1.1.1

CZĘŚĆ PIERW­SZA

AKT PIERW­SZY

SCE­NA I

Kor­dian, mło­dy 15-let­ni chło­piec, le­ży pod wiel­ką li­pą na wiej­skim dzie­dziń­cu, Grze­gorz, sta­ry słu­ga, nie­co opo­dal czy­ści broń my­śliw­ską. Z jed­nej stro­ny wi­dać dóm wiej­ski, z dru­giej ogród... za ogro­dze­niem dzie­dziń­ca staw, po­la — i la­sy so­sno­we

KOR­DIAN

za­du­ma­ny

Za­bił się — mło­dy... Zra­zu ja­kaś trwo­ga

Kła­dła mi w usta po­tę­pie­nie czy­nu,

By­ła to dla mnie po­sęp­na prze­stro­ga,

Abym wnet ga­sił my­śli za­pa­lo­ne;

Dziś gar­dzę głu­pią ostroż­no­ścią gmi­nu,

Gar­dzę prze­stro­gą, za­pa­lam się, pło­nę,

Jak kwiat li­ścia­mi w nie­bo otwar­te­mi

Chwy­tam po­wie­trze, po­że­ram wra­że­nia.

Myśl Bo­ga z two­rów wy­czy­tu­ję zie­mi

I gła­zy py­tam o iskrę pło­mie­nia.

Ten staw od­bi­te nie­bo w so­bie czu­je

I my­śli nie­ba błę­ki­tem.

Ta ci­cha je­sień, co drzew trzę­sie szczy­tem,

Co na drze­wach li­ście tru­je

I ró­żom roz­wie­wa czo­ła,

Po­dob­na do śmier­ci anio­ła,

Ci­che wy­rze­kła sło­wa do drzew: Giń­cie drze­wa!

Zwię­dły — opa­dły.

Myśl śmier­ci z przy­ro­dze­nia w du­szę się prze­le­wa;

Po­sęp­ny, tę­sk­ny, po­bla­dły,

Pa­trzę na kwia­tów sko­na­nie

I zda­je mi się, że mię wiatr roz­wie­wa.

Ci­cho. Sły­szę po łą­kach trzód błęd­nych wo­ła­nie.

Idą trzo­dy po tra­wie chrzęsz­czą­cej od szro­nu

I ob­ra­ca­ją gło­wy na nie­bo po­bla­dłe,

Jak­by py­ta­ły nie­ba: «Gdzie kwia­ty opa­dłe?

Gdzie są kwit­ną­ce ma­ki po wstę­gach za­go­nu?»

Ci­cho, od­lud­nie, zim­no... Z wiej­skie­go ko­ścio­ła

Dzwon wie­czor­nych pa­cie­rzy dźwię­kiem szklan­nym bi­je,

Ze skrze­płych traw mo­dli­twy żad­nej nie wy­wo­ła,

Zie­mia się mo­dlić bę­dzie, gdy słoń­cem oży­je...

Otom ja sam, jak drze­wo zwa­rzo­ne od ki­ści,

Sto we mnie żądz, sto uczuć, sto uwię­dłych li­ści;

Ile­kroć wiatr sil­niej­szy wio­nie, zry­wa tłu­my.

Ce­lem uczuć — zwięd­nie­nie; gło­sem uczuć — szu­my

Bez har­mo­nii wy­ra­zów... Niech grom we mnie wa­li!

Niech w tłu­mie my­śli ja­ką myśl wiel­ką za­pa­li...

Bo­że! zdejm z me­go ser­ca ja­skół­czy nie­po­kój,

Daj ży­ciu du­szę i cel du­szy wy­pro­ro­kuj...

Jed­ną myśl wiel­ką roz­nieć, nie­chaj pa­li ża­rem,

A sta­nę się tej my­śli na­rzę­dziem, ze­ga­rem,

Na twa­rzy ją po­ka­żę, po­pchnę ser­ca bi­ciem,

Roz­dzwo­nię wy­ra­za­mi i do­koń­czę ży­ciem.

po chwi­li

Jam się w mi­łość nie­szczę­sną ca­łym ser­cem wsą­czył...

my­śli — po­tem na­gle ob­ra­ca się do Grze­go­rza:

Grze­go­rzu, po­rzuć strzel­bę czy­ścić...

