa wy­pa­sło?

Chciał­bym pod­nieść te wie­ka, zaj­rzeć w pro­chy...

SZYL­DWACH

Ha­sło!

GŁOS

Win­kel­ried!

Scho­dzi za­ma­sko­wa­ny Pierw­szy z lu­du

PIERW­SZY Z LU­DU

Ha, pre­ze­sa gło­wa, cho­ciaż sta­ra,

Do­bre ob­ra­ła miej­sce... Bo ko­ściół otwar­ty

Na czter­dzie­sto­go­dzin­ne pa­cie­rze za ca­ra,

A przy bra­mie ko­ściel­nej sto­ją szpie­gów war­ty

I spi­su­ją po­chwa­ły dla człe­ka, co wcho­dzi

Po­mo­dlić się za ca­ra. — Więc to nic nie szko­dzi,

Moż­na jed­nym krze­si­wem dwie hub­ki za­pa­lić,

Bę­dzie nas i kraj ko­chać, i szpieg ca­ra chwa­lić.

SZYL­DWACH

Kto idzie? lu­dzie, kto wy? ha­sło...

GŁOS

Win­kel­rie­dy!

Scho­dzi wie­lu ma­sko­wych róż­ne­go sta­nu

PIERW­SZY Z LU­DU

Co to zna­czy Win­kel­ried?

DRU­GI Z LU­DU

Ja­kieś sło­wo cza­rów.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Był to nie­gdyś do­wodz­ca u wol­nych Szwaj­ca­rów.

Śród wal­ki w obie dło­nie zgar­nął wro­gów dzi­dy

I wbił we wła­sne ser­ce, i dro­gę roz­gro­dził.

PIERW­SZY Z LU­DU

To by się dziś ów ry­cerz do­brze z na­mi zgo­dził!

PRE­ZES

Ci­cho! mó­dl­cie się ra­czej! miej­sce nie do gwa­rów,

Ze­szli­śmy się w gro­bow­ce skła­dać sąd na ca­rów,

Pa­trz­cie więc w ser­ca wa­sze! pa­trz­cie w ser­ca wa­sze!

Aby je wiecz­nej lu­dów nie przedać ohy­dzie.

Niech nas Bóg wień­cem praw­dy gwiaź­dzi­stej opa­sze,

Niech anioł ci­chy zej­dzie po­śród nas...

SZYL­DWACH

Kto idzie?

GŁOS

Win­kel­ried!

Tu sły­chać cią­gle głos szyl­dwa­cha i od­po­wia­da­nie spi­sko­wych. Lu­dzie róż­ne­go ubio­ru za­ma­sko­wa­ni scho­dzą po szcze­blach i sia­da­ją w mil­cze­niu na ła­wach — gło­sy szyl­dwa­cha, co­raz rzad­sze, usta­ją zu­peł­nie... ci­sza głę­bo­ka. — Ze­gar na wie­ży ko­ściel­nej bi­je z wol­na... go­dzi­ną dzie­sią­tą

PRE­ZES

Bra­cia, w imię Bo­ga sąd otwar­ty.

Chwi­la mil­cze­nia

PIERW­SZY Z LU­DU

W imię Bo­ga szty­le­tem pi­szę ze­msty sło­wo...

DRU­GI Z SPI­SKO­WYCH

W imię Bo­ga ja dru­gi.

IN­NY

Ja trze­ci.

IN­NY

Ja czwar­ty...

PRE­ZES

Lu­dzie, sto­ję przed wa­mi z osi­wia­łą gło­wą

I po­wia­dam: cze­kaj­cie! Mo­je oczy sta­re

Wi­dzia­ły wiel­kich mę­żów i mó­wię wam świę­cie,

Że­ście wy nie­po­dob­ni do nich! Je­śli wia­rę

Bo­ga cho­wa­cie w ser­cu? na Bo­ga za­klę­cie

Wzy­wam was, lu­dzie: stój­cie! i szty­le­ty wa­sze

Za­mień­cie na świę­co­ne w ko­ścio­łach pa­ła­sze,

A kie­dyś ude­rze­my w zmar­twych­wsta­nia dzwo­ny,

Tak że od­gło­sem kró­lów za­chwie­ją się tro­ny

Jak drze­wa pod­rą­ba­ne.

