KOPCIUSZEK
Ostrzeżenie o treści. Jeśli któryś z tych tematów sprawia, że czujesz się źle, ostrzegam, że pojawiają się w opowiadaniu: typowy dla epoki seksizm i transfobia, śmierć, samobójstwo, odniesienie do seksu (bez szczegółów, nie przepraszam), palenie, alkohol.
Mimo że opowieść jest częściowo skrzywdzeniem, zakończy się komfortem i ukojeniem. Ma podnieść na duchu każdego, kto mierzył się z takimi problemami jak główny bohater tej historii. Tak więc — z dedykacją dla każdego Bonda i każdego Kopciuszka.
💙💗🤍💗💙
W New Jersey obowiązywał tylko jeden sposób wychowania dziewczynki. Powinna traktować wszystkich z szacunkiem, ale przy tym nie zajmować się zbytnio przyjaźniami z dziećmi biedniejszymi od siebie. Powinna ładnie dygać i wiedzieć, jak ubrać się, by podobać się innym. Powinna być jak Kopciuszek, wypełniająca wszystkie obowiązki domowe, marząca o pięknych sukienkach, aż może w końcu zasłuży sobie na swojego księcia z bajki.
Irene w zabawie zawsze był księciem. Może dlatego, że jego matka zawiodła w wychowaniu idealnej dziewczynki. Pomimo starań uczącej go ciotki, nie umiała wyuczyć go z męskiego charakteru pisma, nie umiała pokazać jak dygać z pokorą, a nie przekorą, nie potrafiła wytłumaczyć, czemu wejście w łaski córek ambasadorów i gubernatorów powinno być jego priorytetem, a przyjaźnie z synami robotników powinien postawić na drugim planie. Jednak to nie było tak, że Irene nie lubił rzeczy, które lubiło wiele dziewczynek. Kochał piękne sukienki, podkradanie kosmetyków matce i czekanie w operze na pojawienie się primadonny. Wiedział, że kobiety są piękne, czarujące i imponujące, a przy tym cholernie niedoceniane, a społeczeństwo powinno zmienić traktowanie ich. Bycie kobietą musiałoby być doskonałe. Kobiecość była piękniejsza niż cokolwiek, co miała do zaoferowania męskość, a chłopiec pragnął, by każda z kobiet miała prawo do samodzielnego decydowania, czym kobiecość była dla niej i życia według swoich zasad. Był gotów walczyć z każdą z nich, by męski świat przyznał należne kobietom prawa. Kobiety były fantastyczne i niesamowite, ale on nie potrafił po prostu zostać jedną z nich, skoro czuł i wiedział że nie jest. Gdy mama powtarzała mu, że grzeczne córki nie znikają na cały dzień, by chodzić na spacery po lasach poza miastem, a on łamał ten zakaz, nie robił tego dlatego, że nie chciał być grzeczny. Po prostu nie był córką.
Ojciec, sierżant Armii Unii, bywał w domu rzadko, a w ostatnim roku wojny secesyjnej przyniesiono informację o jego śmierci. Chociaż chłopiec się po tym pozbierał, to na pewno odczuwał skutki tego wydarzenia. Bo to dzięki tacie, uświadomił sobie wiele podstawowych spraw o sobie. W momencie, gdy zdał sobie sprawę, że gdyby mógł być kimkolwiek na świecie, to chciałby być swoim ojcem, uświadomił sobie, jak bardzo mężczyzną sam był. Chciał, aby tata wrócił do domu i mógł nazwać go swoim synem, chciał wspiąć się z nim na drzewo i śmiać się z tych wszystkich zasad, które ustalały, co może robić jaka płeć. Niestety nawet nie miał pojęcia, czy tak w ogóle by było. Po śmierci ojca Irene został jedynym mężczyzną w rodzinie.
Nie mógł narzekać na samotność. Mieszkał z matką i otoczeniem ciotek, które chociaż kochał całym sercem, nie mógł uratować od całego złego świata. Nie mógł uratować ich od przekonań, które wpajano im przez wiele lat. Nie mógł wyjaśnić, że kobiety powinny mieć takie same prawa, jak mężczyźni. Nie mógł wyjaśnić im, że był mężczyzną. Mama akceptowała go z jego różnymi dziwactwami, z łatwym rozpraszaniem się i mówieniem lub ruszaniem się za dużo, ale nie potrafiłaby zrozumieć, że był jej synem.
— Irene! — ten krzyk pełen dezaprobaty nie mógł oznaczać nic dobrego. Chłopiec rozejrzał się, z której strony dochodził głos, a orientując się, jak wysoko był na drzewie, oparł się o pień i zjechał na niższą gałęź, by nie straszyć tak matki. — N-nie, pobrudzisz sukienkę!
— Spokojnie, wszystko pod kontrolą! — uśmiechnął się szeroko Irene, odmachując matce. W końcu doskonale znał się na wspinaniu na drzewach, wiedział co zrobić, by jego sukienka była niepodarta i czysta.
— Nie machaj, zaraz spadniesz! — usłyszał spanikowany głos matki, która śledziła każdy jego ruch. — Błagam cię, Irene, zejdź stamtąd.
Widząc, że mama była wystraszona, nie zamierzał z nią walczyć i sprawnym ruchem zeskoczył z drzewa. Nogi lekko zakłuły go od tego śmiesznego uderzenia nimi o ziemię, więc tylko zachichotał, ale jego mama wyglądała na silnie przerażoną.
— Potrzebujesz pomocy w domu? — spytał słodkim głosem, przekrzywiając głowę pytająco. — Bo jeśli nie, to mogłybyśmy razem pospacerować, widziałam z drzewa, jak zrobiło się tu pięknie. Byłby to miły spacer, co? Zero ciotek, tylko dziecko ze swoją mamą.
— Zawsze jest coś do roboty w domu — usłyszał w odpowiedzi, gdy zestresowana matka zaczęła oglądać jego sukienkę w poszukiwaniu rozdarć lub plam. — Myślę, że jestem naprawdę mądrą kobietą, Irene, jednak jednej rzeczy naprawdę nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego cały czas robisz mi na złość?
— Przecież nie próbuje cię zdenerwować... — powiedział, zaczynając bawić się palcami ze zdenerwowania. — Ja tylko robię rzeczy, które lubię i które przecież nie są złe. Widziałaś jak Thomas pomaga ojcu w ogrodzie? Zrywa jabłka z jego drzewa, dzięki czemu nie muszą rozstawiać drabin. Też mogłabym tak robić, gdybyśmy zmieniały rzeczy, których we mnie nie lubisz w coś pożytecznego!
— Przecież nie zakazuje ci ich z braku miłości do ciebie... Bardzo się o ciebie troszczę — wyszeptała mama zranionym tonem, owijając syna ramieniem, jakby chciała go przytulić. — Wspinanie się na drzewa, ciężkie prace fizyczne, butne zachowanie... Rozumiem, że to lubisz, ale to są rzeczy dla mężczyzn.
— Nie prawda. To rzeczy dla wszystkich ludzi. Powinien je robić każdy, kto tego chce. Poza tym ja jestem... — Irene przerwał gwałtownie swoją wypowiedź. Nie mógł powiedzieć, że jest mężczyzną. Był tylko małym i wystraszonym chłopcem, który lekko tupał nogą i bawił się palcami, nie patrząc mamie w oczy. — Po prostu trochę nie mieszczę się w schemacie. Przepraszam.
— Nie przepraszaj — westchnęła kobieta, chwytając syna za dłoń. — Ja naprawdę rozumiem, że od śmierci ojca jest ci ciężko i że próbujesz w pewien sposób przejąć jego zadania, by odciążyć mnie i swoje ciotki. Jednak my chcemy zapewnić ci, byś mogła mimo wszystko wychowywać się, jak normalna dziewczynka. Pozwól dorosłym zadbać o wszystko, a sama żyj swoją młodością. Kochamy cię, Irene i chcemy dla ciebie tego, co najlepsze. Jeśli to jakoś pomoże ci opanować myśli, możemy pójść na ten spacer.
Irene wiedział, że miłość jego rodzicielki i jej sióstr była prawdą w jakiś pokręcony sposób. One chyba naprawdę chciały zapewnić mu najlepsze dzieciństwo, jednak było to trudne, gdy cały czas zaprzeczały jego tożsamości i nie pozwalały robić mu tego, co sprawiało mu radość. Mama przynajmniej starała się go trochę zrozumieć, tak jak teraz, gdy szli leśną ścieżką, trzymając go za rękę i zadając mu mnóstwo pytań, na które jednak nie odpowiadał pogrążony w swoich myślach i snuciu rozważań, co mogłoby być, gdyby jego matkę wychowano w przekonaniu o równości kobiet i mężczyzn. Czy mogłaby być wtedy trochę bardziej rozumiejąca?
Skupienie na tej jednej myśli przerwał mu usłyszany gdzieś daleko szum. Nagle czuł więcej na raz i nie mógł skupić się na tym, co miał zrobić, więc puścił trzymającą go dłoń i ruszył przed siebie, próbując znaleźć coś, na czym by mógł zatrzymać swoją uwagę. W końcu dotarł do małego strumyczka, a widząc coś błyszczącego w nim, bez zastanowienia zrzucił buty i pończochy, nie zważając na wołanie pozostawionej w tyle matki. Kamieniste dno trochę kłuło go w stopy, a chłodna woda nie była przyjemna, ale było tu na tyle płytko, by po podwinięciu sukienki nie zachlapać ubrania. Kiedy chwycił już migoczący kamień, wrócił na brzeg i zadowolony wyciągnął dłoń w którym go trzymał w stronę mamy, która wyglądała jakby miała zaraz zacząć rwać sobie włosy z zdenerwowania.