GRZE­GORZ

Ju­żem skoń­czył.

Co mi pa­nicz roz­ka­że?

KOR­DIAN

Chodź tu­taj, mój sta­ry...

Nu­dzę się...

GRZE­GORZ

Nie no­wi­na; cóż ja po­cznę na to?

Chcesz pa­nicz, po­wiem baj­kę, szla­chet­nie bo­ga­tą,

Mam ja w szka­tu­le mó­zgu dyk­te­ryj­ki, cza­ry

Po bab­ce mo­jej sta­rej, co w Bo­gu spo­czy­wa. —

Chcesz pan tej, co się ga­da? czy tej, co się śpi­éwa?...

Kor­dian mil­czy; Grze­gorz mó­wi na­stę­pu­ją­cą baj­kę:

By­ło so­bie nie­gdyś w szko­le

Pięk­ne dzie­cię, zwał się Ja­nek.

Czuł za­wcza­su bo­żą wo­lę,

Ze sta­ry­mi su­szył dzba­nek.

Do­bry z nie­go był­by wia­rus,

Bo w li­te­rach nie czuł sma­ku;

Co dzień sta­ry ba­ka­la­rus

Ła­mał wierz­by na bie­da­ku,

I po set­nej, set­nej pró­bie

Rzekł do mat­ki: «Oj, ko­bi­éto!

Twe­go Jan­ka w cie­mię bi­to,

Nic nie wbi­to — weź go so­bie!...»

Bied­na mat­ka wzię­ła Ja­na,

Szła po ra­dę do ple­ba­na,

Przed ple­ba­nem w płacz na no­wo;

A księ­żu­lo słu­chał skar­gi

I po­waż­nie na­dął war­gi,

Po oj­cow­sku ru­szał gło­wą.

Wy­słu­chaw­szy pa­cierz złe­go:

«Patrz mi w oczy» — rzekł do ża­ka —

«Nic do­bre­go! nic do­bre­go!»

Po­tem ho­żą twarz po­gła­dził,

Dał opła­tek i pię­ta­ka

I do szew­ca od­dać ra­dził...

Jak po­ra­dził, tak mat­czy­sko

I zro­bi­ło... Szewc był bli­sko...

Lecz Jan­ko­wi nie do sma­ku

Przy sze­wiec­kiej śli­pać igle.

Dia­beł mię­szał żółć w bie­da­ku,

Śni­ły mu się dzi­wy, fi­gle;

Zwy­cię­ży­ła wil­cza cno­ta,

Rzekł: «W świat pój­dę o pię­ta­ku!»

A więc tak jak był — ho­ło­ta,

Przed ter­mi­nem rzu­cił szew­ca

I na stru­dze do Kró­lew­ca

Po­pły­nął...

Jak do wo­dy wpadł i zgi­nął...

Mat­ka w płacz, ła­ma­ła dło­nie;

A ksiądz ple­ban na od­pu­ście

Prze­ciw dziat­kom i roz­pu­ście

Grzmiał jak pio­run na am­bo­nie;

W koń­cu do­dał: «Bo­go­boj­na

Trzód­ko mo­ja, bądź spo­koj­na,

Co ma wi­sieć, nie uto­nie».

Ma­ły Ja­nek gdzie się cho­wał

Przez rok ca­ły, zgad­nąć trud­no.

Wsiadł na okręt i że­glo­wał,

I na ja­kąś wy­spę lud­ną

Przy­pły­nąw­szy — wy­lą­do­wał...

Owdzie król prze­cho­dził dro­gą.

Jaś po­kło­nił się kró­lo­wi

I dwo­rza­nom, i lu­do­wi;

A kła­nia­jąc sza­stał no­gą

Tak układ­nie, że król sta­ry

Wło­żył na nos oku­la­ry.