POD­CHO­RĄ­ŻY

W prze­szłość pa­trzę ciem­ną

I wi­dzę cień ko­bie­ty w ża­ło­bie — kto ona?

Pa­trzę w przy­szłość — i wi­dzę ty­siąc gwiazd przede mną,

A cień prze­szło­ści ku nim wy­cią­ga ra­mio­na;

Te gwiaz­dy to szty­le­ty... Kraj nasz daw­ny wi­dzę.

Mą­drość rząd­ców na sta­rym za­szcze­pi­ła drze­wie

Kraj mło­dy, oba kwi­tły na jed­nej ło­dy­dze

Ja­ko dwie ró­że bar­wą róż­ne w jed­nym krze­wie.

Jak dwaj rów­ni ry­ce­rze w jed­na­ko­wej zbroi

Cho­dzi­li pierś przy pier­si z wro­giem sta­czać bi­twy...

Ja­ko dwie w ło­nie Bo­ga to­ną­ce mo­dli­twy,

Jed­ną na­tchnię­te my­ślą — jak dwa psz­czel­nych roi,

Któ­re pa­siecz­nik zle­wa w jed­nych ulów ścia­ny...

One­go cza­su wiel­kie po­łu­dnia Ty­ta­ny

Po­wsta­li prze­ciw Bo­gu — kró­lom — i nie­wo­li.

Bóg uśmiech­nął się tyl­ko na tro­nie sza­fi­rów,

Lecz kró­le pa­dły na kształt zrą­ba­nej to­po­li;

Gi­lo­ty­na, okry­ta łach­ma­na­mi ki­rów,

Nie­zmor­do­wa­na, rę­ką wa­ha­ła sta­lo­wą,

A ile­kroć ski­nę­ła, tłum umniej­szał gło­wą.

I wi­dzie­li ją kró­le, bo ta gi­lo­ty­na

By­ła tra­ge­dią lu­du, a kró­le wi­dza­mi.

Więc ze­msta! Nie­rząd­ni­ca i car Ka­ta­rzy­na

Za­bi­ja­ją­ce oko trzy­ma­ła nad na­mi;

Osą­dzi­ła nas war­tych mę­czeń­skie­go wień­ca,

Wy­my­śli­ła mę­czeń­stwo... Wziąw­szy czasz­kę spa­dłą

Z Bur­boń­skie­go tu­ło­wu — krwa­wą i po­bla­dłą,

Wsa­dzi­ła ją na tu­łów swe­go ob­lu­bień­ca

I da­ła nam za kró­la, kró­la z tru­pią gło­wą.

Po­tem spod nie­go kra­dła dzie­dzi­nę gro­bo­wą,

A on rę­ką nie ru­szył... I nie sta­ło ki­ru

Na sza­tę mat­ki na­szej, więc w tro­je po­cię­to.

A dziś — za­py­taj me­wy le­cą­cej z Sy­bi­ru,

Ilu w ko­pal­niach ję­czy? a ilu wy­rżnię­to?

A ilu prze­dzierż­gnio­no w zdraj­ców i ska­la­no?

A wszyst­kich nas łań­cu­chem z tru­pem po­wią­za­no,

Bo ta zie­mia jest tru­pem. Brat się wściekł ca­ro­wi,

Więc go rzu­cił na Pol­skę, niech pia­ną za­ra­ża!

Zę­bem wście­kłym roz­ry­wa. Mści­cie­le! spi­sko­wi!

Gdy car wkła­dał ko­ro­nę u stop­ni oł­ta­rza,

Trze­ba go by­ło ja­snym pań­stwa mie­czem zgła­dzić

I po­grze­bać w ko­ście­le, i ko­ściół wy­ka­dzić

Jak od dżu­my tu­rec­kiej, i drzwi za­mu­ro­wać,

I rzec: O Bo­że! racz się nad grzesz­nym zmi­ło­wać!...