— Zobacz! Znalazłam ten kamień i pomyślałam, że może ci się spodobać — uspokoił ją chłopiec w typowy dla siebie sposób. — Czy myślisz, że może być zaczarowany?
— To nie jest jedna z twoich baśni — wymamrotała cicho matka, jakby zastanawiając się, gdzie popełniła błąd. — Bardzo cieszę się, że dzielisz się ze mną czymś co ci się podoba, ale proszę załóż buty z powrotem. Nawet jeśli to co mi pokazujesz jest bardzo miłe, nie było warte byś tak ryzykowała i wchodziła do tej wody.
— Ja będę wierzyła, że to fragment z kryształowego pantofla Kopciuszka — uśmiechnął się Irene w odpowiedzi, bawiąc się przy tym swoim znaleziskiem. Pod surowym spojrzeniem matki odłożył jednak kamień na ziemię, a sam zaczął zakładać obuwie na nogę, nie mogąc jednak się skupić, gdy jego spojrzenie ciągle wędrowało na kawałek kopciuszkowego pantofelka.
— Wszystko zawsze rozchodzi się o tego Kopciuszka... — zmarszczyła brwi matka. — Gdyby Beatrice wiedziała na co skazuje nas, zabierając cię wtedy do opery, z pewnością by tego nie zrobiła i mam nadzieję, że już nigdy tego nie zrobi.
Irene pamiętał dzień, w którym ciocia Bea wzięła go do opery. Ubrał się wtedy w najbardziej odświętną z wszystkich swoich sukienek i nie roztrzepał włosów uczesanych przez ciotkę, chcąc utrzymać wszystko w podniosłej atmosferze. Opera była inspirowana popularnymi baśniami, tak ukochanymi przez blondynka, jednak fragmentem, który na niego najsilniej oddziałał zdecydowanie był ten o Kopciuszku. Pamiętał głos primadonny, która śpiewała rolę dziewczyny, której zły los całkowicie się odmienił. I chociaż wszyscy myśleli, że Irene kocha historię o Kopciuszku, bo tak jak ona chce być księżniczką w cudownej sukni i z kochającym mężem, blondynek wiedział że pokochał historię przemiany.
— Możesz nienawidzić opery, ale chyba przyjdziesz, gdy będę śpiewała swoją pierwszą rolę? — zaśmiał się Irene w odpowiedzi, skupiony na zabawie swoim kamykiem. — Byłoby mi smutno, gdyby mojej mamy nie było przy mnie w takie chwili.
— Irene... Nie myślisz o tym. Nie mamy pieniędzy, by zapewnić ci odpowiednią naukę — wymamrotała matka, a chwytając go za dłoń, zabrała mu jego błyskotkę, by skupić całą jego uwagę na sobie i swoich słowach. — Nie mamy statusu, który mógłby ci to ani trochę ułatwić. Jest tyle innych ścieżek, którymi mogłaby poprowadzić cię przyszłość, a ty zawsze chodzisz z głową w chmurach, marząc o tej, która nie jest realna.
— Nie wierzysz, że mi się uda? — spytał, przekrzywiając głowę zadumany. — Ale chociaż chciałabyś by mi się udało?
— Chcieć bym chciała, ale po prostu jestem realistką. Wolałabym byś marzyła o czymś innym, ale mimo wszystko pamiętaj, że będę cię wspierała, nawet jeśli wybierzesz tą karierę niepewnych marzeń — powiedziała trochę pocieszająco. — Jesteś w końcu moją córką.
— Dlatego wyjdę na środek tej sceny i udowodnię, że najważniejszą wartością do pielęgnowania w operze jest czyjaś ciężka praca. Nie wpuszczą mnie drzwiami, wejdę oknem — obiecał jej Irene. — To w porządku, jeśli myślisz, że mi się nie uda. Tym przyjemniejsze będzie twoje zaskoczenie, gdy nawet jeśli nie okaże się że mi się udało, przynajmniej walczyłam o to do samego końca.
— Kochanie, ale musisz zrozumieć rzeczywistość. Nie jesteśmy stworzone do walki — chociaż matka nie sprecyzowała kim byli my, Irene znał ją na tyle, by domyśleć się, że chodzi o płeć piękną, a tu ich zdania nie były podobne.
— Dziewczyny są stworzone, by osiągać cokolwiek chcą. Jeśli jakaś chce walczyć, powinna to robić. Jeśli jakaś chce spokojnie zajmować się domem, powinna to robić. To prawo wszystkich ludzi — zaoponował chłopiec, wyrywając dłoń z uścisku ręki matki.
— Irene, naprawdę jesteś przekonana o równości kobiet i mężczyzn wobec prawa, ale sama wiesz że tak nie jest. Mężczyzna powinien zajmować się tym co w życiu trudne, a w zamian będzie dostawał możliwość głosowania i znacznie więcej swobody. My nie możemy robić rzeczy takich jak oni, więc nie jesteśmy traktowane tak samo. Powinniśmy nauczyć się z tym żyć, wiesz?
Irene się nie zgadzał, ale już się nie odzywał. Wiedział, że w przyszłości będzie żądał praw każdej kobiety i zmieniał podejście w jakim były wychowywane jako gorsze, nawet jeśli sam nie będzie potrafił szczerze nazwać się jedną z nich. Jednak teraz żył teraźniejszością i chciałby odzyskać swój kryształ z pantofelka Kopciuszka, by zająć swoje myśli nim, a nie sprzeczaniem z matką. Złożył ręce w proszącym geście i skierował spojrzenie na trzymaną przez mamę błyskotkę, chcąc by ona mu ją oddała.
— Uważam, że powinnaś odłożyć ten kamień — zaproponowała cicho matka, a serce chłopca ścisnęło się na tą myśl. Dlaczego miałby odkładać tak wielki skarb dla siebie? Kto normalny oddawałby pantofelek Kopciuszka, gdyby miał go w dłoniach? — Nie mamy w domu miejsca na kolejny szpargał.
— Ale... Ale mogę... — zaczął powoli poszukiwać wyjścia z sytuacji, ale ostatecznie zdał sobie sprawę, że rzeczywiście nie miał miejsca. W pokoju trzymał już całe pudełko swoich skarbów i nie miał już w nim za wiele przestrzeni, a gdyby odłożył to na wierzchu, ciotki na pewno by to sprzątnęły i wyrzuciły. — Dobrze, mogę go odłożyć, ale muszę znaleźć dla niego wyjątkowe miejsce.
Mama spojrzała w niebo, jakby próbując ponad drzewami wypatrzeć czy już się ściemnia, a może wznosiła do siły wyższej modlitwy o cierpliwość w wytrzymaniu z synem, jednak ostatecznie oddała mu kamyk i kiwając głową wyraziła zgodę na poszukanie dla kawałka skały specjalnego miejsca.
Irene zaczął więc iść przed siebie, coraz bardziej wgłębiając się w las. Przeskoczył strumyczek, przebiegł jakimiś rozwidleniami, tylko od czasu do czasu zerkając za siebie, by spojrzeć czy nie zgubił za sobą mamy. Od czasu do czasu ku jej przerażeniu wskakiwał na niskie gałęzie drzew, by rozejrzeć się za jakimiś urokliwymi miejscami. W pewnym momencie wypatrzył coś niezwykle specyficznego i natychmiastowo zdecydował, że to tu ukryje swój skarb. Góra kamieni i gruzu, usypana kiedyś przez robotników nie wydawała się tu pasować, nie wyglądała ładnie i nie komponowała się z naturą, a wręcz zakłócała jej dzikie oblicze. A jednak to między tymi kamiennymi odłamkami, blondynek wypatrzył coś, czemu jedynemu na świecie mógłby pożyczyć w darze kopciuszkowy but, nawet jeśli miał tylko mały fragmencik. Zatrzymał się więc w miejscu i uśmiechnął się do trzymanego w dłoniach skarbu, jakby zdając sobie sprawę, że to ich pożegnanie, a potem przeszedł ostrożnie po gruzie, by złożyć kamyk pod małym drzewem rosnącym w sercu tego śmietniska.
— Znalazłaś dobre miejsce — chłopiec usłyszał od zdyszanej matki, która dopiero go dogoniła, a teraz chwyciła za ramię, jakby chcąc fizycznie przekazać mu swoją dumę. Wydawała się zadowolona z tego, że syn bez oponowania zgodził się na porzucenie śmiecia wyłowionego ze strumyka, a jednocześnie postawił na swoim i sam zdecydował gdzie to odłoży. Musiała nurtować ją jednak jeszcze jedna sprawa, nie wydawała się rozumieć, czemu w całym pięknym lesie, jej dziecko wybrało akurat gruzowisko. — Dlaczego zostawiasz to akurat pod tym konkretnym drzewkiem?
— To dlatego, że to drzewko jest takie jak ja — uśmiechnął się Irene z uśmiechem na ustach, zdając sobie sprawę, że jego mama uzna odpowiedź za infantylną.