I wnet tym­że sa­mym to­rem,

Dwór za kró­lem, lud za dwo­rem

Po­wkła­da­li szkła na oczy...

Owoż król ten po­siadł sła­wę,

Ja­ko­by miał wzrok pro­ro­czy;

I choć stra­cił oko pra­we,

Tak kunsz­tow­nie le­wym wła­dał,

Że czło­wie­ka za­raz zba­dał,

Na co mie­rzy, na co zdat­ny:

Czy zeń ma być rząd­ca kra­ju,

Czy pod­sto­li, czy też szat­ny

Lecz tą ra­zą, wbrew zwy­cza­ju...

Król pan oczom nie do­wie­rza,

Czy żak Ja­nek na tan­ce­rza?

Czy na rząd­cę do­bry kra­ju?

Więc za­py­tał: «Mój ko­chan­ku,

Jak masz imię?»

«Ja­nek».

«Jan­ku,

Coż ty umiesz?»

«Psom szyć bu­ty».

«A czy do­brze?»

«Oj ta­tu­lu!

Czy­li ra­czej, pa­nie kró­lu!

Jak sza­cu­ję, rę­czyć mo­gę,

Że but każ­dy ostro ku­ty

I na jed­ną zro­bię no­gę,

Czy­li ra­czej na łap dwo­je...

To na zi­mę. — Z let­nich cza­sów

But o jed­nym szwie wy­stro­ję.

Na opłat­ku, bez ob­ca­sów;

A ro­bo­ta ta­kiej wia­ry,

Że psy pusz­czaj na mo­cza­ry,

Su­chą no­gą przej­dą sta­wy».

«Masz więc służ­bę, zło­tem pła­cę» —

Rzekł do Jan­ka pan ła­ska­wy

I za so­bą wiódł w pa­ła­ce.

A gdy dzień za­świ­tał czwar­ty,

Szły na ło­wy w bu­tach char­ty;

A szewc char­tów w ak­sa­mi­cie

Przy kró­lew­skiej je­chał świ­cie;

Zło­ty or­der miał na szyi,

W trzy dni zo­stał szam­be­la­nem,

W sześć dni rząd­cą pro­win­cy­ji,

W dni dwa­na­ście zo­stał pa­nem.

Sta­rą mat­kę wziął z cha­łu­py,

Król frej­li­ną ją mia­no­wał.

A ple­ba­na po­ża­ło­wał

W bi­sku­py...

KOR­DIAN

Cha! cha! cha! przed­nia po­wieść.

GRZE­GORZ

A wi­dzi pan, wi­dzi,

Jak za­ba­wi­łem gad­ką... Niech się pan nie wsty­dzi,

W tej po­wie­ści mo­ral­na kry­je się na­uka.

KOR­DIAN

Ja­ka? Po­wiedz mi, sta­ry.

GRZE­GORZ

A któż jej wy­szu­ka?

Dość, że jest sens, po­wia­dam.

KOR­DIAN

Wie­rzę.

GRZE­GORZ

Trze­ba wia­ry.

Bo wi­dzi pa­nicz, kie­dy ga­da słu­ga sta­ry,

To w sło­wach dziec­ku da­wać nie bę­dzie tru­ci­zny.

Błą­ka­łem się ja dłu­go z da­la od oj­czy­zny

I tak mi by­ło cięż­ko od tę­sk­ne­go ża­lu,

Że żoł­nie­rze cie­sa­li koł­ki na wą­sa­lu;

Od­ci­na­jąc się sza­blą, nie bra­łem po­cie­chy,

Bo żad­nych kło­sów lu­dziom nie wy­sie­ją śmie­chy,

A smu­tek ni­by mą­dra książ­ka w ser­cu ży­je

I mó­wi wie­le rze­czy, i czło­wiek nie gni­je

Jak mu­cho­mor pod so­sną, lecz zbie­ra po szczyp­cie

Prze­stro­gę do prze­stro­gi... By­łem ja w Egip­cie!

