7. Mrok
Witajcie kochani! Przede wszystkim dziękuję wam za 2000 odsłon!
Cieszę się, że czytacie i mogę zapewnić wam nieco rozrywki. Poniższy rozdział, szczególnie jego pierwsza część, była najtrudniejszym fragmentem tekstu, jaki napisałam do tej pory - może ze względu na fabułę, może dlatego, że tak ciężko oddaje się w słowach SFX i ciesze się, że w ogóle mogę wam go zaprezentować, bo było to naprawdę spore wyzwanie, które zmęczyło mnie wręcz fizycznie. Dajcie znać, jakie są wasze odczucia.
***
„Jestem ciałem, jestem kością. Weź mój strach i przemień go w złoto. Strach jest prochem. Jestem złotem, jestem kością. Weź mój ból i przemień go w diament. Ból jest prochem. Mogę go strzepnąć ze swojej dłoni. Pył nie przylega do mojego ciała."
Cytat z Księgi I Domu Kości,
pisane ręką Achai Ossa
Niebieskie światło pulsowało miarowo jak skrupulatnie odmierzane oddechy lub uderzenia serca.
Błysk. Błysk. Błysk.
Wokoło panowała cisza, którą znienacka rozproszył straszliwy grzmot.
Sypki, szklący się diamentami, złoto czarny piasek rozmył się, jakby w ogóle nigdy nie istniał, a zamiast niego pojawiło się intensywne uczucie gorąca. Żar narastał coraz mocniej, zaś migocząca niebieskawa poświata, zamieniała się stopniowo w plejadę gorejących płomieni, przynoszących ze sobą trudny do opisania ból.
- A więc to był tylko sen i teraz rzeczywiście umieram - pomyślała Estera, trzymając Adama za rękę.- Fala wybuchu ogłuszyła mnie i sekundy zmieniły się w dni. Byłam gdzieś... wewnątrz własnej głowy.
Ogień wyglądał niczym pęki kwiatów, rozwijające się płatki czerwono-rdzawych róż. Stawały się większe i coraz bardziej rozpychały się w powietrzu, wypełniając pustą przestrzeń pomiędzy nieistniejącą już ścianą, a ledwo trzymającą się podłogą. Odłamki, powstałe z rozerwanej ściany, leciały teraz na wszystkie strony i mogły zabić w każdej chwili.
Grunt pod nogami zaczynał się już kruszyć i korzenie gorąca wpijały się w popękaną podłogę. Dywan palił się pod stopami, niesamowita energia pożerała wszystko, co napotkała na swojej drodze, by zamienić to w kupkę nędznego, przetrawionego przez niszczycielską siłę, popiołu.
A jednak wciąż działo się coś niezwykłego i niewytłumaczalnego, bo Estera widziała wszystko tak dokładnie, jakby ktoś zatrzymał film, a następnie puścił go w zwolnionym tempie. Czas płynął... ale inaczej.
Dziewczyna spróbowała coś powiedzieć, ruszyć się, jednak fala uderzeniowa napierała na jej ciało z taką siłą, że nie mogła nawet drgnąć. Ledwo otworzyła oczy, by zobaczyć przed sobą przerażoną twarz Adama, który wpatrywał się nie w płomienie, lecz w powiększający się punkt nad ramieniem Estery. W jego dziecięcych oczach nie było wcale strachu, jedynie niesamowite zdziwienie.
Dwa wiszące cienie, nabierały właśnie barw i kształtów, wyłaniając się z szarego dymu, który pojawił się wraz z pierwszym grzmotem.
Teraz Adam i Estera widzieli je już wyraźnie: krępą, silną brunetkę i bladą kobietę, której oczy lśniły wyraźnym podnieceniem wymieszanym z lękiem.
Eleonora właśnie pojęła, że źle wykonała obliczenia i pojawiła się ułamki sekund za późno.
- Bierz chłopca i uciekaj! Bierz chłopca! Uciekaj! - wykrzyknęła, stając się w pełni namacalna.
Jej głos poniósł się taką samą falą jak ogień, można było obserwować go, jak odbija się od przedmiotów, załamuje w powietrzu i nasyca wszystko metalicznym, ciężkim zapachem strachu.
W przeciwieństwie do Adama i Estery, Eleonora wiedziała jednak, że znajduje się w świecie cząstek, a nie obiektów, obserwuje nie wydarzenia, lecz wyłącznie następujące po sobie reakcje, które dosłownie za chwilę, jeśli czerwone kwiaty urosną jeszcze bardziej, rozerwą ten mały kawałek świata na niezliczone, drobne fragmenty. Linia czasu poruszała się pod ich stopami, przesuwając się konsekwentnie w kierunku zagłady.