To wszyst­ko — i nic wię­cej... Te­raz car za sto­łem,

Sa­tra­py na­sze kor­ni po­kła­dli się czo­łem,

Win try­ska­ją bry­lan­ty z kie­li­chów ty­sią­ca

I pa­lą się po­chod­nie, a mu­zy­ka grzmią­ca

Gip­sy ze ścian opró­sza. Ko­bie­ty do­ko­ła

Roz­kwi­tłe, świe­że, won­ne jak Sa­ro­nu ró­że,

Na ro­syj­skich ra­mio­nach opie­ra­ją czo­ła.

sil­nie

Idź­my tam... i wy­pal­my ognia­mi na mu­rze

Wy­rok ze­msty, znisz­cze­nia, wy­rok Bal­ta­za­ra.

Ca­ro­wi nie­do­pi­ta z rąk wy­pad­nie cza­ra,

Błę­kit­nym bla­skiem mie­czów na­pi­sa­ne sło­wa

Wy­tłu­ma­czy śmierć mę­dr­sza niż głos Da­ni­je­la.

A po­tem kraj nasz wol­ny! po­tem ja­sność dnio­wa!

Pol­ska się gra­ni­ca­mi ku mo­rzom roz­strze­la

I po burz­li­wej no­cy od­dy­cha i ży­je.

Ży­je! czy te­mu sło­wu zaj­rze­li­ście w du­szę?

Nie wiem... w tym jed­nym sło­wie ja­kieś ser­ce bi­je,

Roz­bie­ram je na dźwię­ki, na li­te­ry kru­szę,

I w każ­dym dźwię­ku sły­szę głos ca­ły ogrom­ny!

Dzień na­szej ze­msty bę­dzie wiel­ki — wie­ko­pom­ny!

A dzień pierw­szy wol­no­ści gdy ra­dość roz­nie­ci,

Lu­dzie we­se­la krzy­kiem o nie­bo ude­rzą,

A po­tem dłu­gą ciem­ność nie­wo­li prze­mie­rzą,

Sią­dą... i z wiel­kim łka­niem za­pła­czą jak dzie­ci,

I sły­chać bę­dzie płacz ogrom­ny zmar­twych­wsta­nia.

Sły­chać szmer za­pa­łu

PRE­ZES

Pie­kiel­na myśl zło­co­nym ob­ra­zom przy­ga­nia,

Nie śmiał­byś zgłę­bić my­śli — sum­nie­nia oczy­ma,

Cie­bie mło­dzień­czy za­pał nad prze­pa­ścią trzy­ma.

Patrz, car za­bi­ty — we krwi — za­bi­ta ro­dzi­na —

Bo to na­stęp­stwo zbrod­ni... lecz nas Bóg uka­rze!

POD­CHO­RĄ­ŻY

Z Ce­za­ra kar­ła weź­my ze­mstę Rzy­mia­ni­na.

PRE­ZES

A gdy ja­ki An­to­niusz Eu­ro­pie po­ka­że

Płaszcz skrwa­wio­ny Ce­za­ra?... i do ze­msty zbu­dzi?

A kie­dy się na Pol­skę wszyst­kie lu­dy zwa­lą,

Wie­lu prze­ciw po­sta­wisz woj­ska? wie­lu lu­dzi?

Czym zbroj­nych? Czy szty­le­tu za­krwa­wio­ną sta­lą?

KSIĄDZ

Coż po­wie głos z mów­ni­cy? gdy cia­ło mo­ca­rza,

Któ­ry swym ber­łem tro­ny Eu­ro­py pod­wa­ża,

Wśród ka­dzidł, świec ja­rzą­cych na ka­ta­falk wnio­są,

O lu­dy! lu­dy! płacz­cie łez rzę­si­stą ro­są

I za zie­mię Le­chi­tów w pro­chy bij­cie czo­łem,

I po­sy­puj­cie czo­ła pro­chem i po­pio­łem,

Bo ta zie­mia Ja­he­li uzbro­jo­na ćwie­kiem,

Nie­god­nie...

POD­CHO­RĄ­ŻY

Strój cię świę­tym wy­da­je czło­wie­kiem.

Mia­łeś na ca­ra po­grzeb mo­wę na­pi­sa­ną.

Wiatr ja­kiś cho­rą­giew­kę okrę­cił bla­sza­ną,

Obo­siecz­ne ka­za­nie prze­ciw nam ob­ró­cił.