— Dobrze się czujesz? — wymamrotała, wydając się zestresowana tym, że Irene bredzi. Naprawdę zbił ją z tropu, bo przeniosła rękę z jego ramienia na czoło, sprawdzając czy nie ma gorączki. — Co masz na myśli przez to, że to drzewo jest takie jak ty?
— Nic ważnego, po prostu i ja i ono lubimy mój kamyk — odpowiedział bardzo poważnie, a jego rodzicielka widocznie uspokoiła się, widząc że była to tylko niewinna dziecięca paplanina. Wzięła syna za dłoń, a on pomachał jeszcze kamyczkowi i drzewu na pożegnanie, po czym zaczęli iść w stronę miasta i domu.
Irene mógł być tylko małym chłopcem, ale już wiedział jak to jest być drzewem zasadzonym w skalistej ziemi, któremu nie dana będzie możliwość pełnego wzrostu, chociaż desperacko będzie walczyło by przeżyć kolejny dzień. Nigdy nie będzie najpiękniejszym drzewem, trochę podsuszone i niewyciągające gałęzi do słońca, ale będzie próbowało przetrwać, dając sobie chociaż pozory tego, że ziemia na której wyrosło nie jest taka zła. Może przez jakiś czas będzie żyło, ale skała nigdy nie stanie się prawdziwie jego miejscem, co będzie o sobie boleśnie przypominało.
💙💗🤍💗💙
Martyna Mejer, czy jak to wymawiał Irene — Martina Meyer — naprawdę chciała zaśpiewać rolę Kopciuszka, a Irene najwierniej jej kibicował. Jego kariera primadonny zbliżała się do końca, bo chociaż miał tylko dziewiętnaście lat na karku, to cztery z nich spędził na zawodowym śpiewaniu. Głos nie był nieśmiertelny i mężczyzna czuł pierwsze problemy z nim, a o ile nie chciał całkowicie stracić głosu, powinien pomyśleć nad zmienieniem profesji. Póki co nie myślał o przyszłości, chociaż po porzuceniu opery mógł pomyśleć nad inną nieśpiewaną formą teatru. Nic nie trzymało go już jednak w Warszawie, chciał zostać aktorem gdzieś indziej. Być może wszędzie, tylko nie tu.
Irene czuł się tu jak w pięknej klatce. Może wszystko było śliczne ze sceny, ale później wychodził na ulicę i wiedział, że wszyscy byli tu uwięzieni. Doskonale mówił w języku, którym powinien się posługiwać, ale zdawał sobie sprawę, że otaczający go ludzie wcale tego nie podzielali. Wszyscy bali się mogącej ciążyć nad nimi kary, gdy tylko pozwalali sobie poczuć się wolni, ale on nie widział tego z desek teatru Carskiej Opery. Nie rozumiał reakcji przyjaciół Martyny, gdy przynosił im te kartki zapisane śmiesznym językiem ukryte pomiędzy swoimi rzeczami, ich rzewnego wyrywania się do czytania ich, dopóki nie zaczął częściej odwiedzać jej domu. Bo gdy stał się w nim stałym bywalcem, zrozumiał jak to jest starać się nie płakać razem z nią, gdy jego serce rwało się na samą jej deklamację, słysząc wypowiadane z czułością słowa poety, których mógł nie rozumieć, ale rozumiał jak ważne były dla innych ludzi.
— Co to znaczyło? — spytał drżącym głosem, ocierając jej mokre od łez policzki. — To co przeczytałaś zanim zaczęłaś płakać. Czy to było takie smutne?
— "Niech żywi nie tracą nadziei" — Martyna zastanawiała się chwilę, zanim przetłumaczyła słowa na angielski, by Irene mógł zrozumieć. — A później podmiot mówił o tym, by o ile trzeba będzie, "umierać jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec". Tak, to było takie smutne.
Irene nie był w stanie zrozumieć tego samego bólu, który czuli poeta i Martyna. Polska nie była jego ojczyzną, nie żył bez swojego państwa na mapie, zmuszony by żyć w cieniu i władzy innego. Jednak kochał wolność i patrząc na naród, któremu ją odebrano, czuł frustrację taką rzeczywistością. Rozumiał dlaczego mimo tak długo trwającego zniewolenia, ciągle walczyli, ciągle byli kamieniami. Bo chociaż Irene nie był Polakiem, znał smak cierpienie, które przynosiło ukrycie, zmuszenie do przybrania kształtu, który nie był twój. Mieszkańców Warszawy próbowano uczynić Rosjanami, a jego próbowano uczynić kobietą, jednak nie mogli się po prostu stać tym do czego chciał zmusić ich świat, który mógł usuwać świadomość o ich istnieniu, ale tożsamość — czy narodowa, czy płciowa — trwała.
— On już nie wrócił do kraju, prawda? — spytał Irene przyciszonym głosem. — Mam na myśli poetę, który to napisał.
— Nie. Umarł przed naszymi narodzinami. Chciał wrócić na powstanie, ale zachorował na gruźlicę — odpowiedziała kobieta, ocierając ostatnią łzę. — Nie zobaczył Polski wracającej na mapę, ale ja mam nadzieję że stanie się to jeszcze za mojego życia.
— Tyle pokoleń żyje pod zaborami. Jak żyje w was jeszcze wasza tożsamość? Podziwiam to, ale nie do końca rozumiem — wyznał cicho mężczyzna. Myślał o Polsce zamkniętej jak więzień zaborców i o sobie, swoim umiłowaniu do wolności i o tym, że nigdy nie mógł jej tak naprawdę zaznać, zamknięty w więzieniu kobiecego ciała.
— Ireno, w tym domu oficjalnie nikt nie czyta po polsku. Oficjalnie nie ma nielegalnie przemyconej tu przez ciebie poezji Słowackiego. W tym domu nikt nie mówi po polsku, a przynajmniej nie gdyby chciał to sprawdzać jakiś urzędnik — odpowiedziała Martyna, chwytając dłoń mężczyzny. — Nauczyliśmy się być świetnymi aktorami. Takimi jak ty.
— Masz na myśli... — spanikował Irene. Bał się, że wydało się jego skrzętnie ukrywane bycie mężczyzną, że Martyna wiedziała o nim. Ufał jej, ale nie był jeszcze gotowy, by to się wydało. Jego ręka zaczęła drżeć, sprawiając że towarzyszka ją puściła.
— Nie jesteś tak szczęśliwa, jak chciałabym byś była. Myślę, że coś ukrywasz — dokończyła swoją myśl kobieta. — Jeśli będziesz chciała o tym porozmawiać, możesz do mnie przyjść. Chętnie cię wysłucham, Ireno.
— Dziękuje, Martino — skinął głową w odpowiedzi. Jeśli będzie mógł komukolwiek opowiedzieć o swojej prawdzie, będzie to ta młoda dziewczyna. — Masz w sobie tą kopciuszkową wrażliwość. Jestem pewien, że dostaniesz te rolę.
— Tak sądzisz? — pisnęła ona, z jakimś nowym podekscytowaniem. — To byłoby wspaniałe! I myślę, że byłby to duży sukces, gdyby z tylu możliwych osób... Akurat mnie wybrano. Myślisz, że to w ogóle możliwe?
— To może być trudne, uprzedzam cię. Jednak ja dałam radę zostać primadonną, mimo że pochodziłam z klasy, której nie wróżono takiego sukcesu, a moja rodzina też nie potrafiła zrozumieć, że chcę osiągnąć tak wiele. Wierzę, że pójdziesz moimi śladami, a potem ustanowisz swoje własne — zapewnił ją on. — Może nawet dotrwasz czasów, gdy będziesz mogła zagrać w operze, która będzie autorstwa Polaka. A może napiszesz swoje własne teksty? Widzę przed tobą tylko świetlaną przyszłość, Martino.
Resztę dnia spędzili na najbardziej normalnych rzeczach. Martyna jeszcze trochę poczytała, a później wzięła się za sprzątanie domu, w czym zaczął pomagać jej Irene. Razem szło im naprawdę sprawnie, cały czas rozmawiały o czymś, a mężczyzna udzielał kobiecie rad, co do śpiewania w operze. Na dworze się ściemniało, rodzina Mejerów powoli zbierała się już w domu, ale Irene nie zamierzał jeszcze wracać do siebie, było mu tu dobrze. Sielankowy nastrój przerwało pukanie w drzwi. Irene ciągle krzątał się w korytarzu, stawiając kwiaty na stojącej tu komodzie, gdy przyjaciółka poszła otworzyć.
— Dobry vecher — usłyszeli oboje, a młody mężczyzna stojący w drzwiach zdjął trzymany na głowie cylinder w geście szacunku. Jednak z jego mimiki twarzy trudno było wyczytać cokolwiek dobrego, a błądzący na niej uśmiech był o wiele bardziej kpiący niż przyjazny. Irene poczuł budzący się w nim niepokój. Oto stał przed nimi dyrektor opery, nie wyglądający jakby miał do powiedzenia cokolwiek dobrego. Obie odpowiedziały mu tym samym, rosyjskim powitaniem. — Miło panią widzieć, panno Irin Adler. Chciałem jednak porozmawiać z panną Martiną.