W Eleonorze i Matyldzie działał teraz trening konstruktora, pamięć mięśni i uwarunkowanie ciała zapisane w odruchach. Matylda poruszała się niewiarygodnie sprawnie, dwa precyzyjne kroki wystarczyły jej, by dopaść chłopca.
Adam, gdy tylko kobieta go dotknęła, natychmiast, wbrew swoim wcześniejszym obietnicom, puścił dłonie siostry. Był niczym przerażone dzikie zwierzę, które znalazłszy się w środku szalejącej pożogi, szukało schronienia nawet w obcych, ludzkich rękach, wiedząc, że tylko człowiek ma szansę go uratować. Jego instynkt wskazywał mu drogę ucieczki.
Matylda objęła go i cofając nogę, rzuciła się w szary, stygnący dym, który natychmiast zaczął wirować, pochłaniając ją i chłopca. Nie było już po nich śladu.
Eleonora tymczasem, niesamowitym wysiłkiem, chwyciła Esterę za ramię i szarpnęła nią z całej siły.
Estera wydała z siebie krzyk protestu, jej wewnętrzna natura nie była tak sprawnie nastawiona na ocalenie, lecz kolejne mocne pociągnięcie nie dawało wyboru, musiała podporządkować się silniejszemu. Czerwień nagle zgasła, a przed jej oczami znowu zrobiło się czarno. Wciągało ją coś, co odczuwała jak oblepiający mokry, mocno zbity, śnieg. Ból zniknął, zduszony przyjemnym chłodem. Świat nagle rozpadł się i zmienił kolor.
Poczuła uderzenie miliona skalnych okruchów, ostateczną eksplozję, lecz coś, jakieś twarde ciało, odgrodziło ją od nich. Krzyknęła, jednak nie usłyszała niczego, żaden głos nie wydobył się z jej gardła. Płomienie zgasły.
Po chwili wszystko się zatrzymało, a jej oczy z trudem przyzwyczajały się do zmiany scenerii. Nie była pewna nawet tego, co widzi.
W miejscu, w którym teraz była, nie istniało właściwie nic poza jasnością.
Nicość, wypełniona niewiarygodną, ciężką do opisania ciszą, opatuliła jej ciało jak ciasny szal. Te ułamki sekund były dziwne, a doświadczenie zupełnie niezwykłe. Czuła jak zapada się w sobie, wnika we wnętrze własnego ciała i nagle, bezsensowny niepokój, gotująca się ze strachu krew i uczucie bycia obserwowanym, zdusiło odczucie zapadania się w pustkę.
Przez jej umysł przenikały fragmenty obrazów, których źródła nie rozpoznawała, a ona sama zaczynała się dusić. Wydała z siebie kolejny, głuchy jęk przerażania, zaś wypełniona spokojem, statyczna granica czasu i przestrzeni zafalowała, rozbłyskując białym promieniem.
Estera odwróciła się wreszcie, usiłując złapać oddech. Za jej plecami kobieta, opierając się na czworakach, również próbowała łapać powietrze. Pluła krwią, która zabarwiała na czerwono światło pod jej stopami.
Nagle jakby ocknęła się, odepchnęła gwałtownie od falującej powierzchni, złapała wreszcie równowagę i sięgnęła do pasa. Dobiegła do Estery, przystawiając jej do twarzy srebrną rurkę z pojemniczkiem wielkości zapalniczki, pokazując, żeby dziewczyna wetknęła ją sobie do nosa. Posłuchała, a kobieta zrobiła to samo z drugim pojemnikiem, który przyległ jej do twarzy jak magnes.
Estera poczuła zapach świeżego powietrza na swojej twarzy.
Konstruktorka tymczasem usiadła, wydając z siebie jeden, bardzo głęboki oddech ulgi. Nanity w ciele Eleonory uznały, że uszkodzenia nie są rozległe, a kawałki roztrzaskanego muru, zraniły ją tylko powierzchownie. Spopielone resztki ścian, rozszarpane przez wybuch gazu, leżały rozrzucone wokoło, malując biel szarością.
- Pewnie i tak nie zrozumiesz, ale to generator tlenu. Przerobi to, co będziemy wydychać i na jakiś czas wystarczy. Nie jest dobrze. Utknęłyśmy - wyszeptała wreszcie dziwacznym, podobnym do włoskiego językiem, który Estera zrozumiała jednak bez najmniejszego trudu. Znała sens głosek, chociaż dźwięki wydawały się obce.