Mia­ło być tak w ka­za­niu: «Na­ród wię­zy zrzu­cił,

Więc przed zie­mią Le­chi­tów, lu­dy, bij­cie czo­łem,

A kró­le nie­chaj gło­wy po­sy­pią po­pio­łem

I wy­ją na uli­cach».

SPI­SKOW­CY

Cha! cha! cha!

PRE­ZES

Prze­klę­ty,

Kto śmie­chem gro­by kró­lów znie­wa­ża...

KSIĄDZ

Wy­klę­ty!

PIERW­SZY Z LU­DU

Zwo­ła­li nas, aże­by na­śmiać się do wo­li,

Obłą­kać i prze­kli­nać...

KSIĄDZ

Sam Bóg nie po­zwo­li,

Aby zbrod­nia, w ko­ściel­nym roz­wi­nię­ta do­mu,

Mia­ła ogień bły­ska­wic ze skrzy­dła­mi gro­mu.

Bóg! co za­bój­ców rzu­ca w pie­kiel­ne ogni­ska!

STA­RZEC Z LU­DU

Wie­le po­trze­ba za­bójstw, nim się kraj od­zy­ska?

GŁOS Z TŁU­MU

Car...

STA­RZEC

To jed­ne...

GŁOS

Ca­ro­wa żo­na...

STA­RZEC

Dru­gie...

GŁOS

I dwóch bra­ci...

STA­RZEC

Czte­ry... Licz da­lej, bra­cie, bo się licz­ba stra­ci...

GŁOS

Syn ca­ra...

STA­RZEC

Pią­te...

GŁOS

I już wszy­scy.

STA­RZEC

Za­bi­jaj­cie!!!

A krew niech na mnie spa­da...

PRE­ZES

Masz włos bia­ły, star­cze!

STA­RZEC

Do cie­bie nic nie mó­wię... Spi­sko­wi, słu­chaj­cie!

Je­śli krwi cię­ża­ro­wi je­den nie wy­star­czę,

Sy­ny mo­je i cór­ki za was się po­świę­cą.

Krew dziec­ka i ko­bie­ty sam we­zmę — ksią­żę­cą

Sy­ny we­zmą. — Dwóm cór­kom nie­szczę­snym na gło­wy,

Na dwie — bo sła­be — rzu­cę lek­ką krew ce­sa­rza.

A kie­dy Bóg za­wo­ła w strasz­ny dzień są­do­wy,

Sta­nę przed Bo­giem obok ja­kie­go mo­ca­rza,

Co się co­dzien­ną zbrod­nią we łzach lu­du pła­wi;

I po­wiem: «Bo­że! Bo­że, patrz, oto­śmy krwa­wi!

Zdję­li­śmy tę krew z lu­dzi, aby drze­wo krzy­ża

Lżej­sze by­ło pła­czą­cym na ziem­skim pa­do­le;

A te­raz się na Two­ję opusz­cza­my wo­lę...»

POD­CHO­RĄ­ŻY

O! Bło­go­sław mi, star­cze!

KSIĄDZ

On Bo­gu ubli­ża,

Spra­wie­dli­wo­ści bo­skiej...

POD­CHO­RĄ­ŻY

Milcz, księ­że! milcz, księ­że!

My­śli w nie­bo le­cą­cej twój wzrok nie do­się­że...

Więc oto jest ogrom­na po­świę­ceń na­uka!

Mnie sa­me­go ten sta­rzec no­wą na­tchnął wia­rą.

Chy­ba was po tych sło­wach sam sza­tan oszu­ka,

Chy­bam ja Bo­ga ja­kąś ob­cią­żo­ny ka­rą,

Je­śli wy­ra­zy sie­ję jak kwiat bez­owoc­ny.

Wierz­cie mi! wierz­cie, lu­dzie! jam jest wiel­ki, moc­ny.

