1.1.3

SCE­NA III

Noc. Lau­ra sa­ma w po­ko­ju przy lam­pie

LAU­RA

Do­tąd Kor­dian nie wró­cił, je­dy­na­sta bi­ła.

Na­tręt­na nie­spo­koj­ność w ser­ce się za­kra­da,

Gdy­bym też dzie­cię pło­chym szy­der­stwem za­bi­ła?

Dmu­cham w ró­żę, co słoń­cem pa­lo­na opa­da?

A je­śli je­go ser­ce z ta­kich krusz­ców la­ne,

Że co na nim na­pi­szę, prze­trwa na­pi­sa­ne

Na wie­ki wie­ków? Bo­że! je­śli je­go oczy

Przy­wyk­ną do ciem­no­ści i do łez? Co gor­sza!

Je­śli mia­sto łez, w dzie­ciach za­pa­lo­nych skor­sza

Du­ma gorz­kie uśmie­chy na twarz mu wy­tło­czy?...

za­my­śla się, po­tem bie­rze sztam­buch i prze­wra­ca

Nud­ny­mi grzecz­no­ścia­mi za­pi­sa­ne kar­ty,

Ten mię rów­na do kwia­tu, ci do gwiazd — a czwar­ty

Do Dy­jan­ny bo­gi­ni — on sam jak bóg Apis

Zwie­rzę­cą no­si gło­wę. — Ten kwiat chce roz­kwi­tać...

Ry­su­nek sio­stry mo­jej. — Ach! Kor­dia­na na­pis;

Spoj­rza­łam mi­mo­wol­nie, mu­szę raz od­czy­tać...

czy­ta wiersz Kor­dia­na

O! przy­pły­nę ja kie­dyś we wspo­mnień łań­cu­chu,

Za­trzy­mam się... wspo­mnie­nia kro­kiem się nie ru­szą...

Aż po­wiesz: «Na­tręt­ny du­chu!

Cię­żysz na du­szy mo­jej two­ją ci­chą du­szą

Jak księ­życ, mórz oczy­ma pod­no­szą­cy ciem­nie.

Je­steś wszę­dzie, ko­ło mnie, na­de mną i we mnie...» Lu­ba, jam ko­ło cie­bie i z to­bą i w to­bie...

Nie przy­cho­dzę wy­rzu­cać ani przy­po­mi­nać,

Ani śmiem bło­go­sła­wić, ani chcę prze­kli­nać;

Przy­śni­ło mi się tyl­ko kil­ka py­tań w gro­bie...

Słu­chaj, nie­gdyś ze szczę­ściem bra­łaś za­rę­czy­ny,

Po­każ mi ów pier­ścień zło­ty;

Ha! szczer­niał? szczer­niał pier­ścień? — to nie z mo­jej wi­ny!

Dla­cze­go na twarz wło­sów roz­pusz­czasz uplo­ty?...

Spo­strze­głem we wło­sów chmu­rze...

Bla­dość twa­rzy i coś bły­ska!...

Mo­że to blask w pe­reł sznu­rze?

Mo­że świa­tło bry­lan­ta? al­bo kor­na­li­ny?

Mo­że roz­gra­ne słoń­cem to­pa­zu ogni­ska?

Mo­że to łzy? — ty pła­czesz? — to nie z mo­jej wi­ny!...

Mój anie­le! mój anie­le!

Kwiat ci nie­gdyś wień­czył gło­wę,

A by­ło kwia­tów tak wie­le,

Że nim zwię­dły, bra­łaś no­we.

Dla­cze­góż dzi­siaj w stro­ju zmia­nę wi­dzę jaw­ną?

Wszak kwia­ty prze­żyć bu­rze mu­sia­ły i spie­ki;

Prócz jed­nej bla­dej ró­ży, któ­ra daw­no! daw­no!

Nie po­mnę, z ja­kiej przy­czy­ny,

Zwię­dła na wie­ki...

Je­śli tak wszyst­kie zwię­dły? — to nie z mo­jej wi­ny!...

prze­sta­je czy­tać

Sły­szę tę­tent... to Kor­dian! — więc okno otwo­rzę —

Nie, mo­że bym za zbyt­nią tro­skli­wość wy­da­ła...

Co nikt drzwi nie od­my­ka?

otwie­ra okno

Bo­że! wiel­ki Bo­że!

Koń prze­le­ciał bez jezd­ca... Co to jest? Drżę ca­ła!

dzwo­ni, Pan­na po­ko­jo­wa wcho­dzi

Gdzie Grze­gorz?

PAN­NA

Nie wiem, pa­ni, nie siadł do wie­cze­rzy,

Wi­dać by­ło, bo dzban­kiem z na­mi się nie dzie­lił

Jak Żyd płasz­czem Chry­stu­sa.

LAU­RA

Szu­kaj go! niech bie­ży!

GRZE­GORZ

wcho­dząc


Nie­szczę­ście! Oh nie­szczę­ście! pa­nicz się za­strze­lił!...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top