- Kim jesteś? - zapytała cicho, na co biała przestrzeń znowu zareagowała wibracją.
Eleonora zamrugała ze zdziwienia. Ona również pojmowała obce słowa.
- Umiesz mówić? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, rozpoznając pewien stary dialekt, który dawno temu dał podstawy powszechnej mowie Układu.
Był tak podobny do jej własnego języka, że chociaż tego specyficznego akcentu, nie dało się pomylić z niczym innym, to nadal szło się dogadać. Niektóre formy owego pradawnego dialektu, wciąż były zresztą w użyciu. Przetrwały w oddalonych od Układu koloniach, zamieniając się w rodzime, lokalne gwary, rodowe dziedzictwo starych osad. Dziewczyna nie powinna była tej mowy w ogóle znać, bo podobna forma komunikacji powstała dopiero jakiś tysiąc lat po jej narodzinach. Skąd mogła ją przyswoić? Czyżby dzieliła z kimś świadomość, zanim Eleonora w ogóle do niej dotarła? Jej umysł połączył się z kimś, kto władał tym prastarym językiem? Było to niezwykłe, lecz zarazem jedyne sensowne wyjaśnienie. Działo się więc coś więcej, niż konstruktorka zaplanowała i przewidziała.
Eleonora wstała, obróciła się wokół własnej osi, rozkładając ręce i poruszając palcami oraz badając substancję otaczającej jej przestrzeni.
- Nie powinno nas tu być, stało się najgorsze, co mogło się stać, zabrakło nam energii na przejście w drugą stronę - orzekła. - Trzeba prędko podjąć jakąś decyzję.
- One tu są - wyszeptała nagle Estera, a blade światło odpowiedziało jej drżeniem.
Przez jej ciało przeszedł zimny dreszcz. Rozpoznawała zagrożenie w czymś zupełnie innym niż Eleonora, znała już to uczucie i ten rodzaj strachu, rozumiała, co nadciąga. Było blisko.
- Jakie one? Tu wszystko jest martwe, to pustka! - zaprotestowała Eleonora.
Tak szybko wymówiła ostatnie zdanie, że dziewczyna go nie zrozumiała. Zamiast tego podeszła do kobiety. Nieznajoma była od niej wyższa o głowę i tak straszliwie wiotka, że zdawała się Esterze wręcz przezroczysta. Złapała ją za rękaw skórzanej szaty, próbując do niej przylgnąć, niczym przerażony malec, chowający się za matką. Eleonora drgnęła, na ów niespodziewany dotyk.
- One chyba też są martwe - powiedziała śmiertelnie poważnie. - Mój brat je widział, a ja je wyczuwam teraz, właśnie tutaj... Są obok. To miejsce jest tak podobne, do tego pierwszego, ale straszniejsze. Gdzie my jesteśmy?
- Jesteśmy w czasie. To jest czas, energia bez formy - odpowiedziała Eleonora najprościej, jak tylko umiała. - W ogóle nie powinno nas ty być. To miejsce jest tylko... hipotetyczne.
Estera wybauszyła oczy.
- Żyjemy? - to najważniejsze pytanie wciąż tkwiło w jej umyśle. Niczego nie była do końca pewna.
- Jeszcze chwilowo tak, ale to się zaraz może zmienić. To nie zniesie obecności materii, będzie chciało nas strawić.
- Może dostanie bólu brzucha? - zapytała naiwnie.
Nagle, jakby w odpowiedzi na zadane pytania, szara smuga pary, zaczęła pojawiać się wśród bieli, sprawiając wrażenie ruchu w letargu. Estera krzyknęła i cofnęła się, chowając za kobietą. Niewyraźny, ciemny kształt przemknął za popielatą zasłoną. Biała pustka zafalowała i teraz coś naprawdę, zaczęło się wyłaniać z nicości.
Wielka, ciężka postać, niewyraźna, lecz olbrzymia, jak duże drapieżne zwierzę, kręciła się nerwowo, przestępowała z łapy na łapę, szukając przejścia lub szczeliny, przez którą będzie mogła przeniknąć i wystawić swój obrzydliwy, głodny, owadzi pysk. Był tuż obok, wyglądała, jakby stała za niewidoczną zasłoną, ocierając się o nią. Stworzenie ukryte za zasłoną wymiarów, wyraźnie się niecierpliwiło. Poruszało się w tę i nazad, niczym rozjuszony tygrys w żelaznej klatce, pragnący wyrwać się na wolność.
- To one! - wrzasnęła piskliwie Estera.
Eleonora dostrzegła, powoli wyłaniającą się z szarości czarną skórę i błysk czerwonych ślepi.
