1.2

AKT DRU­GI. ROK 1828. WĘ­DRO­WIEC

Ja­mes Park w Lon­dy­nie — wie­czór... Kor­dian sie­dzi pod drze­wem — wo­ko­ło łą­ki zie­lo­ne — da­lej sa­dzaw­ka ocie­nio­na drze­wa­mi, trzo­dy — do­ko­ła par­ku pa­ła­ce i dwie wie­że West­min­ste­ru

KOR­DIAN

Wy­spę łąk po­rzu­co­no na pa­ła­ców ste­py,

Ucie­kam tu opo­dal od wrą­ce­go gmi­nu;

Lud wo­li pić dym wę­gli i za­glą­dać w skle­py;

A ten ogród, cza­row­na sie­lan­ka Lon­dy­nu,

Jak ustęp zło­ty w nud­nym gi­nie po­ema­cie.

Lu­dzie! wy się tym drze­wom przy­pa­try­wać ma­cie

Jak cu­dom Bo­ga obok cu­dów wa­szej rę­ki.

Drze­wa nie­tknię­te, raj­skie za­cho­wa­ły wdzię­ki;

Nie­raz mgły nad­pły­nio­ne w kłę­by czar­ne zwi­ną

I li­ścio­wym wa­chla­rzem na mia­sto od­wie­ją.

Po sa­dzaw­kach ła­bę­dzie roz­ża­glo­ne pły­ną.

Lu­dzie pia­skiem Pak­to­lu wę­że ście­żek sie­ją,

A łą­ki fla­mandz­kie­go ak­sa­mi­tu pu­chem.

Tam! mia­sto... Ze­gar ludz­kim krę­cą­cy się ru­chem,

A tu ci­sza — tu ludź­mi nie kwit­ną ogro­dy,

Ale się po mu­ra­wach wy­per­li­ły trzo­dy...

Był wiek, żem ja w dzie­cin­nych ma­rze­niach bu­do­wał

Wszyst­kie sto­li­ce ziem­skie, dziś je wi­dzę róż­ne;

Alem pierw­szych ob­ra­zów w my­śli nie ze­pso­wał,

Są dziś po­rów­nań ce­lem jak księ­gi po­dróż­ne.

Rze­czy­wi­sto­ści na­ga, wy­na­grodź ma­rze­nie!

Obym się sam oce­nił, sko­ro świat oce­nię...

Kto wie? mo­że w szczę­śli­wych gro­no mię po­wo­ła...

Chciał­bym bli­znę Ka­ima zma­zać z me­go czo­ła,

Pierw­szy wzrok lu­dzi czo­ło sa­mo­bój­cy ba­da...

Zbli­ża się Do­zor­ca ogro­du, bio­rą­cy opła­tę za krze­sła

DO­ZOR­CA

A Pa­nie mój! pens za krze­sło!...

Kor­dian da­je szy­ling i nie przyj­mu­je resz­ty

Pan mój jak lord pła­ci,

A jak lord siąść nie umie!

KOR­DIAN

Jak­że więc lord sia­da?

DO­ZOR­CA

Na trzech krze­słach za­ra­zem sia­da­ją ma­gna­ci:

Na jed­nym lord się kła­dzie, a na dru­gim no­gi,

A na trze­cim ka­pe­lusz, to trzech pen­sów su­ma.

KOR­DIAN

Dzię­ku­ję, bra­cie! bę­dę ko­rzy­stał z prze­stro­gi.

DO­ZOR­CA

Szla­chet­ny to jest zwy­czaj, ży­zna lu­dziom du­ma,

Lę­kam się, by go no­wa re­for­ma nie znio­sła.

Ściem­nia się

KOR­DIAN

Tam, gdzie gę­sty­mi drze­wy sa­dzaw­ka za­ro­sła,

Ja­kiś czło­wiek sa­mot­ny jak cień się prze­su­wa,

Pa­trzy na księ­życ, wzdy­cha — to mi­ło­śnik czu­ły,

Za­pew­ne wiel­kie ser­ce smut­ka­mi za­tru­wa;

Mo­że mu się ma­rze­nia zło­tym wąt­kiem snu­ły

I prze­rwa­ły się na­gle — od świa­ta ucie­ka.

Chciał­bym go po­znać... Bra­cie, znasz te­go czło­wie­ka?