Irene był przyzwyczajony do słyszenia tego imienia wymawianego jako Irinę, gdy mówili o nim Rosjanie, lub jako Irenę, gdy mówili o nim Polacy. Pomimo tego to nigdy nie było jego imię. Irene było tylko imieniem dla roli kobiety, którą grał całe życie. Wpatrywał się w oczy mężczyzny, jakby rozmyślając nad tym, co byłoby gdyby mógł być tu i występować pod jakimś bardziej własnym imieniem, niekobiecą prezencją. I gdy tak mierzył wzrokiem dyrektora opery, uświadomił sobie, że widzi w jego twarzy coś złowrogiego. Martyna nie widziała tego samego, wydając się raczej zaszczycona i pełna nadziei, gdy dyrektor opery stał przed nią, ale Irene widział jak prześmiewczo pożerały towarzyszkę oczy Rosjanina. Wiedział, że nie dostanie ona wymarzonej roli, wiedział że wiadomość z którą przyszedł mężczyzna musi zapowiadać nieszczęście. Spanikował i poczuł się zagrożony, ale szybko wymyślił rozwiązanie upuszczając trzymane w rękach kwiaty. Róże posypały się po całej podłodze, a Martyna posłała gościowi przepraszające spojrzenie i podbiegła do przyjaciela, kucając by pomóc zebrać mu kwiaty.
— On nie przyszedł tu z żadną dobrą wiadomością — szepnął konspiracyjnie, podnosząc wzrok, by spojrzeć na mężczyznę, uśmiechającego się nawet bardziej drwiąco, gdy dziewczyna marząca o roli w jego operze, nie patrzyła w jego twarz. — Musimy zmienić jego zdanie.
— Uważasz, że on... Nie chce dać mi tej roli? Będzie mi przykro, na pewno, ale będzie jeszcze dużo innych okazji — odpowiedziała cichym głosem ona, tak pogodnie i uroczo. Irene czuł jednak wszechobecne zagrożenie. To nie tak, że dyrektor opery po prostu nie chciał dać jej roli. On chciał ją zniszczyć, skrzywdzić. Nie wiedział jak ma to powiedzieć, ale dobrze znał swojego pracodawcę. Widział ludzi wybiegających z płaczem po rozmowach z nim i chociaż sam — jako idealna primadonna, idealna sopranistka, kobieta na którą patrzy się z przyjemnością — nigdy go nie zawiódł, miał świadomość, co stałoby się, gdyby to zrobił.
— Zajmę się nim — obiecał spokojnie, czując jak staje mu gula w gardle. Znał doskonale słabości, jakie ten mężczyzna mógł mieć. Wystarczyło porozmawiać z nim słodkim głosem, wyglądać na tyle zalotnie i niewinnie zarazem, by złapał go w pułapkę poczucia, że to on ma tu władzę. Wystarczyło dać mu tą moc, wyglądać na całkowicie zależnego od niego, by w podziękowaniu wyświadczył małe przysługi, takie jak danie przyjaciółce roli, na którą zasługiwała. Prawie płakał na myśl, jak nieprzyjemną szopkę przyjdzie mu zagrać przed tak niewartym tego mężczyzną, ale czuł się zobowiązany. — Jeszcze sprawię, że zmieni on to co postanowił. Martino, zasługujesz na to.
— Nie. Wierzę w swój talent, ale jeszcze bardziej w moją ciężką pracę. Próbowałam ciężko i mam nadzieję, że zostało to uwzględnione — powiedziała Martyna spokojnym tonem, podnosząc ostatni kwiat z ziemi. Nie szeptała już, nie wstydziła się tego, co miała powiedzieć, nawet gdyby zostało to usłyszane przez dyrektora. Dopiero na ostatnie słowa przyciszyła głos. — Ireno, zasługujesz na swoje szczęście w życiu. Nie poświęcaj się tak dla mnie. Dam radę, sama też jestem silna. Wróć do domu, bo zaraz będzie już zbyt ciemno byś mogła wracać sama, a jutro zobaczymy się i powiem, jak mi poszło.
Irene chciał się jeszcze kłócić, ale uświadomił sobie, że być może pozwolenie tej kobiecie walczyć samotnie, gdy tego chciała, było tym co powinien zrobić. Stanął obok niej i nachylił się nad jej uchem, by powiedzieć ostatnie słowa.
— Dobranoc, Martyno — wyszeptał po polsku, po czym cofnął się, wpatrując się w jej twarz, by wywnioskować, czy powiedział to dobrze. Nie zaśmiała się, czyli musiało być całkiem poprawnie.
— Goodnight, Irene — usłyszał tylko w odpowiedzi, gdy to ona teraz stanęła na palcach by wyszeptać mu w ucho pożegnanie. I chociaż może tylko się przesłyszał, przed "Irene" usłyszał "mister", nie "miss". Czy kobieta popełniła błąd językowy? A może dokładnie wiedziała co robi? Nie mógł jednak spytać, bo oboje stali już przy drzwiach, Martyna zapraszając zirytowanego czekaniem dyrektora do środka, a Irene wychodząc. Zanim framuga się zamknęła, kobieta obróciła się jeszcze w stronę wychodzącego mężczyzny, machając na pożegnanie. — Do zobaczenia następnego dnia.
Następnego dnia Irene uświadomił sobie, że wie co chce robić w życiu po skończeniu kariery primadonny. Chciał zdobyć wpływy, które mógł wykorzystać na rzecz ludzi tak dobrych, tak cennych, tak utalentowanych jak młoda dziewczyna, przyjaciółka, patriotka czytająca "Mój testament" zaledwie dzień wcześniej. Nieważne ile będzie musiał poświęcić, będzie kamieniem, który będzie mógł zostać spalony lub skopany, byle tylko pomóc każdemu kto zasłużył.
Martyna Majer nie miała pozycji w społeczeństwie, arystokratycznego pochodzenia lub rosyjskich korzeni, nie mogła dostać szczęśliwego zakończenie Kopciuszka na scenie Opery Carskiej, a napiętrzające się i inne problemy, sprawiły że nikt nie zadawał pytań, gdy jej ciało wyłowiono z Wisły. Wszyscy założyli, że to musiało być samobójstwo, a Irene sam już nie wiedział, czy ta pełna życia kobieta została do niego skłoniona, czy może było to morderstwo. Oskarżał się, że nie zatrzymał się tamtego dnia, by z pomocą kobiecych broni zmienić zdanie dyrektora opery, który przyszedł z wiadomością, że zaśpiewanie roli Kopciuszka przepadło na rzecz rosyjskiej arystokratki. Jednak teraz to mężczyzna jako żywy i ocalały nie mógł tracić nadziei i naprawić ten szalony, krzywdzący świat.
💙💗🤍💗💙
Długie złote włosy mieszały się z równie długimi czarnymi lokami, gdy dwie głowy spoczywały na jednej poduszce. Przez niedokładnie zasunięte zasłony, wpadały słoneczne zajączki, które wypełniły powoli otwierające się oczy Irene. Przewrócił się na bok i intensywnie zamrugał, próbując zorientować się gdzie jest i kim jest osoba obok której dziś się obudził. Kobieta uśmiechnęła się, a on zaczął sobie wszystko przypominać.
— Obudziłaś się — odpowiedziała z wyraźną ulgą. Wydawała się trochę onieśmielona, zupełnie niepodobna do siebie wczorajszego wieczoru. Cóż, wczoraj była taka pewna siebie i onieśmielająca, że nawet on jej ustąpił, mimo że nie miał tego w zwyczaju. — Czy zrobiłam wszystko dobrze? Nie boli cię nic? Długo nie wstawałaś, myślałam że...
— Nie, jest dobrze — zapewnił ją. Nie był obolały, przynajmniej nie w klasycznym tego słowa znaczeniu, co najwyżej trochę zmęczony i potrzebujący chwili na dojście do siebie. — Dziękuje za wczoraj.
Chwilę leżeli w ciszy. Irene naprawdę był jej wdzięczny. Dama była dość sympatyczna i przyjemna, a w dodatku ładna i urokliwa, z pewnością bardziej troszcząca się niż jej mąż z którym niestety było dane spędzić mu ostatnio czas.
— Dlaczego to robisz? Przecież byłaś primadonną, widziałam twój występ, jesteś niesamowita. Musiałaś zarabiać bardzo dużo. Po co ci było zostanie kurtuazyną? — usłyszał pytanie, wzrok kobiety przybrał odprężonego charakteru.
— Wybrałam sobie takie życie. Potrzebuję tego, by realizować moje cele — odpowiedział bez owijania w bawełnę. Kobieta była dla niego dobra i zasługiwała, by znać chociaż część prawdy o nim, nie musiał przy niej grać.
— Naprawdę zależy ci, by dawać tym wszystkim dzieciom szansę, co? — spytała naiwnie. Cóż, być może jego wszystkie cele i pragnienia dało się tak uprościć. Ale on wiedział że to co robił miało znacznie więcej powodów. Wiedział, co to niesprawiedliwe społeczeństwo robiło z ludźmi. Nie umiał wyjąć sprzed oczu obrazu ciała młodej Martiny.
— Nie tylko dzieciom, także ubogiej młodzieży, młodym ludziom, bezdomnym, ludziom o niepewnym zatrudnieniu, prostytutkom które chciałyby skończyć z tym zawodem, żebrakom. Każdemu kto ma talent, którego nie może rozwinąć w tym społeczeństwie — odpowiedział szczerze, podnosząc się do pozycji siedzącej. Przeciągnął się, a napięta skóra zapiekła od kilku malinek. Może jednak był trochę obolały. — Jeśli mogę zostać ich mecenasem, zrobię to.