Wypuściła chrapliwie powietrze z płuc, zacisnęła jedną rękę na ramieniu Estery i ciągnąc ją za sobą, ruszyła pędem, gnana instynktowną potrzebą ucieczki przed drapieżcą.
- To bez sensu, stąd się nie da uciec, biegnąc. - Przez jej umysł przebiła się szybka myśl, zagłuszając odruch paniki. Stanęła, przytrzymując Esterę.
Czarna łapa owadziarki zaczęła dosięgać granicy i pojawiła się zaraz obok pyska. Mrok wyłaniał się z pustki, powodując drżenie światła. Nieznośny zapach śluzu i rozkładającego się mięsa rozniósł się wokoło, stając się wszystkim, co unosiło się w powietrzu.
Było już obok. Tuż za nimi...
Eleonora zdusiła w sobie kolejny krzyk. Wstawiła przed siebie rękę, próbując osłonić się przed mającym nadejść atakiem. Jej oczy zrobiły się szare i Estera dostrzegła wirujący rój małych robaków, wyłaniający się z wnętrza kobiety, jakby stado malutkich muszek wyfrunęło się z jej ciała.
- Tu nie ma materii, której mogłabym użyć, żeby nas obronić, przed tym czymś - powiedziała Eleonora takim głosem, jakby zaschło jej w gardle.
- A my? - zapytała krótko Estera, nie rozumiejąc do końca, co konstruktorka ma na myśli.
Eleonorę olśniło. Natychmiast przygryzła wargę i splunęła przed siebie. Nanity dopadły pojedynczej kropli krwi i zaczęły ją namnażać tak, że zdawało się, iż otacza je czerwona mżawka. Zapach rozkładu wymieszał się z odorem krwi.
Kwaśny aromat posoki odwrócił uwagę istoty, przyciągając ją do tego stopnia, że nie rzuciło się od razu do ataku, lecz próbowało gryźć powietrze, miażdżyć je i kąsać, chwytając w nozdrza, aromatyczne zapachy ludzkich wydzielin. A jednocześnie czuło, jak w uszach pobrzękują mu dwa głośne serca. Ewidentnie przerażone, otoczone wnętrznościami i miękką tkanką skóry.
Eleonora, wciąż trzymając Esterę, powoli sunęła po półokręgu, próbując obejść stworzenie i skorzystać z otwartego przejścia. Byleby stąd uciec, wszystko jedno gdzie.
Stało się jednak coś nieprzewidzianego.
Nicość nie mogła znieść aktu stworzenia oraz rosnącego w niej życia, które, jak to miało w zwyczaju, zaczynało się namnażać, zapełniając pustkę samym sobą. Światło zrobiło się intensywniejsze i nawet owadziarka cofnęła się gwałtownie, protestując. Wydała z siebie wysoki świdrujący dźwięk, przypominający bulgot lub pisk ptaka.
Nagła, niesamowicie prędka fala światła, rozeszła się wśród jaśniejącej bieli, a zaraz za nią kolejna i kolejna. Tworzyły powiększające się okręgi, jakby ktoś wciąż wrzucał kamienie do statycznej wody płytkiego stawu.
Owadziarka wydawała z siebie pełne cierpienia jęki, a Estera złapała się za głowę, czując wewnątrz nieznośny, rozsadzający skroń, ból. Światło wirowało nieustannie, zalewając jej umysł niezliczonymi obrazami. Zaczęła krzyczeć, nie mogąc znieść natłoku wrażeń.
Całe życie przelatywało jej przed oczami i widziała teraz dosłownie wszystko: każdą chwilę bólu, cierpienia, miłości czy nienawiści, którą przeżyła od początku swoich dni, od zabawy na brudnym podwórku, po wrzask matki i niemowlęcy płacz Adama. Wspomnienia przybrały swoją namacalną formę. Były fizyczne, a wszystkie związane z nimi emocje rodziły się i umierały w milisekundach, zaś za nimi czaiły się niezliczone możliwości przyszłych wydarzeń, jej los w obcym świecie, twarze nieznanych ludzi i ogień... wszędzie ogień!
- Dość!!! - wyrzuciła twardo z siebie i o dziwo, pustka jej usłuchała. Obrazy przestały płynąć, nieustający strumień doświadczeń został przerwany.
Widziała otumanione zwierzę, drapiące łapą pysk, potrząsające długą głową, chcące wydłubać sobie oczy oraz .... Eleonorę. Konstruktorka nie próbowała nawet krzyczeć, tylko zastygła w bezruchu, oddychając gwałtownie. Nie poruszała się, patrząc w nicość z wymalowaną na twarzy grozą.