DO­ZOR­CA

To pe­wien dłuż­nik, ban­krut po­tę­pion wy­ro­kiem.

KOR­DIAN

Dla­cze­góż nie w wię­zie­niu du­ma, lecz w ogro­dzie?

DO­ZOR­CA

Pra­wo w do­my nie wcho­dzi; po słoń­ca za­cho­dzie

Nie bie­ga po uli­cach za dłuż­ni­ka kro­kiem;

Więc dłuż­nik we dnie sy­pia, a cho­dzi po no­cy.

My­śla­łem, że pan tak­że przy Bo­ga po­mo­cy

Mi­jasz się z pra­wem.

KOR­DIAN

Nędz­ny!...

DO­ZOR­CA

Pan jak­by lord pła­ci.

Mam ho­nor mu po­le­cić sie­bie, mo­ich bra­ci...

Je­den, jak ja, przeda­je krze­sła w par­la­men­cie,

Dru­gi, jak ja, przeda­je gro­by w West­min­ste­rze;

Trze­ci ro­bi na przedaż her­bo­we pie­czę­cie,

Na każ­dej ry­je ło­kieć, szal­ki i dwie wie­że,

Po­dob­ne kształ­tem do wież dłuż­ni­ków wię­zie­nia.

Czwar­te­go lud na­zy­wa Gar­ri­kiem tra­gicz­nym;

Praw­dzi­wie mał­pi ta­lent wziął od uro­dze­nia

I Pun­sza bo­ha­te­ra przed tłu­mem ulicz­nym

Po­ka­zu­je, przez Pun­sza usta opo­wia­da,

Jak za­bił żo­nę, dzie­cię wy­rzu­cił przez okno,

Ob­wie­sił ka­ta, wresz­cie w szpo­ny dia­bła wpa­da;

A gdy go dia­beł po­rwie, wi­dzę we łzach mok­ną...

Kor­dian od­cho­dzi

Do­ver. Kor­dian sie­dzi na bia­łej kre­do­wej ska­le nad mo­rzem, czy­ta Szek­spi­ra — wy­ją­tek z tra­ge­dii pod ty­tu­łem: „Król Le­ar"

KOR­DIAN

czy­ta

«Chodź! oto szczyt, stój ci­cho... Za­krę­ci się w gło­wie,

Gdy rzu­cisz wzrok w prze­pa­ści ubie­głe spod no­gi...

Wro­ny prze­la­tu­ją­ce w ot­chła­ni pół­owie

Ma­ło więk­sze od żu­ków... a tam — na pół dro­gi

Cze­pia się ktoś... chwast zbie­ra... z cięż­kiej ży­je pra­cy!...

Stąd go nie więk­szym wi­dać od czło­wie­ka gło­wy.

A owi, co się snu­ją po brze­gu, ry­ba­cy

Wy­da­ją się jak mrów­ki... Okręt trój­masz­to­wy,

Spo­czy­wa­ją­cy w por­cie, wi­dać stąd, bez ża­gli,

Łu­pi­nę tyl­ko, mniej­szą od wę­zła ko­twi­cy...

A szum zhu­ka­nej fa­li, któ­rą wi­cher na­gli

I po­kła­da na brze­gów ska­li­stej gra­ni­cy,

War pia­ny i ka­mie­ni, rów­ny gło­śnej bu­rzy,

Ucha tu nie do­cho­dzi... O! nie pa­trzę dłu­żej,

Bo myśl skrę­co­na gło­wą w ot­chłań mię za­nu­rzy...»

prze­sta­je czy­tać

Szek­spi­rze! du­chu! zbu­do­wa­łeś gó­rę

Więk­szą od gó­ry, któ­rą Bóg po­sta­wił.

Boś ty śle­pe­mu o prze­pa­ści pra­wił,

Z nie­skoń­czo­no­ścią zbli­ży­łeś twór zie­mi.

Wo­lał­bym ciem­ną mieć na oczach chmu­rę

I pa­trzeć na świat oczy­ma two­je­mi.

wsta­je

Próż­no myśl ge­ni­ju­szu świat ca­ły po­zła­ca,

Na każ­dym szcze­blu ży­cia rze­czy­wi­stość cze­ka.