Po­noś no o tej wal­ce nie mó­wi­łem pa­nu?

Czy wol­no?

KOR­DIAN

Mów! mów, sta­ry.

GRZE­GORZ

krę­cąc wą­sa

Daj go tam sza­ta­nu

Ka­pra­la... tę­gi czło­wiek!... Wy­wiódł woj­sko w po­le,

Nie w po­le, w pia­ski ra­czej; rów­no jak po sto­le,

Otwar­to na wsze stro­ny, kę­dyś wzrok ob­ró­cił,

Oko bie­gnąc po pia­skach Bo­ga szu­ka w nie­bie.

Wódz szy­ki w pięć kwa­dra­tów spra­wił ku po­trze­bie

I ni­by pięć gwiazd ja­snych na pu­sty­nię rzu­cił.

Mnie, świe­cą­ce­mu w jed­nej, wi­dać by­ło czte­ry.

Przed wal­ką, przy­po­mi­nam, śmiech nas ru­szył szcze­ry;

Bo, trze­ba pa­nu wie­dzieć, na woj­ska ogo­nie

Snu­ły się z ba­ga­ża­mi osły... przy ba­ga­żach

Przy­wle­kli się z Fran­cy­ji w ba­gne­tów za­chro­nie

Mę­dr­ko­wie, co to ba­śnie pi­szą w ka­len­da­rzach.

Gar­dzi­li­śmy jak Niem­cem tą chmu­rą ko­mo­rów,

Tą psiar­nią, co jak tru­flów wie­trzy­ła ka­mie­ni;

Więc gdy do wal­ki wie­le sta­nę­ło po­zo­rów,

Za­wo­ła­li­śmy gło­śno: «Osły i ucze­ni,

Cho­waj­cie się w kwa­dra­ty! da­lej za pas no­gi!»

Da­li­bóg, ko­rzy­sta­li z ła­god­nej prze­stro­gi;

Przy­znam się jed­nak pa­nu, że choć żoł­nierz bit­ny,

Przed wal­ką by­łem nie­co nad zwy­czaj po­nu­ry. —

Jak dziś pa­mię­tam, z da­la lał się Nil błę­kit­ny,

Da­lej ja­kie­goś mia­sta wi­dać by­ło mu­ry;

I nad gło­wa­mi nie­bo czy­ste, bez ob­ło­ku,

A po­wie­trze, choć bar­dzo ja­sne, gra­ło w oku,

Nad ka­ta­fal­kiem ni­by od grom­nic pło­my­ki...

Lecz co naj­bar­dziej lu­du za­dzi­wi­ło szy­ki,

To by­ły owe wiel­kie, mu­ro­wa­ne gó­ry;

Stąd by je by­ło wi­dzieć, gdy­by nie Kar­pa­ty

I gdy­by z nie­ba moż­na ze­trzeć wszyst­kie chmu­ry.

Wtem wódz przy­je­chał kon­no... za­grzmia­ły wi­wa­ty,

Acz bez win­nych kie­li­chów. Wódz wska­zał na wie­że

I rzekł: «Sol­dats!», co zna­czy, po­wie­dział: «Żoł­nie­rze!»

Sły­sza­łem wszyst­ko; wódz rzekł: «Pa­trz­cie, wo­jow­ni­cy!

Ze szczy­tu pi­ra­mi­dy — co zna­czy: z dzwon­ni­cy —

Ze szczy­tu tych pi­ra­mid sto wie­ków was wi­dzi».

Więc spoj­rza­łem, gdzie wska­zał po nie­ba błę­ki­cie;

Aż tu patrz... niech kto ze mnie jak z pro­sta­ka szy­dzi,

Opo­wiem... Klnę się pa­nu, na pi­ra­mid szczy­cie,

Jak w ko­ścio­łach sław­ne­go ma­lu­ją Mi­cha­ła,

Ta­ki stał ry­cerz w zbroi, pro­mien­ne­go cia­ła,

I pło­mie­ni­stą dzi­dą prze­bi­jał z wy­so­ka

Wi­ją­ce­go się z da­la na pu­sty­ni smo­ka,

Co ku nam le­ciał w chmu­rze ku­rza­wy i pia­sku.