Otworzyła nagle usta i złapała się ręką za szyję, jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie i wciągnęła nosem powietrze, krztusząc się nim jednocześnie. Zrobiła się jeszcze bledsza.
Estera szarpnęła ją za ramię.
- Ocknij się! Ocknij się! Wyciągnij nas stąd! Ja nie wiem, co robić!- krzyczała, potrząsając nią. - Teraz! Póki to coś nie patrzy!
Wreszcie kobieta uniosła szare oczy. Dziewczyna zobaczyła w nich ostateczność, źrenice przesycone były nieskończonym mrokiem, wyglądały jak otchłań bez dna. Nagle konstruktorka, wykonała zupełnie nieprzewidziany ruch. Podniosła się, ruszyła prędko, zamknęła oczy i objęła Esterę. Olbrzymi wybuch rozszedł się wokoło, żar tym razem jednak jedynie zdążył musnąć dziewczynę, nie poczuła bólu. Znowu zobaczyła niebieskie światło i doświadczyła uczucia wynurzania się z zimnej wody.
Uderzyła o coś twardego.
Oddychała gwałtownie, próbując się uspokoić.
Stwierdziła, że wylądowała na betonowej podłodze, a na sobie ma resztki szarawego pyłu. Czuła go także wewnątrz siebie i w swoich ustach. Zakasłała, chcąc usunąć go z głębi płuc. Rozejrzała się wokoło.
Nieznajoma w skórzanym stroju leżała na ziemi tuż obok. Nie poruszała się wcale i miała puste, otwarte oczy. Wyglądała jak trup i Estera pomyślała, że kobieta nie żyje. Usłyszała inny, bardzo poddenerwowany kobiecy głos, a później kolejny, dziecięcy i lekko piskliwy. Ten drugi poznała natychmiast.
- Adam! - wykrzyknęła, nabierając nagle sił. Podniosła się, dobiegając do brata, który pojawił się dosłownie znikąd.
- Do diabła, co ci jest?! Wstawaj! Co ci jest?! - krzyczała tymczasem Matylda, kucając przy siostrze i potrząsając jej ciałem.
Estera, obejmując Adama, z ulgą odnotowała, że kobieta zamrugała - a więc jednak żyła.
Konstruktorka zaczęła się poruszać. Uniosła się, ale zrobiła to bardzo powoli. Odepchnęła od siebie dłoń siostry i oparła się o zimną posadzkę.
- Nie chciało nas wypuścić... Ktoś manipulował czasem... ktoś poza mną... Ona... podróżowała wcześniej...To była pułapka... Ktoś coś tam wpuścił... Na szczęście... - dyszała, jakby brakowało jej tchu. - Rozszczepiłam w pustce atom... pozyskałam go z własnej krwi... i wszystko się rozdarło... Wypuściło nas... Za duża... energia... i wypchnęło nas...Zobaczyłam, co muszę zrobić, widziałam...
Matylda zamarła. Patrzyła to na zdezorientowaną dziewczynę w dziwacznym, przydużym stroju, to na swoją siostrę, która wyglądała, jakby ktoś jeszcze chwilę temu ją torturował i nie mogła przez to sklecić nawet zdania.
- Nie powinnyśmy tego robić. No ale wiesz, w sumie to się udało - Matylda wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się nieśmiało, nie do końca wiedząc, jak powinna zareagować.
- Może nie będziemy musieli wracać do domu? - szepnął w tym momencie Adam. - Widzisz? Ktoś nas jednak uratował.
Estera nic nie odpowiedziała, tylko mocniej objęła brata. Nic się nie wyjaśniło. Nie miała o ani jedno pytanie mniej, za to przybyło jej kilka kolejnych. Adam był naiwny jak to dziecko, myślał tylko o tym, że nie będzie już musiał oglądać ojca i słuchać jego krzyków. I w sumie trudno było mu się dziwić.
- Dasz radę wstać? - zapytała nagle Matylda, kierując swoje pytanie do siostry. - Czy mam to zrobić za ciebie? Zauważyłaś, że te dzieci mówią?
- Dam - odpowiedziała Eleonora, podnosząc się z trudem. - Zróbmy to jednocześnie, tak jak ustaliłyśmy.
Eleonora podeszła do Estery, lekko chwiejąc się na nogach. Nagle straciła równowagę i oparła na ramieniu dziewczyny, która wypuściła Adama i współczująco wyciągnęła dłonie, aby ją przytrzymać. W końcu zawdzięczała jej życie, kimkolwiek była.