Praw­dzi­wie jam po­dob­ny do te­go czło­wie­ka,

Co zbie­ra chwast po ska­łach ży­cia. — Cięż­ka pra­ca!...

od­cho­dzi

Wil­la wło­ska — po­kój ca­ły zwier­cia­dła­mi wy­bi­ty — ko­bier­ce — wa­zo­ny rznię­te z la­wy, peł­ne kwia­tów — przez okna wi­dać pięk­ną oko­li­cę. — Kor­dian i Wio­let­ta, mło­da i pięk­na Włosz­ka

KOR­DIAN

Du­szo! nie­chaj ci wło­sy na czo­le roz­gar­nę!

Weź mię w two­je ra­mio­na, roz­ko­szą od­kwit­nę.

Patrz na mnie! Two­je oczy ja­sne, skrzą­ce, czar­ne,

Biał­ka oczu jak per­ły śnie­ży­sto­błę­kit­ne.

Gdy rzu­casz wzrok omdlo­ny, pa­dam, słab­nę, mdle­ję;

Tak na prze­słod­kiej ró­ży mrą zło­te mo­ty­le;

A gdy spoj­rzysz iskra­mi twych oczu — sza­le­ję!

I oży­wam na ca­łą po­ca­łun­ku chwi­lę.

WIO­LET­TA

Puść mię! omdle­wam.

KOR­DIAN

Lu­ba! gdy pa­dasz omdlo­na,

Od­py­cha­jąc mię fa­lą ko­ły­sa­ną ło­na,

Wten­czas gdy z roz­kwi­tłe­go na pół ust ko­ra­lu

Pło­mień z nie­wy­sło­wio­nym wy­bły­ska wy­ra­zem,

W któ­rym mi­łość złą­czy­ła wszyst­kie gło­sy ra­zem,

Dźwięk strun urwa­nych, wsty­du głos i skar­gę ża­lu,

Jęk, śmiech dziec­ka, wes­tchnie­nie... wten­czas, mo­ja dro­ga,

Ty mię ko­chasz...

WIO­LET­TA

Nad ży­cie! Wszak lor­da i Bo­ga

Po­rzu­ci­łam dla cie­bie, czyż wąt­pisz, sza­lo­ny?

KOR­DIAN

Wie­rzę! na ko­ra­lo­wych ustach za­wie­szo­ny

Ja­ko mo­tyl na ró­ży. Two­ja szy­ja pło­nie,

A per­ły ta­kie zim­ne na pło­mien­nym ło­nie!

Ro­ze­rwij per­ły — cze­kaj, roz­gry­zę nić!...

WIO­LET­TA

Szko­da!...

KOR­DIAN

Per­ły po two­ich pier­siach le­ją się jak wo­da;

Bo­isz się ła­sko­ta­nia pe­reł, mo­ja mi­ła?

Drżysz jak liść... Czy mię ko­chasz?...

WIO­LET­TA

Jam sto­kroć mó­wi­ła,

Żeś mi droż­szy nad ży­cie; wi­szę u twej sza­ty

Jak kro­pla ro­sy, strzą­śniesz? roz­pry­snę się ca­ła.

KOR­DIAN

co­raz zim­niej i z więk­szym za­my­śle­niem

Pa­trzę na wa­zon z la­wy, w któ­rym ro­sną kwia­ty;

Nie­gdyś ta la­wa ogniem za­pa­lo­na wrza­ła,

Sko­ro osty­gła, sny­cerz kształt jej nadał dro­gi...

Świat jest nie­raz sny­ce­rzem, a ser­ce ko­bie­ty

La­wą osty­głą.

WIO­LET­TA

Wy­rzut dla płci na­szej sro­gi!

Nie za­słu­żo­ny wier­nym ser­cem Wio­let­ty...

KOR­DIAN

Lu­ba! gdzieś na pół­no­cy stał za­mek wie­ko­wy,

Her­by pra­dzia­dów mo­ich świe­ci­ły na bra­mie,

W sa­lach por­tre­ty dzia­dów w ozło­co­nej ra­mie

Pa­trza­ły na mnie; dzi­siaj wzrok oj­ców su­ro­wy

Aż tu, do wło­skiej wil­li, ści­ga za mną — go­ni.

Bo za­mek oj­ców mo­ich sto­pi­łem na zło­to,

A z te­go zło­ta no­sisz prze­pa­skę na skro­ni.