Sto dział za­grzmia­ło, oczy zgu­bi­łem od bla­sku.

A kie­dym wzrok od­py­tał, aż tu ma­me­lu­ki

Krzy­wy­mi nas sza­bla­mi dzio­bią gdy­by kru­ki,

To koń­mi do uciecz­ki ob­ró­ce­ni wrz­ko­mo,

Sia­da­ją na ba­gne­tach jak mał­py.

KOR­DIAN

Coż da­léj?...

GRZE­GORZ

A wstydź­że się pan py­tać, każ­de­mu wia­do­mo,

Że­śmy za­wsze ła­ma­ne pa­ro­le wy­gra­li,

I gdy­by nie ta dżu­ma... Ale pan nie słu­cha!...

KOR­DIAN

za­my­ślo­ny, mó­wi sam do sie­bie

Wstyd mi! Sta­rzec za­pa­la we mnie iskrę du­cha.

Nie­raz z my­ślą zbu­rzo­ną w ciem­ne idę la­sy,

Szczęk bro­ni rzu­cam w so­sen roz­chwia­nych ha­ła­sy,

Wi­dzę sie­bie wśród świa­teł cza­ro­dziej­skich sła­wy.

Wśród pro­mie­ni­stych szy­ków; szy­ki wsta­ją z zie­mi.

Zie­mia wsta­je jak mia­sto od­grze­ba­ne z la­wy...

Głup­stwo... dzie­ciń­stwo ma­rzeń... my­śla­mi ta­kie­mi

Nie śmiał­bym się wy­nu­rzyć przed star­ców roz­sąd­kiem,

Więc szu­kam — ko­go? — słu­gi, co roz­wle­kłym wąt­kiem

Snu­je głu­pie po­wie­ści.

my­śli.. po­tem na­gle do Grze­go­rza

Idź so­bie, Grze­go­rzu!

Jak się pan­na na kon­ną prze­chadz­kę wy­bie­rze,

Dasz mi znać.

GRZE­GORZ

Pa­nicz mo­że dziś nie do­spał w ło­żu?

Bo sta­re­go od­pę­dza jak na­tręt­ne zwie­rzę.

Byw­szy nie­gdyś w nie­wo­li, zna­łem ja mło­dzia­na,

Co miał wie­le na­uki, nie gar­dził mną prze­cie

I dzię­ko­wał za po­wieść, gdy do­brze do­bra­na

By­ło to pięk­ne wca­le i szla­chet­ne dzie­cię!

Smut­no skoń­czył!

KOR­DIAN

Cóż, umarł?

GRZE­GORZ

A gdzie tam, mój pa­nie!

KOR­DIAN

Więc ży­je!

GRZE­GORZ

Oj nie ży­je! Gdy nas Ro­sy­ja­nie

Wzię­li w dwu­na­stym ro­ku, spę­dzi­li jak trzo­dę

I na Sy­bir za­wie­dli... Dwóch­set na­szych by­ło.

Wia­ru­sy kęs nad­psu­te, ofi­cer­stwo mło­de;

A jak wza­jem sprzy­ja­li, wspo­mnieć star­cu mi­ło;

Je­den dru­gie­mu ni­g­dy nie po­wie jak «Bra­cie»,

Chleb ła­mią jak opłat­ki, w jed­nej cho­dzą sza­cie.

Ten, o któ­rym rzecz wio­dę, zwał się Ka­zi­mie­rzem.

Otóż kie­dy się Mo­skal pa­stwił nad żoł­nie­rzem,

Pan Ka­zi­mierz za wszyst­kich cier­piał, po­tem z gło­wy

Do­był my­śli — za­wo­łał na ta­jem­ne zmo­wy

I od­krył za­miar wca­le do­stoj­ny, bo śmia­ły.