— Rozumiem... Dlatego potrzebujesz wpływów swoich klientów... Ale czy szczęście tych wszystkich ludzi nie przysłania ci twojego własnego? — kontynuowała ona, a on czuł się dziwnie musząc odpowiadać na takie pytania. Ta kwestia była bardziej skomplikowana, by dało się sformułować jedną odpowiedź.
— Nie mogę być szczęśliwa w niesprawiedliwym świecie, więc zmieniam go w lepsze miejsce. Także dla siebie — odpowiedział spokojnie, próbując przekazać tyle ile mógł w słowach. — Z pewnych przyczyn, nigdy nie będę mogła poczuć pełni szczęścia bycia sobą... Ale może dzięki mnie inni będą mogli.
— Przykro mi. Moim zdaniem absolutnie też zasługujesz na swoją radość od życia — odpowiedziała czarnowłosa, całując go w pieprzyk na policzku i posyłając zalotny uśmiech. — Jesteś taka piękna. Powinnaś częściej budzić się obok mnie. Byłybyśmy dwoma księżniczkami, uciekającymi przed światem pełnym książąt, czy nie jest to piękna wizja?
Kobieta być może nieświadomie, ale uderzyła w najczulszy punkt Irene, który odsunął się gwałtownie. Ona chyba próbowała go uwieść, być romantyczna i myślała, że powiedziała komplement, lecz tak naprawdę przywołała wszystkie jego cienie i demony. Doskonale wiedział, kim jest i jak chce się prezentować. Ale był dobrym aktorem i musiał odgrywać rolę kobiety w swoim życiu: Irene Adler była dla niego kolejną postacią sceniczną. Postacią, którą żył przez większość czasu. Był jak grzeczna dziewczynka, którą powinien być, ale przynajmniej chciałby nosić książęcą koronę za cały ten wysiłek.
— W historii Kopciuszka zawsze najbardziej interesował mnie Książę — wyznał cicho, cały osowiały. Odsunął się od towarzyszki, nie umiejąc wyjaśnić swojego problemu. — Wierny, uparty, niepoddający się w znalezieniu tej, której szukał. Delikatny mężczyzna, pytający czy Kopciuszek pójdzie z nim, pomimo że z swoją pozycją łatwo mógłby ją zmusić. Jednak ja nigdy nie będę Księciem, bliżej mi do Kopciuszka: wszystko czego chcę to zmiana.
— Zmiana w kogo? — usłyszał kolejne niewinne pytanie. Ona chyba naprawdę myślała, że to wszystko było takie proste, że mógł wyjaśnić to w zrozumiały sposób. Chciał zmienić się w kogoś, kto nie musi być aktorem, grającym rolę, którą naprawdę nie jest. To czego chciał to ściągnięcie maski i pokazanie swojej prawdziwej twarzy, bo sam już nie wiedział jak ona wygląda.
— Nieważne. Będę się przebierała, więc odwróć wzrok, proszę — odmruknął w odpowiedzi. Skoro miał być widziany jako księżniczka, kobieta, wolał nie być widziany wcale.
— Dosłownie wczoraj... — próbowała oponować ona, ale mężczyzna szybko jej przerwał. Nie chciał słyszeć żadnych "ale", bo chociaż wiedział, że jest wiele rzeczy których nie mógł, to żądanie swoich praw wkraczało w zakres jego możliwości.
— Magia Kopciuszka trwa tylko jedną noc — wyjaśnił chłodno, dużo chłodniej niż by chciał. Musiał być jednak stanowczy, życie dało mu wiele nauczek, co działo się, gdy nie był. Czekał chwile, aż zawiedziona kobieta dostosuje się do jego prośby, mamrocząc pod nosem, że nie spodziewała się tego po nim.
Zazwyczaj nie miał tego problemu, ale teraz po jej słowach, sam też zamknął swoje oczy.
💙💗🤍💗💙
Blondyn w całym swoim życiu nie stresował się tak jak w tym momencie. Wiedział, że nadchodzi chwila, gdzie albo stchórzy, albo wyzna tak skrętnie skrywane od dawna uczucia. Skąd miał jednak wiedzieć, czy jest gotowy? Skąd miał wiedzieć, czy zostanie zrozumiany? Wziął jednak głęboki oddech... Za moment albo nigdy. Należało cieszyć się jeszcze tą chwilą czasu, gdy obecnie wypowiadał się już ktoś inny. Stał więc pomiędzy tymi ludźmi, trochę zestresowany przytłaczającymi go bodźcami: nie mógł skupić się na twarzy każdego z otaczających go mężczyzn, jego wzrok przeskakiwał z jednego na drugiego, mając trudność z skupieniem się na jakimś na stałe. Zaczął lekko bujać się i w przód i w tył, na co zwrócił chyba uwagę tylko ten najwyższy, posyłający mu śmiertelnie poważne spojrzenie. Pułkownik... jak mu było? Cholera, póki co jeszcze nie pamiętał tak podstawowych rzeczy.
— Fred, znajdź w kostnicy ciało które jak najbardziej ją przypomina — tak chłodne słowa, gdy mówiło się o zwłokach człowieka, który jeszcze niedawno mógł być żywy, zniesmaczyły mężczyznę na tyle, by wyrwać go z rozmyślań. Rozkaz hrabiego Alberta był jednak prosty i przejrzysty, a młody chłopak, któremu go polecono, wydawał się nie mieć co do tego zawahań. Blondyn zastanawiał się, czy z czasem też tak zobojętnieje na śmierć. Może to było jak z byciem grabarzem? Im więcej śmierci cię otaczało, tym mniejsze robiła na tobie wrażenie... Moriarty przeniósł wzrok na niego, a za nim podążyli inni. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich osób w pomieszczeniu. — Irene Adler, od dziś... Nie żyjesz. Zostajesz przyjęta do służby w naszym oddziale MI6.
Wiedział, że nieuchronnie zbliżał się czas, gdy musiał im powiedzieć. Bardzo pragnął by wiedzieli, że ta śmierć ma dla niego o wiele większe znaczenie. Że nie będzie tylko kłamstwem dla ocalenia jego życia, a że coś faktycznie i realnie w nim umrze: jego dawne imię i dawny sposób życia. Ta śmierć zwiastowała nowe narodziny starej osoby.
— Pułkownik Moran to agent 6. Nie wahaj się do niego zwrócić, gdybyś miała jakieś pytania — kontynuował hrabia, a Irene przeniósł zdenerwowane spojrzenie na barczystego mężczyznę. Wydawał się surowy i być może najmniej przyjemny z nich wszystkich, ale promieniował wzorcem męskości, jaki blondyn chciał osiągnąć. Oby zrozumiał, a może nawet wspierał, gdy Irene wyzna im prawdę o sobie. Hrabia Albert wypowiedział swoje ostatnie słowa zanim dał przemówić mężczyźnie. — Od teraz zostajesz agentką 007 z licencją na zabijanie. Będziesz potrzebowała nowej tożsamości, a jeśli chcesz, możesz wziąć nasze imię, "James". Nie mamy sugestii co do nazwiska.
— James... — powtórzył za nim mężczyzna... Powtórzył za nim James. To imię wydawało się takie naturalne, wydawało się jego. Nie miał nic przeciwko temu, by tak właśnie się nazywać. Zdawał sobie jednak sprawę, że inni mężczyźni, jego nowi współpracownicy spodziewali się od niego, że zostanie Evelyn James lub Lydią James, założy kolejny kostium, wymyśli sobie inną rolę do odgrywania w życiu. Mógłby przefarbować włosy, skrócić je, założyć obcasy gdzie jego dawny wzrost byłby nierozpoznawalny, a pieprzyk pod okiem tuszować makijażem. Bycie jakąś nową kobietą byłoby prostą rolą, ale on już nie brał prostych rozwiązań. Zrzucał maskę, nieważne co by się pod nią nie kryło, a na jej miejsce zakładał należną sobie książęcą koronę. — Nowe życie... Przyjaciele... Więź...
Sięgnął po swój pięknie zdobiony nóż, widząc jak źrenice wszystkich rozszerzają się trochę przerażone, ale pan Albert nie bał się, patrzył na niego z dumą. Widział go już na balu maskowym i chyba musiał domyślać się, że James... Był Jamesem. Jego długie włosy posypały się po ziemi, gdy przeciął je sprawnym, od dawna wymarzonym ruchem. Jego palec powędrował ku wargom, zmazując znajdującą się na nich szminkę. I chociaż stał przed tymi wszystkimi mężczyznami w swojej sukience, biżuterii i makijażu, pokazał im, że jest jednym z nich. Mężczyzną gotowym, by zaznać własnego szczęścia i by utworzyć prawdziwe więzi.
— Jestem Bond. James Bond
💙💗🤍💗💙
James naprawdę starał się nie bić w barach. Dobrzy mężczyźni nie bili się w barach. Jednak nie potrafił się powstrzymać, gdy jego przyjaciółki były w niebezpieczeństwie.
— Słyszałeś co ci powiedziała? — warknął zdecydowanie w stronę mężczyzny, w którego właśnie trafił rzuconą przez siebie fajką. Herder chyba go zabije, bo gdy pożyczał mu dziś swój przywieziony z Niemiec, ładnie zdobiony przedmiot do palenia tytoniu, nie mógł spodziewać się, że zostanie on rozbity na plecach jakiegoś dewianta z baru. Elementy posypały się po podłodze i Bond wiedział, że za moment będzie musiał je posprzątać, jednak teraz liczyło się odwrócenie uwagi i przekierunkowanie negatywnych emocji agresora na siebie. — Ona kazała ci zdjąć z niej łapy i wolisz nie wiedzieć, co się wydarzy, jeśli tego nie zrobisz. Te panny są tu ze mną.