Je­dy­ną sła­bość za­mknę w ser­cu ta­jem­ni­czym,

Ro­bak smut­ku mię gry­zie... tak że mó­wiąc z wa­mi,

Chciał­bym prze­stać... i usiąść, i za­lać się łza­mi;

Lecz ten smu­tek — to ża­łość dzie­cin­na po ni­czym,

Mo­że po kra­ju... Lu­dzie, wie­rzyć po­win­ni­ście

Czło­wie­ko­wi, co cier­pi... nie sia­dać pod drze­wem,

Któ­re­mu wiek spróch­nia­łe po­obry­wał li­ście...

z roz­pa­czą

O gdy­by lut­ni! ja bym was po­ru­szył śpie­wem;

Gdy­by hi­sto­rii księ­ga!... prze­czy­tał­bym kar­tę

O Pol­sz­cze, kie­dy by­ła kwit­ną­ca, szczę­śli­wa,

A wsta­li­by­ście wszy­scy jak gro­by otwar­te,

Rzu­ca­ją­ce mści­cie­li... Mnie za­pał roz­ry­wa,

Zda­je mi się, że pier­si otwo­rzył na po­ły,

Że po­win­ni­ście wi­dzieć czy­ste ser­ce mo­je...

Nie przy­sze­dłem was błą­kać jak ciem­ne anio­ły

Ani się wa­ham my­ślą prze­cię­ty na dwo­je,

Je­stem ca­ły i je­den... A gdy kraj oca­lę,

Nie za­sią­dę na tro­nie, przy tro­nie, pod tro­nem,

Ja się w chwi­li ofiar­nej jak ka­dzi­dło spa­lę!

Imie­nia nie zo­sta­wię po cie­le spa­lo­nem,

Tyl­ko echo... i miej­sce ja­kieś wiel­kie! próż­ne!

A dzie­je bę­dą me­mu imie­nio­wi dłuż­ne

Po­chwa­łą, a za­pła­cą tyl­ko za­po­mnie­niem.

Nic! nic po mnie!... lecz imię ON i tym imie­niem

Pia­stun­ki na kró­lew­skie dzie­ci bę­dą swa­rzyć,

Kró­ląt­ka za­czną pła­kać i no­ca­mi ma­rzyć

O bez­i­mien­nym du­chu, co zry­wa ko­ro­ny...

Dla was ży­cie, kra­ina wol­na, dla was tro­ny;

Ja wszyst­ko skoń­czę z chwi­lą ogrom­ną od­ro­du.

Lecz daj­cie mi się w rę­ce, za­miast trzy­mać ber­ło

Nie­chaj pia­stu­ję si­łę ol­brzy­mią na­ro­du!

A ko­ro­nę Je­ho­wy przy­ozdo­bię per­łą

Lu­du zmar­twych­wsta­łe­go... Daj­cie mi się w rę­ce!

Ani mię du­ma wstrzy­ma, ani sny zwie­rzę­ce,

Pó­ki dłu­giej wol­no­ści nie za­szcze­pię wie­ki,

Nie­chaj się sen do mo­ich po­wiek nie przy­bli­ża.

Lę­ka­cie się? — więc weź­cie, przy­bij­cie do krzy­ża,

Niech mam ja­ko Re­gu­lus ob­cię­te po­wie­ki,

Nie­chaj wiecz­nie bez­sen­ny na kraj pa­trzę mrą­cy,

Po­tem nie­ście przed so­bą go­dło — krzyż cier­pią­cy

Nie zgu­bi was... Przy­się­gam na oj­cow­skie cie­nie!

I na mę­kę Chry­stu­sa!... Przy­się­gam, że wia­ra

Mó­wi wam: «Wy je­ste­ście kra­iny sum­nie­nie,

Zburz­cie się — i z dusz wa­szych od­rzuć­cie grzech ca­ra».

I przy­się­gam wam jesz­cze! że przy­się­głem szcze­rze!

Jak chcę zba­wie­nia du­szy mo­jej! jak w nią wie­rzę!

Tak daj­cie mi się w rę­ce...

PRE­ZES

O! głos mi za­sty­ga,

Nie mo­gę mó­wić...

sia­da i płasz­czem twarz za­kry­wa

POD­CHO­RĄ­ŻY

Star­cze! za­pał cię prze­ści­ga?

Oto pierw­sze zwy­cię­stwo... po­ko­nam! lub zgi­nę!...

Ha! ca­rze, ty nam pol­ską ukra­dłeś kra­inę?

Za to śmierć! bo wie­dzia­łeś krad­nąc, żeś wart śmier­ci!