Nie szydź, pa­nie, kto ku­pi nie­wo­lą włos bia­ły,

Ten roz­pa­czy sza­lo­nej w lu­dziach nie po­tę­pi.

Więc on my­ślał, że stra­że ko­zac­kie wy­tę­pi,

Zmar­łym wy­drze że­la­zo i pol­skie wia­ru­sy

Do Pol­ski od­pro­wa­dzi... Po­zna­li się Ru­sy

Na ma­lo­wa­nych li­sach; wy­wie­dli na po­le;

Ca­ły nas pułk Basz­ki­rów ostą­pił w pół­ko­le,

Woł­ga sta­ła za na­mi... puł­kow­nik ta­tar­ski

Prze­czy­tał gło­śno ni­by ja­kiś de­kret car­ski,

A w tym de­kre­cie sta­ło, aby pol­skie jeń­ce

Roz­dzie­lić na dzie­siąt­ki i w puł­ki po­wcie­lać.

Wten­czas na­sze wia­ru­sy wziąw­szy się za rę­ce

Krzyk­nę­li: «Nie pój­dzie­my!...» — Za­miast nas wy­strze­lać,

Czy wie­rzysz pan, że owe ta­tar­skie sza­ta­ny

Rzu­ca­li nam na szy­je rze­mien­ne ar­ka­ny,

Wła­śnie jak­by na ko­ni zdzi­cza­łych ta­bu­ny.

Oh! co czu­łem, to z so­bą po­nio­sę do tru­ny!

Zwią­za­li­śmy się wszy­scy rę­ko­ma co si­ły...

Pa­mię­tam, z pra­wej stro­ny — nie, z le­wej, od ser­ca —

Stał przy mnie żoł­nierz wie­kiem, ra­na­mi po­chy­ły,

Ku nie­mu zwi­nął ko­niem basz­kir­ski mor­der­ca;

Więc bie­dak rę­kę mo­ją na kształt sza­bli ści­snął.

Po­tem ocię­żał na niej, bez­wład­ny ob­wi­snął,

Pa­trzę mu w twarz, po­si­niał ca­ły na kształt tru­pa,

Oczy wy­bie­gły, szy­ja zwią­za­na po­wro­zem.

Tu Basz­kir za­ciął ko­nia, koń spię­ty dał słu­pa,

Sko­czył — a sta­rzec jak koń uwią­za­ny lo­zem

Po­cią­gnął się po pia­sku, po krze­mien­nej war­ście.

Wi­dzia­łem na krze­mie­niach wło­sów si­wych gar­ście,

Z krwi wy­rwa­ne kro­pla­mi... Koń le­ciał jak strza­ła,

Już trup znik­nął — a jesz­cze wi­dać by­ło ko­nia

I myśl przy ko­niu star­ca krwa­we­go wi­dzia­ła.

Sta­li­śmy jak garść kło­sów po­żół­kłych śród bło­nia;

Głu­che by­ło mil­cze­nie, zgro­za, obłą­ka­nie.

Pisz­cząc, ko­łem jak kru­cy krą­ży­li po­ga­nie,

Wy­bie­ra­li oczy­ma, gdzie po­wro­zem ski­ną,

Śmierć da­jąc, chcie­li za­bić przed­śmiert­ną go­dzi­ną.

Wtem, pa­nie! nasz Ka­zi­mierz! ów Ka­zi­mierz mło­dy!

Sko­czył w tłu­my Basz­ki­rów i z tłu­mu wy­sko­czył

Z puł­kow­ni­kiem ta­tar­skim, rzu­cił się do wo­dy;

Tak uję­te­go wro­ga mię­dzy dwie kry wtło­czył,

A kry się zbie­gły, gło­wa z Basz­ki­ra od­pa­dła

Jak mie­czem od­rą­ba­na i na krze usia­dła

Z otwar­ty­mi oczy­ma...

KOR­DIAN

A Ka­zi­mierz?

GRZE­GORZ

Zgi­nął...