W gruncie rzeczy nawet nie skłamał. Były tu z nim. Przyszli razem, bo poprosiły go o to, bojąc się iść do baru gdy na dworze było ciemno, a miałyby tylko siebie. Czuł się dobrze z tym, że był osobą, przy której inni czuli się bezpiecznie, a w samym barze już się rozdzielili, gdy on zagadał się z barmanką, której sukienkę bardzo skomplementował.
— Wypuść ją — powtórzyła za nim jedna z kobiet. Brzmiała jednocześnie pewnie siebie i wściekle. Zezłoszczona Penny nie była czymś, z kimkolwiek chciałby się konfrontować, ale napastliwy mężczyzna nie wydawał się o tym wiedzieć. Alkohol naprawdę musiał przysłaniać mu wzrok, jeśli nie widział siły bijącej od tej kobiety. To przyprawiło Bonda o kolejne rozmyślenie. Czy gdyby konfrontacja stała się trochę bardziej fizyczna, sam będzie w wystarczająco dobrym stanie? Chyba jeden wypity Patterson powinien dodać mu siły w biciu się, ale alkohol to alkohol, zawsze trochę uderzał do głowy.
— Dwie na raz? Ktoś tu będzie miał przyjemną noc — zarechotał spity mężczyzna, widocznie zwiększając uścisk. W wszystkich tu obecnych widocznie narosła złość, ale najbardziej obrzydliwą rzeczą było to, że nikt inny nie zwrócił uwagi. Ludzie udawali, że się nie przejmują albo że tego nie widzą. — Ale chyba nie obrazisz się, jeśli pożyczę jedną z nich.
Bond poczuł jak narosła w nim złość, a każda komórka w jego ciele zaczęła buzować ze złości. Ścisnął ręce w pięści i już miał zbliżyć się do mężczyzny, by wymierzyć mu wściekły prawy sierpowy, jednak to sama napadnięta przez niego znalazła w sobie nowy pokład siły by wyrwać dłoń z jego uścisku, wymierzyć mu szybkie uderzenie w policzek, a później bardzo szybko się odsunąć. Rozsierdzony napastnik ruszył za nią, ale poślizgnął się na ceramicznych kawałkach, a gdy próbował wstać skończył pod pantoflem Penny, która przytrzymywała go nie pozwalając mu wstać. Wyglądała przy tym jak cholerny Kopciuszek, gdyby tylko Kopciuszek była silną i waleczną kobietą bijącą agresorów w barach.
— Nie mów o nim takich rzeczy. On nigdy nie potraktowałby nas jak należących do siebie przedmioty, które można sobie pożyczać — splunęła panna Hudson w kierunku mężczyzny, którego dopiero co uderzyła w twarz, a Bond objął ją opiekuńczym ramieniem, gdy zauważył jak ludzie w barze zaczynają szeptać na jej temat. Ogarnęła go nowa wściekłość, nie rozumiał dlaczego dopiero teraz zaczęli zwracać uwagę, zamiast zareagować, gdy agresywny mężczyzna przekroczył jasne granice.
— Już dobrze, już jesteś bezpieczna — starał skupić się na potrzebie bronienia przyjaciółki, zamiast denerwować się o niesprawiedliwość tego świata. Hudson ciągle wydawała się nabuzowana złością, jednak czuł też jak drżała z zdenerwowania. To była bardzo zrozumiała reakcja. — Nie pozwolę, by działa ci się krzywda.
Podszedł do nich mężczyzna w którym Bond rozpoznał właściciela baru, na którego widok i on i jego przyjaciółki widocznie się uspokoiły: Penny w końcu przestała przytrzymywać wyrywającego się mężczyznę, który podskoczył jak oparzony z okrzykiem przekleństw na ustach i zataczając się poszedł oprzeć o stojące najbliżej krzesło, szukając czegoś do wytarcia zakrwawionej twarzy. Jamesowi mógłby go żałować, gdyby nie świadomość, jak żałosną kreaturą człowieka był ten agresor: po tym co zrobił nie zasługiwał na żadną litość.
— Przykro mi widzieć, co tu zaszło, przykro mi... To nie powinno się wydarzyć. Ale posprząta pan, prawda? Biedna fajka... Niemieckiej produkcji, co? Ależ sztuka, a jaka musiała być ładnie zdobiona... Żal takiego skarbu — zaczął szczebiotać właściciel baru, a z każdym jego słowem Bond czuł coraz większe gniewne niedowierzanie i obrzydzenie tym człowiekiem. Ścisnął trzymaną w uścisku Hudson, jakby chcąc mieć pewność, że ona tu jest i ewentualnie powstrzyma jego, gdyby zrobił w swoim zdenerwowaniu coś głupiego. Próbował skupić się tylko na ich bliskości, nie trawiącej nienawiści do takich ludzi.
— Czy my się dobrze rozumiemy? — warknął przeciągle, a czując że nie panował nad własnym głosem, przestraszył się, że zaczął brzmieć on bardzo wysoko. Przytłoczyło go to, czuł za wiele na raz, nie mógł się skupić na tylu intensywnych emocjach, które przez niego przebiegały, zaczynając od potrzeby obrony przyjaciółek, przechodząc w złość na ten durny świat i kończąc na strachu o tym, że jego głos wydał go jako kobietę, którą przecież nie był. Wszystko biło w jego głowie, a on czuł się tym przytłoczony, zwłaszcza że wcześniej wypił alkohol. To spowodowało, że zareagował instynktownie podejmując się walki, wyglądał i brzmiał dużo agresywniej. — Właśnie dokonano napaści na kobiety goszczące w pana barze, a przejmuje się pan rozbitym przedmiotem?
Penny podeszła do niego, by w razie czego bić się razem z nim, można było zobaczyć jak ściska pięści, a w jej oczach błyszczała groźba. Sam też byłby w stanie podjąć się bójki, czuł się na siłach, jednak Hudson wydawała się prosić ich spojrzeniem, by tego nie robili. Chyba po prostu chciała wrócić bezpiecznie do domu, a Bond zaczynał to rozumieć, fizyczna konfrontacja wydawała się coraz bardziej zbędna. Cała trójka spojrzała więc po sobie i bezgłośnie zgodzili się, że to pora by się stąd zwijać. Na nic zdały się krzyki właściciela, który wydawał wzywać się do wynagrodzonych szkód. James odpowiedział mu tylko pogardliwym spojrzeniem, zbierając z podłogi tylko te kawałki, z których Herder mógłby na nowo coś sklecić. Gdy roztrzęsiony mężczyzna pod groźbą wezwania Yardu wzywał Hudson do przeproszenia jej oprawcy, Bond ostro odpowiedział, że dla niego to może sobie nawet wzywać wszystkich głównych inspektorów. Paru gapiów zagwizdało i zaczęło klaskać, ale i ich zgromił spojrzeniem, wiedząc że gdy jeszcze przed chwilą Hudson odpowiedziała z podobną odwagą, była oceniana negatywnie i z złowrogimi szeptami. Nienawidził tych podwójnych standardów.
Mężczyzna i dwie towarzyszące mu kobiety szli więc, po prostu byle jak najdalej od miejsca w którym spotkało ich to straszne zdarzenie. Na dworze lało, żadne z nic nie miało parasolki, a Penny chowała się pod kamizelką pożyczoną przez Bonda, podczas gdy Hudson osłaniał on swoim ramieniem. Nikt się nie odzywał, jakby skupiając się tylko na parciu przed siebie i nie wywróceniu na śliskich kamieniach układających drogę, jednak napięta atmosfera aż wisiała w powietrzu. Gdy za nimi rozległ się dźwięk pioruna, w Penny najwyraźniej też coś pękło.
— Do jasnej cholery, James! To nie powinno być tak! — warknęła, sprawiając że towarzysze odwrócili pytająco głowę w jej stronę.
— Co masz na myśli? Jesteście przecież całe i zdrowe. Udało nam się i właśnie tak zawsze powinno być — starał się już uspokoić.
— Ale na pierwszym miejscu w ogóle nie powinno dochodzić do sytuacji, w której mogłybyśmy choćby pomyśleć, że jesteśmy w niebezpieczeństwie. Powinniśmy mieć prawo do takiego samego wyjścia do baru bez lęku o to, że zostaniemy skrzywdzone, jak mają to prawo mężczyźni — wymruczała zła pod nosem i nie dało się z nią nie zgodzić.
— Nie wszyscy... Nie każdy mężczyzna chodzi do baru bez strachu z tyłu głowy — zauważył niepewnie James, przypominając sobie kilka sytuacji z swojego życia, które widział lub których doświadczył.
— Przepraszam, nie pomyślałam o twoim przypadku — Penny wydawała się zmieszana. — Ja... Powinnam bardziej uważać na słowa.
— Nie chodzi tylko o mnie. Źli ludzie mogą wykorzystać każdego — wyjaśnił swój tok rozumowania, pamiętając że osoby są ofiarami niezależnie od płci. — Chociaż to prawda, że kobiety są na to częściej narażone i absolutnie nie powinno tak być. Każdy ma prawo do poczucia bezpieczeństwa.