Ha! ca­rze, tyś ją za­bił i roz­darł na ćwier­ci,

Po­tem ka­wa­ły, spa­dłe z gi­lo­ty­ny ście­nic,

Przy­bi­łeś do trzech tro­nów jak do trzech szu­bie­nic,

Gdzie na nie pa­trzą wzgar­dą kró­lew­scy zbrod­nia­rze;

Ca­rze! gdy­byś dwa ra­zy mógł umrzeć? O! ca­rze,

Dwa ra­zy cie­bie przed sąd Bo­ga za­po­zy­wam!...

Sły­chać szmer w tłu­mie... pod­no­szą szty­le­ty... wsta­ją z ław

PRE­ZES

zrzu­ca płaszcz z gło­wy... Wsta­je i ro­bi znak umy­wa­nia rąk, po­tem mó­wi z wol­na i po­waż­nie

Rób­cie, jak chce­cie... Lecz ja rę­ce z krwi umy­wam.

POD­CHO­RĄ­ŻY

do spi­sko­wych

A wy?...

Mil­cze­nie dłu­gie

SZYL­DWACH

przy wej­ściu

Kto idzie? ha­sło?

Mil­cze­nie

SPI­SKO­WI

Zgi­nę­li­śmy! zdra­da!

POD­CHO­RĄ­ŻY

Ci­szej...

Sły­chać od­głos pa­da­ją­ce­go czło­wie­ka

SZYL­DWACH

Nie wie­dział ha­sła...

PIERW­SZY SPI­SKO­WY

Trup po scho­dach spa­da.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Nie drżyj, pre­ze­sie! wszak­że z krwi umy­łeś dło­nie?

zbli­ża się z lam­pą do tru­pa

Daj­cie mi lam­pę... szty­let w za­bi­te­go ło­nie...

Na pier­siach ja­kiś pa­pier po­mię­ty, roz­dar­ty...

Tak... jest to zda­nie spra­wy ze szpie­gow­skiej war­ty.

To szpieg... Więc go za­ko­pać tam — w ką­cie ciem­ni­cy.

Dwóch ze spi­sko­wych uno­szą w kąt tru­pa, za­pa­la­ją dwie la­tar­nie — i grób ko­pią

PRE­ZES

Roz­chodź­my się ze schadz­ki... dru­giej nie na­zna­czam.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Star­cze, umiesz ko­rzy­stać z lo­su bły­ska­wi­cy?

Z mar­ne­go prze­ra­że­nia? Lecz ja nie roz­pa­czam,

Każ­dy z osob­na ca­ra osą­dzi zbrod­nia­rza,

Roz­łam my­śli na gło­sów po­je­dyń­cze wo­ta,

A oba­cze­my, za­pał, trwo­ga­li prze­wa­ża?

PRE­ZES

Niech tak bę­dzie... prze­wa­ży sta­ro­pol­ska cno­ta.

Czym­że bę­dziem gło­so­wać?...

KSIĄDZ

Ra­dzi słu­ga bo­ży,

Kto jest za śmier­cią ca­ra, rzu­ci na stół ku­lę,

Kto za unie­win­nie­niem, nie­chaj grosz po­ło­ży...

Ten grosz znaj­dzie się za­wsze w ubo­gich szka­tu­le...

Rzu­ca pie­niądz — za nim pre­zes pie­niądz kła­dzie, po­tem spi­sko­wi ko­lej­no rzu­ca­ją z brzę­kiem ku­le lub pie­nią­dze...

PIERW­SZY ZE SPI­SKO­WYCH

Za pre­ze­sa przy­kła­dem nie­chaj grosz utra­cę.

IN­NY

Nie mam gro­sza przy du­szy, a więc ku­lę kła­dę,

Niech ży­je wol­ność!

IN­NY

A ja gro­sza nie za­pła­cę

Za ca­ra ży­cie...

IN­NY

Mo­że ku­pu­je­my zdra­dę,

Niech z gro­si­wa nasz pre­zes zda spra­wę, czas przyj­dzie.

PIERW­SZY ZE SPI­SKO­WYCH

do lu­dzi ko­pią­cych grób

Wy, co tam grób ko­pie­cie, chodź­cie... rzecz tu idzie

O to, czy grosz, czy ku­lę rzu­cić.

KO­PIĄ­CY GRÓB

Wie­my! Wie­my!