WIO­LET­TA

Lu­by! za­tru­wasz ser­ce nie­wcze­sną zgry­zo­tą.

KOR­DIAN

Dro­ga! gdy­bym pa­ła­ce mógł na­zad od­zy­skać

Jed­ną łzą two­ją, nie chcę, abyś łzę wy­la­ła.

Lu­ba! to­bie przy­stoi bry­lan­ta­mi bły­skać.

Tak dro­ga mlecz­na świa­tów mi­li­jo­nem bia­ła.

Chciał­bym w tej pięk­nej wil­li prze­żyć z to­bą wie­ki

Wśród lau­rów, wo­do­spa­dów, róż, brą­zów, zwier­cia­deł;

A kto wie? ju­tro mo­że otwo­rzysz po­wie­ki

I spoj­rzysz w li­ce nę­dzy, naj­sroż­szej z wi­dzia­deł...

Prze­kleń­stwo! jam utra­cił wszyst­ko!

WIO­LET­TA

Mio ca­ro,

Co się to zna­czy?

KOR­DIAN

U drzwi sto­ją wie­rzy­cie­le!

Lecz bo­gac­two w mi­ło­ści zni­ko­mą jest ma­rą,

Da­wa­łem ci bry­lan­ty, dziś ser­cem się dzie­lę.

WIO­LET­TA

Ach bry­lan­ty... Gdzie klu­cze?...

KOR­DIAN

Stój! stój, mo­je ży­cie!

Wczo­raj — aby opóź­nić ma­jąt­ku roz­bi­cie,

Z two­imi bry­lan­ta­mi sia­dłem do gry sto­ła;

Gra mi wszyst­ko po­żar­ła... Lecz ser­ce anio­ła!...

WIO­LET­TA

ze łza­mi i gnie­wem

Ach! ach! ja nie­szczę­śli­wa, za­brał mi klej­no­ty!

KOR­DIAN

Za­bi­jasz mię, ko­chan­ko, nie­wcze­sny­mi łza­mi —

Ser­ce two­je prze­kła­dam nad wszel­ki dar zło­ty.

WIO­LET­TA

Prze­gra­łeś mo­je ser­ce ra­zem z klej­no­ta­mi!!

Nę­dza! nę­dza mię cze­ka!...

KOR­DIAN

Mnie zaś koń mój cze­ka.

WIO­LET­TA

Jedź z dia­błem!...

KOR­DIAN

Dro­ga mo­ja nie na­zbyt da­le­ka,

Koń ma zło­te pod­ko­wy, ty­siąc czą­tych war­te;

Wy­gra­łem je był wczo­raj na ostat­nią kar­tę,

Przed wie­rzy­cie­li okiem w pod­ko­wach unio­sę.

Przez noc ca­łą ga­lo­pem po­pę­dzę przez bło­nia,

Zło­ty­mi ko­py­ta­mi srebr­ną bi­jąc ro­sę.

Po­tem w naj­bliż­szym mie­ście ka­żę roz­kuć ko­nia

I za czte­ry pod­ko­wy uczt wy­pra­wię czte­ry;

A po­tem, ja­ko czy­nią mod­ne bo­ha­te­ry,

W łeb so­bie strze­lę... Pa­nią na uczty śmiem pro­sić.

A je­śli po ko­chan­ku chcesz ża­ło­bę no­sić,

Upew­niam, że ci bę­dzie do twa­rzy z ża­ło­bą...

Pa­ni! czy je­dziesz ze mną?...

WIO­LET­TA

po chwi­li

Lu­by! ja­dę z to­bą...

Wy­cho­dzą

Dro­ga pu­blicz­na. Kor­dian na ko­niu, za nim Wio­let­ta, prze­la­tu­ją czwa­łem — koń śli­zga się i pa­da, Kor­dian zsa­dza z ko­nia Wio­let­tę

WIO­LET­TA

Cóż to?

KOR­DIAN

Nic... koń roz­ku­ty upadł.

WIO­LET­TA

Koń roz­ku­ty?

KOR­DIAN

To nic... Ka­za­łem sła­bo przy­bić mu pod­ko­wy.

Nie przy­bić, ra­czej zwią­zać spróch­nia­ły­mi dru­ty,

Zgu­bił je przy wy­jeź­dzie...