KOR­DIAN

Grze­go­rzu, czy nie po­mnisz zmar­łe­go na­zwi­ska?

GRZE­GORZ

Nie wiem: On pod imie­niem Ka­zi­mie­rza sły­nął,

Co mu tam dziś na­zwi­sko po śmier­ci? Pan ści­ska

Rę­kę sta­re­go słu­gi...

KOR­DIAN

Bo­że! jak ten sta­ry

Rósł za­pa­łem w ol­brzy­ma; lecz ja nie mam wia­ry,

Gdzie lu­dzie od­dy­cha­ją, ja od­dech utra­cam.

Z wy­nio­słych my­śli ludz­kich nie­do­wiar­ka okiem

Wstecz­ną dro­gą do źró­dła męt­ne­go po­wra­cam.

Dróg za­war­tych prze­są­dem nie prze­stą­pię kro­kiem.

Te­raz czas świat mło­dzień­ca za­pa­łem prze­mie­rzyć

I roz­wią­zać py­ta­nie: żyć? al­bo­li nie żyć?

Jam bez­sil­ny! nie mo­gę, jak Edyp za­bój­ca,

Roz­wią­zać wszyst­kich sfink­sów za­gad­ki na świe­cie;

Roz­mno­ży­ły się sfink­sy, dziś ta­jem­nic trój­ca

Licz­na jak ziar­na pia­sku, jak łą­ko­we kwie­cie;

Wszę­dzie peł­no ta­jem­nic, świat się nie roz­sze­rzył,

Ale zy­skał na głę­bi... wierz­chem czło­wiek pły­nie,

Lecz je­śli dro­gi wę­złem że­glar­skim nie mie­rzył,

Nie wie, czy bieg jest bie­giem, gdy brzeg z oczu gi­nie...

Chy­ba, że w owej dro­dze jak mi­lo­we słu­py

Mi­ja sta­re prze­są­dy — zbla­dłe wie­ków tru­py.

Nie, to są ra­czej krzy­że przy ubi­tej dro­dze,

Pro­stak przy nich ko­nio­wi za­trzy­mu­je wo­dze

I że­gna się, i po­kłon od­da­je — gdy mi­ja...

Po­tem mę­dr­ko­wie prost­sze wy­tkną lu­dziom szla­ki,

Z wol­na na dro­gę no­wą zjeż­dża­ją pro­sta­ki;

Na za­po­mnia­nym krzy­żu bo­cian gniaz­do zwi­ja,

Mech ro­śnie, pod nim dzie­ci w pia­sku sa­dzą kwia­ty;

Nie­raz krzyż, u stóp sa­mych pod­gry­zio­ny la­ty,

Pa­da, za­bi­ja dzie­ci z siel­skie­go po­bli­ża,

A lud pła­cze, że zwa­lić nie pa­mię­tał krzy­ża.

Więc idę na świat rą­bać nad­próch­nia­łe drew­na.

Mi­łość? za­po­mnę o niej — wśród świa­to­wej bu­rzy

Po­zo­sta­nie głos wspo­mnień... jak pieśń dzi­ka, rzew­na,

Jak pieśń żu­ra­wia, co się opóź­nił w po­dró­ży

I sa­mot­ny szy­bu­je po błę­ki­cie nie­ba.

Ostat­ni, z licz­nych szczę­snych tłu­mów od­błą­ka­ny.

Trze­ba mi no­wych skrzy­deł, no­wych dróg po­trze­ba.

Jak Ko­lumb na nie­zna­ne wpły­wam oce­any

Z my­ślą smut­ną i z ser­cem roz­bi­tym...

LAU­RA

wo­ła­jąc z gan­ka

Kor­dia­nie!...

KOR­DIAN

Ten głos roz­wie­wa zło­te za­pa­łu świ­ta­nie.

Za­mknię­ty je­stem w ko­le cza­rów ta­jem­ni­czem,


Nie wyj­dę z nie­go... Mo­głem być czymś... bę­dę ni­czem...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top