My dla głu­che­go człe­ka mo­gi­łę ko­pie­my,

Lecz sa­mi z ła­ski Bo­ga nie głusz­ce.

PIERW­SZY ZE SPI­SKO­WYCH

Grosz da­li;

Wi­dać, że się w gra­ba­rzy nie chcą pi­sać ce­chu,

Lę­ka­ją się, by ca­rom gro­bu nie ko­pa­li.

Oba­cze­myż, z któ­re­go wiatr po­wie­je mie­chu

I po­gra na or­ga­nach?

Wszy­scy ko­le­ją prze­szli... Pre­zes li­czy...

PRE­ZES

Świeć­cie mi po­chod­nią —

Dzię­ki ci, Bo­że, tyl­ko pięć gło­sów za zbrod­nią.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Więc car zgi­nie...

PRE­ZES

Mło­dzień­cze, pięć kul tyl­ko pa­dło...

Stu pięć­dzie­się­ciu prze­ciw zbrod­ni gło­so­wa­ło...

POD­CHO­RĄ­ŻY

do Pre­ze­sa

PRE­ZES

Wszak ma­ski nie wło­ży­łem na me wło­sy bia­łe.

POD­CHO­RĄ­ŻY

Wiecz­nie śpie­wasz to sa­mo! hymn sta­ro­ści pie­jesz;

Ja­ko ba­ka­łarz szkol­ny w du­szę dzie­ci sie­jesz

Na­ukę, aby wsta­li przed zbie­la­łym wło­sem. —

Pa­mię­taj, że są lu­dzie tknię­ci nie­szczęść cio­sem,

Lu­dzie z bi­ją­cym ser­cem i z du­szą pło­mien­ną,

Któ­rych wło­sy zbie­la­ły w jed­ną noc bez­sen­ną;

Więc ich usza­nuj — wstań przed ni­mi, sta­re dzie­cię...

do Spi­sko­wych

A wam wszyst­kim śmiem dłu­gie prze­po­wie­dzieć ży­cie,

Bo­ście umie­li wy­brać gwiaz­dę prze­wod­ni­ka;

Idź­cie za srebr­ną gło­wą w noc nie­wo­li czar­ną —

We mnie wszyst­ka na­dzie­ja upa­da i zni­ka;

Bo­ście z tłu­mu wy­sia­ni jak naj­więk­sze ziar­no,

A tak ma­li je­ste­ście... Idź­cie! gar­dzę wa­mi!

Kto nie śmiał się po­świę­cić, mo­że zdra­dę knu­je?

Więc na znak wzgar­dy, lu­dziom okry­tym ma­ska­mi

Rzu­cam pod no­gi ży­cie mo­je... i da­ru­ję...

zry­wa ma­skę z twa­rzy

SPI­SKO­WI

To Kor­dian! Kor­dian! Kor­dian! nie znasz nas, Kor­dia­nie!...

Nie ma tu zdraj­cy! nie ma! Pa­trzaj w na­sze twa­rze.

Wszy­scy de­ma­sku­ją się... Kor­dian rzu­ca wzrok do­ko­ła, za­my­śla się i po­tem wzno­sząc gło­wę mó­wi z wol­na

KOR­DIAN

Po­śród szla­chet­nych Kor­dian zwy­cięz­cą zo­sta­nie.

Wy ob­li­cza, on my­śli i ser­ce po­ka­że.

Kor­dian ma war­tę w zam­ku tej no­cy... sły­szy­cie?

Kor­dian ma war­tę w zam­ku w no­cy...

zbli­ża się do sto­ła; na ka­wał­ku pa­pie­ru pi­sze słów kil­ka i rzu­ca je Spi­sko­wym

PIERW­SZY ZE SPI­SKO­WYCH

czy­ta

«Na­ro­do­wi

Za­pi­su­ję, co mo­gę... Krew mo­ją i ży­cie,

I tron do roz­rzą­dze­nia próż­ny».

KOR­DIAN

opie­ra się o oł­tarz i pa­trzy z obłą­ka­niem na mil­czą­cych Spi­sko­wych... po­tem ma­cha rę­ką i mó­wi:

Precz, spi­sko­wi!