WIO­LET­TA

z gnie­wem

Wę­żu Ada­mo­wy!

KOR­DIAN

Ewo mo­ja! Ada­ma za­stą­pią ci dru­dzy,

A ja cie­szę się z ser­ca, że gdzieś moi słu­dzy,

Wy­gna­ni z wil­li, z czo­łem spusz­czo­nym ku zie­mi

Pój­dą tą sa­mą dro­gą, za śla­dy mo­je­mi,

I bę­dą zbie­rać zło­to, tam gdzie łzy upad­ną.

WIO­LET­TA

Niech lu­dzie z pi­sto­le­tów ku­le ci wy­krad­ną!

Nie­chaj cię głód za­bi­je, za­pa­li pra­gnie­nie!...

Od­bie­ga dro­gą, Kor­dian sia­da na ko­nia i pa­trzy za nią z uśmie­chem wzgar­dy

KOR­DIAN

Praw­dzi­wie, ta ko­bie­ta ko­cha mię sza­le­nie,

Po­szła szu­ka­jąc śla­dów ko­chan­ka po dro­dze...

Da­lej, mój ko­niu! leć, gdzie ze­chcesz! pusz­czam wo­dze...

od­jeż­dża

Sa­la ada­masz­ka­mi wy­bi­ta w Wa­ty­ka­nie. Pa­pież sie­dzi na krze­śle w zło­ci­stych pan­to­flach, ko­ło nie­go na zło­tym trój­no­gu tia­ra, a na tia­rze pa­pu­ga z czer­wo­ną szy­ją. Szwaj­car, od­my­ka­jąc drzwi dla Kor­dia­na, krzy­czy gło­śno

SZWAJ­CAR

Graf Kor­dian, Po­lak!

PA­PIEŻ

Wi­tam po­tom­ka So­bie­skich.

wy­cią­ga no­gę — Kor­dian przy­klę­ka i ca­łu­je

Pol­ska mu­si do­zna­wać za­wsze łask nie­bie­skich?

Dzięk­czy­nień mo­dły nio­sę za ów kraj szczę­śli­wy,

Bo ce­sarz ja­ko anioł z ga­łąz­ką oli­wy

Dla ka­to­lic­kiej wia­ry chę­ci cho­wa szcze­re;

Po­win­ni­śmy ho­san­na śpie­wać...

PA­PU­GA

cien­ko i chra­pli­wie

Mi­se­re­re!!!

KOR­DIAN

W da­rze nio­sę ci, Oj­cze, re­li­kwi­ją świę­tą,

Garść zie­mi, kę­dy dzie­sięć ty­się­cy wy­rżnię­to

Dzia­tek, star­ców i nie­wiast... Ani te ofia­ry

Opa­trzo­no przed śmier­cią chle­bem eu­cha­ri­sti;

Złóż ją tam, kę­dy cho­wasz dro­gie ca­rów da­ry,

W za­mian daj mi łzę, jed­ną łzę...

PA­PU­GA

La­cry­ma Chri­sti...

PA­PIEŻ

z uśmie­chem do pa­pu­gi, ma­cha­jąc chust­ką

Precz, Lu­ter­ku, precz mó­wię... Cóż, sy­nu Po­lo­nie,

By­łeś­że w Pio­tra gma­chu? w Cyr­ku, w Pan­te­onie?

Ostrze­gam, bądź w nie­dzie­lę w chó­rze Ba­zy­li­ki,

Bo wła­śnie no­wy śpie­wak przy­je­chał z Afry­ki,

Dej mi go przy­słał fez­ki... Ju­tro z ma­je­sta­tu

Dam wiel­kie prze­że­gna­nie Rzy­mo­wi i świa­tu,

Uj­rzysz, jak ca­łe lu­dy kor­ne krzy­żem le­żą;

Niech się Po­la­ki mo­dlą, czczą ca­ra i wie­rzą...

KOR­DIAN

Lecz gar­ści krwa­wej zie­mi nikt nie bło­go­sła­wi.

Cóż po­wiem?...

PA­PU­GA

De pro­fun­dis cla­ma­vi! cla­ma­vi!