Oboje westchnęli, a Bond upewnił się by owinąć Hudson ramieniem nawet mocniej, widząc jak ona się nie odzywa. Jej twarz nie wyrażała żadnej emocji, poza widocznym zawodem i bardzo go to niepokoiło. Nie chciał by zamykała w sobie ona uczuć, chciał by się z nim nimi dzieliła.
— Może... Powinniśmy poszukać rozwiązań, zamiast się wściekać — zaproponowała Penny, chyba szukając przede wszystkim sposobu na radzenie sobie z własną złością.
— Mogę powiedzieć Pattersonowi, może Yard zacznie zwracać na to większą uwagę — wysunął pomysł Bond, myśląc szybko nad tym, co byłby w stanie zrobić.
— Yard nie zwiedza przypadkowych barów w poszukiwaniu zboczeńców — zauważyła Penny. — Powinniśmy powiedzieć o tym raczej Moranowi lub Fredowi. Jeśli oni się dowiedzą, ulica też niedługo będzie wiedzieć, a przynajmniej część z nich nie wydaje się tolerować przedmiotowego traktowania kobiet... O ile sami ich tak nie traktują.
— Powiedzcie wszystkim, którym się da — zaproponowała cicho Hudson, odzywając się pierwszy raz od kiedy wyszli z baru. — Ludzie powinni być uświadomieni, że taki problem istnieje. Nie powinno być tak, że nikt nie reaguje. Gdy... Gdy ostatnim razem wydarzyło się coś takiego, tylko John zwrócił uwagę, a później pomógł mu Sherlock. A gdyby ludzie mieli świadomość, że to należy potępiać, może byłoby mniej osób bojących się zareagować.
Dwójka agentów pokiwała głową ze zrozumieniem. Rozumowanie ich przyjaciółki wydawało się sensowne i trafiające w punkt. Jeszcze trochę dyskutowali o sposobach docierania z przekazem do ludzi, ale ostatecznie zatrzymali się, zdając sobie sprawę, że są już na Baker Street. Nadszedł czas, by pożegnać się z Hudson, a James naprawdę tego nie chciał. Wydawało mu się, że nie pocieszył jej wystarczająco dobrze, że nie zapewnił jej wystarczająco dużo komfortu i nie chciał jej teraz zostawiać, jednak ona w końcu zmieniła swoją ekspresję z zawiedzionej na lekki uśmiech, gdy jeszcze przytulała swoich towarzyszy na pożegnanie. Obróciła się na pięcie idąc do swojego domu, a Penny chciała zrobić to samo, celnie punktując Bondowi, że oboje są przemoknięci do suchej nitki. Mężczyzna zaczął niechętnie iść przed siebie, tylko co jakiś czas oglądając się w stronę domu 221B, jakby chcąc mieć pewność, że Hudson dotarła tam cała i bezpieczna. W pewnym momencie zdał sobie jednak sprawę z własnych myśli i uczuć i gwałtownie zatrzymał się w miejscu.
— Ona... Musi ciągle być smutna, może sparaliżowana strachem. Widziałem to w jej spojrzeniu, zanim się od nas oddaliła — odmruknął, wyjaśniając swoje dziwne zachowanie Penny, która pytająco przekręciła głowę. — I to całkowicie zrozumiałe, że czuje się tak po tym, co się dzisiaj stało! Jednak nie chcę widzieć jej w tak przerażonym stanie, ona zasługuje by tylko dobre rzeczy podążały jej śladami.
— W takim razie idź za nią — uśmiechnęła się Penny, a on chwilę się zawahał. "Idź za nią"? Co miała na myśli? Jak bardzo metaforyczne to mogło mieć znaczenie? Zakręciło mu się w głowie od nadmiaru myśli na których nie dało się skupić. — Ja mogę chwilę poczekać.
— Nie chcesz pójść ze mną? — spytał naiwnie, nie rozumiejąc lub raczej odmawiając zrozumienia, tego co miała na myśli Penny. Z tyłu głowy miał już świadomość, że przyjaciółka prędzej przemoknie na deszczu, niż przepuści okazję do zeswatania go i rudowłosej.
— Cieszę się, że poznałeś mnie z panną Hudson, to urocza kobieta. Jesteśmy na sobie na tyle przyjazne, by razem wyjść do baru, jednak jeszcze nie jesteśmy tak wyjątkowo bliskimi przyjaciółkami — przyznała kobieta. — Twoja i jej relacja jest ciągle zdecydowanie silniejsza, więc to ty za nią idź. A nam daj czas, co?
Bond kiwnął głową wdzięcznie, zasalutował na pożegnanie i przeskakując przez kałuże zawrócił w stronę domu 221 B, pod którego dachem szybko się schronił i po ciężkim wdechu i wydechu zapukał do drzwi. Chwilę czekał, ale w końcu zostały one otworzone i stanęła w nich Hudson. Mogła wyglądać na zdziwioną i nie rozumiejącą czemu tu przyszedł, ale wysiliła się na uśmiech. Bond który przyglądał się zawsze jej cudownej twarzy, mógł jednak zauważyć przekrwawione oczy i nieudolnie wytarte, mokre policzki. Musiała płakać.
— Ja... Nie chciałem ci przeszkadzać, ale musiałem... Sprawdzić czy wszystko gra — spróbował wyjaśnić swoją obecność tu i teraz, moknąc na progu jej domu, ale został tylko wciągnięty do środka, gdy Hudson nie przejmując się tym, że zmoczy swoją dopiero co przebraną sukienkę, przyciągnęła go do ciasnego uścisku.
— Dziękuje, ale naprawdę nie musiałeś tego robić. Nie musiałeś sprawdzać, czy wszystko już dobrze i nie musiałeś wtrącać się, by mnie bronić — powiedziała z lekkim uśmiechem, ale później przybrała poważny wyraz twarzy. — Ciebie też mógł skrzywdzić.
— Ale nie robiłem tego z żadnego przymusu, po prostu chciałem ci pomóc — wymruczał pod nosem, ciesząc się ciepłym, ciągnącym się przytulaniem. — Nikt nie powinien być traktowany, jak ty byłaś potraktowana.
— Mówisz z własnego doświadczenia, prawda? — spytała ona z głosem wypełnionym troską, wypuszczając go z objęć, by przyglądać się mu zmartwionym spojrzeniem. Bond normalnie nie lubił opowiadać o swoich doświadczeniach, ale teraz miał przed sobą Hudson, która nie pytała by go skrzywdzić, a z szczerej troski.
— Niektórzy moi klienci uważali, że po zapłaceniu mogą sobie pozwolić na wszystko. Nie zawsze kończyło się na frywolnych pozwalaniu sobie na za dużo w barze. Najgorzej było za zamkniętymi drzwiami — skrzywił się na samo wspomnienie, ale ostatecznie wykrzywienie przeszło w uśmiech, gdy uświadomił sobie, że to wszystko już za nim. — Wtedy zaciskałem zęby i skupiałem uwagę na swoim celu, marząc o wszystkich ludziach, którym byłem w stanie pomóc swoją specyficzną działalnością. Jednak z perspektywy obecnego życia, nie umiałbym już do tego wrócić.
— I nie wracaj, proszę — odpowiedziała kobieta, zmartwiona o niego. — Nie zasługujesz, by wracać do ludzi, którzy cię nie szanują. Jedynymi osobami na które zasługujesz w życiu, są te które cię szczerze kochają.
Wiedział, że ona była jedną z takich osób. I to właśnie dla takich ludzi za nic nie oddałby swojego dzisiejszego życia, w którym mógł być mężczyzną, kochanym i respektowanym w tym jaki był, mógł w końcu zaakceptować siebie.
— Dziękuje. Z ludźmi, którym na mnie zależy i na których mi zależy jestem w stanie zrobić wszystko. Skopać tyłek każdemu idiocie w barze — uśmiechnął się szeroko, chwytając jej dłoń, a ich palce zaczęły tańczyć drobny taniec, jakby próbując się tak ze sobą spleść.
— Jeśli komuś naprawdę na tobie zależy, będzie gotów walczyć u twojego boku — powiedziała ona, nie wyrywając uścisku dłoni, a tylko przyjemnie go zacieśniając. — To moja obietnica.
Po złożeniu takiej obietnicy, nie pozostawało nic innego jak tylko cieszenie się. Z wzajemnej bliskości, z tego że zdecydowało się tu zawrócić i powiedzieć jeszcze parę słów. Z tego jak ciepłe były ich dłonie i jak zaczęły czerwienić się od płonącego rumieńca. Żadne z nich nie wątpiło w obietnicę: zostałaby dochowana, nawet gdyby nigdy tak naprawdę jej nie złożono.
Jeśli Książe nie czuł się tak po odnalezieniu Kopciuszka, to James nie chciał być Księciem.
💙💗🤍💗💙
— Oszalałeś — zimny i chłodny głos byłby w stanie przekonać każdego o tym, że rzeczywiście zwariował, ale Bond nie dał sobie tego wmówić. Wierzył w siebie, a poza tym wiedział, że te słowa nie były wypowiedziane na serio, tylko z przekąsem, tyle że osoba, które je mówiła miała problem z ekspresją i w jej głosie nie do końca było słychać ironii. Z całą pewnością jednak nie był uważany go za naprawdę oszalałego i oboje to wiedzieli.