Roz­cho­dzą się wszy­scy w mil­cze­niu... Kor­dian stoi opar­ty o oł­tarz po­grą­żo­ny w my­ślach... Dwaj gra­ba­rze za­ko­pa­li cia­ło i zo­sta­wiw­szy na mo­gi­le pa­lą­ce się la­tar­nie od­cho­dzą... Pre­zes są­du sam zo­sta­je — i klę­ka u stop­ni oł­ta­rza za sto­ją­cym Kor­dia­nem

PRE­ZES

Kor­dia­nie!

KOR­DIAN

ob­ra­ca się i mó­wi z obłą­ka­niem co­raz wzra­sta­ją­cym:

Któż mię bu­dzi? czy go­dzi­na bi­ła?

Przy­cho­dzę do pa­mię­ci... la­tar­nie — mo­gi­ła...

Je­steś jed­nym z gra­ba­rzy i żą­dasz za­pła­ty?

Ha — oto masz z Naj­święt­szą Pan­ną dwa du­ka­ty,

Któ­re mi da­ła mat­ka bło­go­sła­wiąc sy­na.

Mu­sisz mieć dzie­ci? Słu­chaj! niech two­ja ro­dzi­na

Wes­tchnie za mną do Bo­ga.

PRE­ZES

Och! ja nie mam dzie­ci!

KOR­DIAN

Nie masz? a włos twój bia­ły ja­ko sre­bro świe­ci;

Tyś nic za two­je ży­cie nie od­pła­cił Bo­gu.

PRE­ZES

Kor­dia­nie! oto klę­czę na oł­ta­rza pro­gu,

Lecz nie przed Bo­giem, klę­czę, Kor­dia­nie, przed to­bą.

Jam cię na śmierć po­świę­cił, te­raz wal­czę z so­bą,

Z sum­nie­niem, jam sąd zmro­ził sum­nie­niem...

KOR­DIAN

Ha! sta­ry!

Kła­dziesz zbrod­nią na zbrod­nią, klę­kłeś przed zbrod­nia­rzem.

Chodź ze mną — zaj­rzym w księ­gi i świa­tu wy­ka­żem,

Że Pol­ska ca­la żad­nej nie god­na ofia­ry,

Że ja bę­dę zbrod­nia­rzem...

PRE­ZES

Na Bo­ga, Kor­dia­nie!

Ty masz go­rącz­kę, w oczach dziw­ne obłą­ka­nie...

KOR­DIAN

To nic, star­cze... To włos mi si­wie­je i bo­li,

Włos każ­dy cier­pi, czu­ję zgon każ­de­go wło­sa;

To nic... Na gro­bie wsa­dzisz dwie rószcz­ki to­po­li

I ró­żę... Po­tem spad­nie łez rzę­si­stych ro­sa,

To mi wło­sy oży­ją... Masz pió­ro przy so­bie?

Chciał­bym spi­sać imio­na pła­czą­cych na­de mną. —

Oj­ciec w gro­bie — i mat­ka w gro­bie — krew­ni w gro­bie,

Ona — jak w gro­bie... Więc nikt po mnie! wszy­scy ze mną!

A szu­bie­ni­ca bę­dzie po­mni­kiem gro­bo­wym...

PRE­ZES

Kor­dia­nie! oto pi­smo, któ­reś dał spi­sko­wym,

Scho­waj je, spal, bądź wol­nym od przy­rze­czeń sło­wa.

KOR­DIAN

Raz, dwa, trzy, broń na ra­mię, war­ta pa­ła­co­wa...

Czuj­ność... Głu­pie wy­ra­zy, stą­pać, jak na­ka­żą?

Star­cze, nu­dzisz mię! nu­dzisz nie­ru­cho­mą twa­rzą,

Nie bę­dę mógł za­po­mnieć, że sta­rym nie bę­dę.

Je­śli cię kie­dy z ko­łem mych dzie­ci ob­się­dę,

Pluń mi na si­we wło­sy.

Ze­gar na wie­ży bi­je je­dy­na­stą

To z nie­ba wo­ła­nie.

Wy­bie­ga. Pre­zes za nim wy­cią­ga rę­ce

PRE­ZES

Kor­dia­nie — stój, na Bo­ga za­kli­nam... Kor­dia­nie!

wy­cho­dzi za nim

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top