PA­PIEŻ

zmie­sza­nie śmie­chem po­kryć usi­łu­je i spę­dza pa­pu­gę

Precz, sza­tan­ku! Z tia­ry na pa­sto­rał ru­sza,

Prze­klę­te zwie­rzę pta­sie... o ma­ło nie po­wiem,

Że w niej za­klę­ta Lu­tra po­ku­tu­je du­sza,

Peł­na przy­słów­ków er­go, po­nie­waż, al­bo­wiem.

Raz, za fi­ran­ką skry­ta, wda­ła się w dys­pu­ty

Z kar­dy­na­łem, pre­ze­sem da­ta­ry­ji biu­ra.

Ro­zu­miał, że mu dok­tor ja­kiś tę­go ku­ty

Od­po­wia­dał na kwe­stie — ona trzę­sła pió­ra,

A kar­dy­nał rwał wło­sy i nad­ra­biał krzy­kiem;

Pa­pu­ga od­rzu­ca­ła od­po­wie­dzi śle­pe;

Na ko­niec go za­bi­ła he­braj­skim ję­zy­kiem

Krzy­cząc: «Pap­pe sa­tan! pap­pe sa­tan! alep­pe...»

Głu­pie stwo­rzeń­ko! Tak to cza­sem Bóg po­zwa­la,

Że sła­by Go­li­ja­tów ro­zu­mu ob­ba­la...

No, mój sy­nu, idź z Bo­giem, a nie­chaj wasz na­ród

Wy­gu­bi w so­bie ogniów ja­ko­biń­skich za­ród,

Niech się weź­mie psał­te­rza i ra­deł, i so­chy...

KOR­DIAN

rzu­ca­jąc na po­wie­trze garść zie­mi

Rzu­cam na czte­ry wia­try mę­czen­ni­ka pro­chy!

Ze ska­la­ny­mi usty do kra­ju po­wró­cę...

PA­PIEŻ

Na po­bi­tych Po­la­ków pierw­szy klą­twę rzu­cę.

Nie­chaj wia­ra jak drze­wo oliw­ko­we bu­ja,

A lud pod je­go cie­niem ży­je.

PA­PU­GA

Al­le­lu­ja!...

Kor­dian od­cho­dzi

Kor­dian sam, z za­ło­żo­ny­mi na pier­siach rę­ko­ma, stoi na naj­wyż­szej igle gó­ry Mont-Blanc

KOR­DIAN

Tu szczyt... lę­kam się spoj­rzeć w prze­paść świa­ta ciem­ną.

Spoj­rzę... Ach! pod sto­pa­mi nie­bo i nad gło­wą

Nie­bo... Za­mknię­ty je­stem w ku­lę krysz­ta­ło­wą;

Gdy­by ta igła lo­du po­pły­nę­ła ze mną

Wy­żej — aż w nie­bo... nie czuł­bym, że pły­nę.

Stąd czar­ne skrzy­dła my­śli nad świa­tem roz­wi­nę.

Ci­szej! słu­chaj­my... o te lo­dy się ocie­ra

Mo­dli­twa ludz­ka, po tych lo­dach dro­ga

My­ślom pły­ną­cym do Bo­ga.

Tu dźwięk nie­czy­sty gło­su lu­dzi ob­umie­ra,

A dźwięk my­śli pły­nie da­lej.

Tu pierw­szy zgi­nę, je­śli nie­bo się za­wa­li,

A ten krysz­tał po­wie­trza, by tchnie­niem roz­bi­ty,

Krę­ga­mi się roz­pły­nie na nie­ba błę­ki­ty

I gwiaz­dy w nie­zna­jo­mą uciek­ną kra­inę,

I znik­ną, jak­by ich ni­g­dy nie by­ło...

Spró­bu­ję — wes­tchnę i zgi­nę...

pa­trzy w dół

Ha! przy­po­mi­nasz mi się, na­ro­dów mo­gi­ło!

Oto się przedar­ły chmu­ry,

Igły lo­du wy­try­sły z chmur kłę­bów;

Tam las ogrom­ny so­sen i dę­bów

Jak garść mchu w szcze­li­nie gó­ry,

A ta plam­ka bia­ła — bla­da —

To mo­rze.

Sil­niej wzrok na­pnę — oczy ro­ze­drę, otwo­rzę,

Chciał­bym stąd wi­dzieć czło­wie­ka.