Eleonora wykonała jeden, prędki, ruch, który zupełnie zaskoczył Esterę. Sięgnęła do pasa, cofnęła rękę i wbiła coś w jej bark.
Ból przypominał intensywne ukłucie osy. Estera poczuła, że jej nogi stają się miękkie, świat znowu się zamazywał i tracił kolory.
- Narkotyk... - pomyślała.
- Przecież ci zaufałam - powiedziała na głos z wyrzutem.
Adam również krzyknął i chwilkę później zamilkł.
- Wyglądasz strasznie - odezwała się Matylda. - Co tam się stało? Co właściwie widziałaś?
- Widziałam swoją śmierć - odpowiedziała krótko Eleonora. - Chodź. Trzeba skończyć, to co zaczęłyśmy. Mamy o wiele poważniejsze problemy, niż sądziłam.
Estera przestała teraz słyszeć cokolwiek. Kolejny raz wszystko zrobiło się czarne. Straciła przytomność.
***
Kroki Małgorzaty niosły się echem po długim, ciemnym korytarzu, chociaż starała się stąpać lekko i prawie że bezgłośnie. Powtarzający się monotonny stukot, drażnił zmysły, wzmagając uczucie czegoś w rodzaju zagrożenia, które odbierała jako nieprzyjemne mrowienie karku i dłoni.
Lęk przed imperatorką nieustannie towarzyszył wszystkim wokoło, ale Małgorzata nigdy tak naprawdę nie bała się Pani Miast. Teraz jednak niewiarygodnie silna presja osiadła na jej barkach i ramionach, sprawiając, że prawie cała zesztywniała. Pani Miast decydowała o jej przyszłość i Małgorzata czuła, że za chwilę usłyszy coś ostatecznego.
Przystanęła na sekundę, by złapać oddech, ale Veronika skarciła ją wzrokiem. Dziewczyna westchnęła i ruszyła za nią. Służąca Pani Miast skręciła w dotychczas nieznany Małgorzacie fragment pałacu. Małgorzata, nieco zaniepokojona tym faktem, otworzyła nieśmiało usta, żeby zapytać, ale rozmyśliła się i zaraz je zamknęła.
Po krótkim marszu dostrzegła w oddali czarne, rzeźbione w roślinne motywy, odrzwia. Mahoniowe pnącza ciasno oplatały wygięty w półksiężyc nóż i cztery koła - symbole nizzaryckiego zakonu. Zza zamkniętego pokoju przez drobną szczelinę w murze, wypływał zapach mirry, wosku i słodkiego, dusznego kadzidła o aromacie, którego Małgorzata nie rozpoznawała.
Veronika otworzyła szeroko przejście, by wpuścić Małgorzatę i sama pozostała na zewnątrz. Małgorzata spojrzała na nią pełna złych przeczuć. Veronika praktycznie zawsze towarzyszyła Pani Miast w rozmowach i do jej uszu docierała większość cennych informacji. Jeśli Pani Miast życzyła sobie tak poufnego spotkania, to zgodnie z przeczuciami Małgorzaty, sprawa musiała być naprawdę niezwykłej wagi.
Niepewnie weszła do wnętrza komnaty. Nie było tam żadnych okien i przez to, w pokoju było straszliwie ciemno. Zamrugała kilkukrotnie, by przyzwyczaić wzrok do zmroku. Długie, wąskie świece, z których wosk skapywał wprost do mis, wypełnionych piaskiem, delikatnie rozświetlały miejsce, gdzie siedziała Pani Miast, otaczając jej twarz ciepłą aureolą blasku.
W czarnej, dostojnej szacie, okrywającej całą jej postać, łącznie z włosami, oddawała się modlitwie, szepcąc pod nosem pojedyncze słowa. Jej długie, pokryte niebieskimi żyłami starcze ręce, kartkowały nizzarycki kodeks, pobrzękując bransoletami. Pani Miast nie zwracała na Małgorzatę żadnej uwagi i dziewczyna pomyślała z niechęcią, że będzie musiała jej przerwać, a to nie był dobry początek rozmowy.
- Niech Stworzyciel rozświetli naszą drogę, o łaskawa - powiedziała cicho, zgodnie z obyczajem.
Pani Miast uniosła powoli wzrok znad ciężkiej księgi, odsłaniając swoją pomarszczoną, niegdyś niewiarygodnie piękną twarz. Małgorzacie zadrżały dłonie, lecz bynajmniej nie z lęku przed imperatorką, a z przerażenia tym, co może zrobić człowiekowi starość. Gdy widziała ją, zaledwie kilka tygodni wcześniej, Pani Miast wyglądała na słabą ciałem, jednak silną duchem. Teraz starość gięła ją do ziemi. Małgorzata przypomniała sobie słowa Seymera.