— Nie. Po prostu pilnuje naszej umowy — odpowiedział więc pewnie Bond, opierając się o dąb. Posłał Pattersonowi zachęcające spojrzenie. — Mieliśmy spędzać swoje urodziny, tak jak będzie chciał solenizant. Na twoje upiliśmy się w barze, tak że nie wrócilibyśmy do domu, gdyby Louis nas nie zebrał. Kochajmy Louisa. Na moje wspinamy się na drzewo.
— Mój plan podobał się także tobie — zauważył trafnie Patterson. Wyglądał na pozornie spokojnego, ale było widać jak z każdą chwilą tracił resztki zdrowego rozsądku. — I nie zakładał niczyjej potencjalnej śmierci.
— Przecież nic ci się nie stanie, będę obok ciebie. Najwyżej chwycę cię, gdybyś spadał — uśmiechnął się Bond, przymierzając się do najniższej gałęzi nad którą się podciągnął. Trochę się zatrząsała, ale nie spadł. — Widzisz? Stabilnie.
— Nie jestem tak żwawy jak ty — odbił pałeczkę przyjaciel, uśmiechając się jakby sądził, że już wygrał dyskusję. Ale z Bondem się tak nie dało.
— Ludzie w swoim wieku średnim są męczący — zagrał blondyn na emocjach. — To że masz czterdzieści lat nie oznacza, że jesteś nogą w grobie, nie jesteś już sprawny i nie możesz się ruszać.
— Czterdzieści cztery — sprecyzował ten drugi, krzywiąc się sam na myśl, ile lat spędził na tym globie z tymi wszystkimi idiotami.
To była największa różnica miedzy Bondem, a Pattersonem. Ten pierwszy skracał szczegóły, drugi się im wnikliwie przyglądał. Jeden miał problem z skupieniem się na drobnostkach, patrząc w pełen obraz, a drugi nie widział całości, myśląc wnikliwie o najmniejszych elementach. Jeden gonił za widzianym przez siebie puchem dmuchawców, drugi zatrzymywał się w miejscu, by nie poruszając się, śledzić wzrokiem jego trasę. Byli zupełnie inni, ale to pozwalało im się zrozumieć.
— Nie jesteś może trochę zestresowany, Zach? — odprychnął Bond w odpowiedzi, podskakując do kolejnej gałęzi i wypatrując kolejnych na które mógłby się wgramolić. — Niech zgadnę, zapaliłbyś sobie, zamiast zdrowo przepracować ten stres?
— Co ty masz na myśli? — wymruczał nerwowo okularnik, a Bond uśmiechnął się szeroko, wiedząc że zaraz rozpocznie się zabawa. I rzeczywiście, Patterson nerwowo podniósł głowę w momencie, gdy jego ręka która bezwiednie powędrowała do kieszeni nie znalazła tam paczki tytoniu. — Ty mały...!
— Nie jesteś w pracy, możesz dokończyć — zachęcił wyszczerzony, wymachując paczką papierosów, która jeszcze chwilę temu mogła znaleźć się w kieszeniach przyjaciela, po czym przedostał się na kolejną gałąź. — Panie policjancie, czy nie twoją rolą jest przypadkiem łapanie takich drobnych złodziei?
— Absolutnie nie na moim stanowisku — odpowiedział Patterson, jednak jego spojrzenie już ścigało Bonda, szukając sposobu na dostanie się do niego i odzyskania swojej paczki codziennej dawki uzależnienia. Bardzo szybko dał się więc złapać w pułapkę i opierając się o drzewo, zerknął do góry. — Wysokie jest?
— Dla ciebie to mogę nawet nie iść wyżej — powiedział, rzeczywiście uznając to miejsce za wyjątkowo dobre. Oparł się wygodnie, tak że mógł obserwować wszystko dookoła. Mały lasek dla którego specjalnie przyjechali poza Londyn nie był niczym specjalnym, ale on był w nim zakochany. Żywa przyroda, niesamowita rzeka, przelatujące ptaki i robaki... To miejsce było żywe. Bond słyszał klnącego z dołu Pattersona, któremu wspinaczka najwyraźniej nie szła tak dobrze jak mu, ale nie mógł myśleć o pomocy przyjacielowi, gdy jego myśli powędrowały ku temu, jak silne, stałe i piękne było drzewo na którym się znalazł. A gdy zagubił się w tych myślach, w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że płacze. Taką też sprawę musiał zdać sobie też Zach, który wyglądając jakby przebiegł maraton, w końcu z wysiłkiem dotarł do niego i przysiadł ledwo zipiąc.
— Przepraszam — wymamrotał Bond, czując gulę w gardle. Otarł załzawione oczy, a dla zmiany tematu wyciągnął dwa papierosy, które odpalił jedną zapałką. Natychmiast zaciągnął się swoim, co wywołało w nim fale kaszlu.
— Na twoim miejscu też bym przepraszał — odmruknął Zach, nie rozumiejąc chyba do końca, co Bond miał na myśli, ale ciesząc się z dostanego peta. Teraz wyglądał na znacznie bardziej rozluźnionego. — Prawie umarłem dwa razy.
— Nie jest mi przykro z powodu, że prawie umarłeś dwa razy — przewrócił oczami James, po czym zaśmiał się cierpko. — Jest mi głupio, że płakałem. Mężczyźni tak nie robią.
Spojrzenie Zacha wyostrzyło się. Wyglądał jakby miał ochotę krzyknąć, co na chwilę wystraszyło Jamesa, ale wyraz twarzy przyjaciela z powrotem wrócił do spokojnego. Zach Patterson robił to, w czym był najlepszy i w czym nikt inny nie mógłby go prześcignąć: maskował emocje.
— Nie mów tak — wymamrotał tylko spokojnie, jakby wcale nie wyglądał jakby chciał krzyczeć. Z Zachem to zawsze był ten problem, że nie dało się stwierdzić, co miał na myśli. Bond i tak go kochał.
— Sam wiesz, że to prawda — kłócił się z nim blondyn. Nie chciał być naiwnie pocieszany. — Nigdy nie widziałem cię płaczącego.
— Bo to nie mój sposób ekspresji emocji — odpowiedział Zach, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. — Jednak jeśli czyjś jest, to nie zmienia nic. Masz prawo do płaczu i ciągle jesteś mężczyzną.
— Ale powinienem być twardy i z wszystkim sam sobie radzić... — zaczął wyliczać James wszystkie ograniczenia, zasady, zachowania, jakie były narzucone płci męskiej i jakie sam też przyjmował. — Płacz nie jest waleczny i nikogo nie obroni.
— Jesteś twardy i radzisz sobie z wieloma rzeczami. Przeciwstawiłeś się tylu trudnościom. Nie wyobrażam sobie, ile musiałeś przetrwać. Bycie sobą w tym świecie, który ciągle to utrudnia, jest ciężkim zadaniem, a ty miałeś je dodatkowo utrudnione — westchnął Patterson ciężko, wyglądając jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Nie kopcił już swojego papierosa, a wręcz zaciągnął się nim, zapominając jak właściwie oddychać, tak zajmował swoje myśli tylko tym, co próbował przekazać Jamesowi. Blondyn silił się już na zmuszenia samego siebie do przyjęcia słów współczucia, do usłyszenia jak bardzo przyjacielowi przykro, do tego niezręcznego momentu, gdy głupio będzie samemu odpowiedzieć, nie wiedząc jak zareagować na fale żalu nad czymś, co działo się dawno i już nie miało miejsca. Patterson jakby czytał w jego myślach, w końcu decydując się co powiedzieć. Poprawił swoje okulary, wypuścił z ust kłąb dymu i powoli przemówił. — Ocalałeś w tym świecie. Nie tylko przeżywasz, ale też... Żyjesz. Jesteś odważny, dzielny i silny. Czasem może aż nazbyt wierzący w to, co możesz zrobić, ale dzięki temu udowadniasz, że nie ma dla ciebie nic niemożliwego. Szanuję cię, Bond.
James nie mówił już nic, po prostu pozwalał łzom spadać z jego twarzy, gdy siedział na pięknym drzewie z przyjacielem, którego nie mógł przytulić by podziękować za wszystkie słowa, wiedząc że mężczyzna tego nie lubi, ale mógł po prostu cieszyć się jego obecnością i szacunkiem. Bo teraz Bond szanował i sam siebie. Słońce na niebie powoli zbliżało się ku zachodowi, a oni trzymali się gałęzi i z uśmiechem patrzyli na ten cały piękny świat, każdy w swoim kłębie tytoniowego dymu, tak jak i w swoich osobistych myślach, ale szczęśliwy z druhem u boku.
Bond nie był dawnym Kopciuszkiem, już nawet nie był dawnym Księciem. Ten mężczyzna był posiniaczony przez życie, ale też odważny. Nie dał się złamać, gdy był łamany. Wszystko co przeżył tylko go wzmocniło. Nie kłaniał się, nie dygał i nie przepraszał, gdy to co zrobił nie było złe. Miał przyjaciół, kochał i był kochany, a przy tym nie należał do nikogo poza sobą. Był jak drzewo zasadzane w skalistej glebie, które zostało przesadzone na żyzną ziemię, bo to zawsze było jego miejsce, w którym mogło dalej rosnąć. Chociaż jego korzenie ciągle pamiętały jego przeszłość, jego teraźniejszość była jak gałęzie sięgające nieba i pierwszy raz czujące na sobie słońce, które mogły wznieść się ponad to.
Był żywy, a życie było po prostu byciem Jamesem Bondem.
💙💗🤍💗💙
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top