Tam ko­ło jed­nej igły krą­żą or­łów sta­da,

Jak pier­ścion­ki ża­łob­ne na per­ło­wych lo­dach;

A ode mnie błę­kit­na pły­nie szcze­lin rze­ka,

Każ­da w jed­ną ot­chłań zla­ta

I nik­ną jak w mo­rza wo­dach...

Jam jest po­sąg czło­wie­ka na po­są­gu świa­ta.

O, gdy­by tak się we­drzeć na umy­słów gó­rę,

Gdy­by sta­nąć na ludz­kich my­śli pi­ra­mi­dzie

I prze­bić czo­łem prze­są­dów chmu­rę,

I być naj­wyż­szą my­ślą wcie­lo­ną...

Po­my­śleć tak — i nie chcieć? o hań­bo! o wsty­dzie!

Po­my­śleć tak — i nie móc? w szma­ty pod­rę ło­no!

Nie móc? to pie­kło!

Mo­gęż si­łą uczu­cia ser­ce mo­je na­lać,

Aby się czu­ciem na tłu­my roz­cie­kło

I prze­peł­ni­ło ser­ca nad brze­gi,

I po­pły­nę­ło rze­ką pod tro­ny — oba­lać?

Mo­gęż zru­szyć la­wi­ny? po­tem la­win śnie­gi,

Za­wie­szo­ne nad sio­łem,

Za­trzy­mać rę­ką lub czo­łem?

Mo­gęż, jak Bóg w dzień stwo­rze­nia,

Ogrom­nej dło­ni za­ma­chem

Rzu­cać gwiaz­dy nad świa­ta zbu­do­wa­nym gma­chem,

Tak by w dro­dze prze­zna­cze­nia

Nie na­po­tka­ły ni­g­dy kru­chej świa­ta gli­ny

I nie strza­ska­ły w że­glu­dze?

Mo­gę — więc pój­dę! lu­dy za­wo­łam! obu­dzę!

po chwi­li — z wy­ra­zem znie­chę­ce­nia

Mo­że le­piej się rzu­cić w lo­do­we szcze­li­ny?...

po chwi­li — zra­zu spo­koj­nie, po­tem z za­pa­łem

Uczu­cia po świa­to­wych opa­da­ły dro­gach...

Gorz­kie po­ca­ło­wa­nia ko­bie­ty — ku­pi­łem...

Wia­ra dzie­cin­na pa­dła na pa­pie­skich pro­gach...

Nic — nic — nic — aż w po­wie­trza błę­ki­cie

Ską­pa­łem się... i oży­łem,

I czu­ję ży­cie!

Lecz nim my­ślą ol­brzy­mią roz­pło­nę,

Po­są­gu pięk­ność mam — lecz lam­py brak.

Więc z ognia wszyst­kich gwiazd uwi­ję na czo­ło ko­ro­nę,

W błę­ki­cie nie­ba sfer, cia­ło roz­to­pię tak,

Że jak mar­mur, jak lód sło­necz­nym się ogniem roz­ja­śni...

Po­tem pięk­ny jak duch ba­śni,

Pój­dę na zim­ny świat i mo­gę przy­siąc,

Że te na czo­le ty­siąc gwiazd i w oczach ty­siąc,

Że po­są­go­wy wdzięk — na­ro­dów uczu­cia roz­sze­rzy

I na­tchnie lud;

I w ser­ca jak myśl ude­rzy,

Jak Bo­ga cud...

Nie — my­śli wiel­kiej trze­ba z zie­mi lub z błę­ki­tu.

Spoj­rza­łem ze ska­ły szczy­tu,

Duch ry­ce­rza po­wstał z lo­dów...

Win­kel­ried dzi­dy wro­gów ze­brał i w pierś wło­żył,

Lu­dy! Win­kel­ried ożył!

Pol­ska Win­kel­rie­dem na­ro­dów!

Po­świę­ci się, choć pad­nie jak daw­niej! jak nie­raz!

Nie­ście mię, chmu­ry! nie­ście, wia­try! nie­ście, pta­cy!

chmu­ra zno­si go z igły lo­du

CHMU­RA

Sia­daj w mgłę — nio­sęć... Oto Pol­ska — dzia­łaj te­raz!...

KOR­DIAN

rzu­ca­jąc się na ro­dzin­ną zie­mię z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma wo­ła:


Po­la­cy!!!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top