-Nanity ciotki przestają działać - pomyślała. - Ona naprawdę jest konająca.
- Nie stój tak. To potrwa - rzekła Pani Miast, wskazując niskie siedzisko obok stolika.
Małgorzata pokornie wykonała polecenie, przeszła ostrożnie przez ciemny pokój i powoli usadowiła się na granatowych poduszkach. Gdy tylko usiadła, Pani Miast przestała ją zauważać i opuściła wzrok na iluminowane karty, podejmując przerwaną czynność, a zarazem pozwalając Małgorzacie czekać, nudząc się w napięciu.
- Jakże o wielu rzeczach, nie masz dziecko pojęcia - wyszeptała nagle, gdy dziewczyna zupełnie się rozkojarzyła.
Małgorzata nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć na takie stwierdzenie, postanowiła więc iść za radą Filipa.
- Tak, łaskawa - odrzekła.
Pani Miast zaśmiała się, a jej skrzeczący śmiech, szybko przerodził się w charczący kaszel.
- I jakże łatwo wyczuć w twoim głosie jego słowa - zakpiła.- Wszyscy tu myślą, że grają w szachy, w rzeczywistości w szachy gram tylko ja i mój przeciwnik, reszta to po prostu figury. To jednak nieważne. Wiele przed tobą zatajono i przychodzi dzień, bym to ja sama, objawiła ci prawdę.
Małgorzata uniosła oczy w górę. To było coś zupełnie nowego, nie wiedziała, czego się spodziewała, ale raczej nie tego.
- Linia krwi mojej matki niesie w sobie pradawne dziedzictwo proroka Nizzara i tylko ona jest szlachetnym kamieniem, rubinem wśród czerwonych paciorków - zaczęła tłumaczyć Pani Miast. - Tej krwi nie dzieliłam ani z bratem, ani z siostrą. Oni byli tylko piaskiem na pustyni, kolejnymi dziećmi nałożnic mego ojca. Ich potomstwo nigdy nie było dla mnie ważne. Ot, czym jesteście. Popiołem, nawet nie prochem. Popiołem.
Małgorzata nie od razu, ale jednak pojęła, że Pani Miast mówi również o niej. Spostrzegła ukryte w słowach ciotki szyderstwo, które sprawiło, że przeszły ją ciarki lęku, gniewu i upokorzenia. Opuściła wzrok na świętą księgę. Pani Miast nigdy wcześniej nie dała jej odczuć okrucieństwa, a teraz tym jednym zdaniem zmieniła ją z łabędzia w robaka, zmieszała z ludźmi wielkości mrówek, których jeszcze chwilę wcześniej obserwowała z góry, lecąc na spotkanie. To było nie do zniesienia, być ziarnkiem piasku wśród innych, takich samych okruchów nieistotnego życia.
Zdawało się, że imperatorka bawi się Małgorzatą jak kot myszą, bada każdą jej reakcję i widząc w swej siostrzenicy ból, doświadcza ekstatycznej satysfakcji.
- Nawet rozrzedzić krew proroków było już grzechem, a cóż dopiero ją wytracić zupełnie - podjęła po chwili. Pośliniła palec i przewróciła kartę ciężkiej księgi. - Należało, znaleźć sposób, by zapobiec tak wielkiemu nieszczęściu. Czy już rozumiesz, dziecko, co chcę ci powiedzieć?
- Nie, łaskawa - wyszeptała, prawie że niesłyszalnie pobladła Małgorzata, ledwo otwierając usta.
- Dobrze. Skoro nie wiesz, wyjaśnię ci - Pani Miast wzięła długi, świszczący oddech. - Mój Mirza jest wyjątkowo uzdolnionym człowiekiem i nawet Seymer mu nie dorównuje w jego kunszcie. Jego zainteresowania zawsze były... - Pani Miast ewidentnie ważyła teraz słowa - specyficzne.
Zamilkła, wpatrując się w Małgorzatę, jakby sprawdzała, czy zdobyła już jej pełne skupienie i w wystarczającej ilości nasączyła ją strachem, który pobrzmiewał w każdym jej tonie. Najwyraźniej uznała, że tak, ponieważ podjęła przerwany wątek.
- Udowodnił mi, że dziecko może być nie tylko wynikiem grzechu, ale również aktem stworzenia. Dziełem rozumnego planu, boskiej kreacji i można skonstruować go tak, jak to konstruktor czyni z planetami. Takie dzieci, są jednak zawsze zagadką, jak domek z kart, jedna źle postawiona karta i wszystko w nich zaczyna się chwiać. Młody kwiat bezpowrotnie usycha lub wpada w szaleństwo, a wówczas i tak trzeba go ściąć. Niektóre próby Mirzy okazały się tragiczne w swych skutkach... Nie mniej wreszcie doprowadził swoją metodę do perfekcji, a zrodzona w ten sposób dziewczynka, okazała się zdrowa i silna, co dało mi nadzieję na realizację własnych, o wiele szerszych planów. Mogłam teraz wyłuskać z siebie ów rubin i przekazać go dalej. Czy rozumiesz mnie już teraz, dziewczyno?
- Łaskawa, ja pojmuję, co mówisz, ale nie wiem, czemu mi to wyjaśniasz.
Pani Miast zaśmiała się miękko, jakby Małgorzata opowiedziała jej jakiś niewinny żart.
- Bo to ty Małgorzato jesteś tym rubinem. Moja przyrodnia siostra urodziła cię na me życzenie, a ja zaś dałam ci krew z linii mojej matki. Wyglądasz prawie tak samo, jak twa babka w czasach swej młodości. W pewnym sensie nią jesteś Małgorzato, wspomogłam cię jedynie genami konstruktorów, byś uniknęła chorób ciała i umysłu. Błogosławiona kobieta odrodziła się w tobie i teraz ty zrodzisz następnych potomków proroków. Będziesz założycielką dynastii, która przyćmi i wymaże wreszcie bluźniercze, pogańskie mity Ossów. Twoim zadaniem jest zasiać ziarno prawdy w ludzkiej części wszechświata.
Pani Miast z zadowoleniem obserwowała, zachodzącą w Małgorzacie przemianę. Patrzyła, jak podnosi się z pyłu i prochu, w który imperatorka celowo ją wrzuciła. Dziewczyna wzrastała w oczach, promieniała światłem boskich pomazańców, odradzała się w sobie, pewna siły wychodziła z piekieł własnej duszy, zupełnie już zwycięska. Pani Miast wiedziała teraz, że Małgorzata nie zwątpi już więcej w swoje własne posłannictwo. Zrozumiała, że jest wyjątkowa.
- Tak. Tak, łaskawa, już wszystko rozumiem - wyszeptała przejęta.
- Pytaj teraz w takim razie, o co pragniesz.
- Czy ja mogę o tym mówić, czy to dalej ma być sekret?
- Małgorzato, - odpowiedziała Pani Miast - nasz lud jest prosty. Matka jest matką, a ojciec ojcem. Taka wiedza jest potrzebna tobie, oni nigdy ani by jej nie pojęli, ani nie zaakceptowali. Ów święty kodeks, na którym trzymam teraz swoją dłoń, to cała ich mądrość. Subtelności są potrzebne władcom, nie motłochowi.
Małgorzata pokiwała głową.
- A czy moja matka wiedziała? Chyba musiała...prawda, łaskawa?
Pani Miast zmrużyła groźnie oczy, a na jej pomarszczonej skórze, zadrgało ciepłe światło świec.
- Lamis była naiwna - powiedziała bardzo powoli. - Nie rozumiała, jaką wagę mają twoje narodziny, chociaż wszystko jej wytłumaczyłam. Nie pojmowała, jakie to istotne i jak wiele od tego zależy. Była niczym zgubione młode koźle, które lgnie w paszczę lwa, zafascynowane faktem, iż jego sierść jest w tym samym piaskowym kolorze. Ona... - Pani Miast westchnęła ciężko i teraz przez jej twarz wreszcie przemknął cień jakiejś trudnej, nieodgadnionej emocji. - Nie rozpoznała niebezpieczeństwa nawet w człowieku, którego przemoc jest drugą skórą, i który zasmakował rozlewu krwi, zanim jeszcze stał się mężczyzną. Wiesz, o kim mówię...
- O Filipie? O nim? - próbowała upewnić się nieco zbyt natarczywie, Małgorzata.
- Twoja matka popełniła zbyt wiele błędów, by można je było tolerować - powiedziała, prawie że ze współczuciem do dziewczyny. - Ale wymusiła na Seymerze przysięgę, że się tobą zajmie jak własną córką, a taka obietnica przypieczętowana śmiercią, nawet dla niego okazała się święta. Małgorzato, grzechy szczególnej niewierności, należy zawsze zmazywać krwią, zapamiętaj to sobie, nieważne kogo dotyczą. Czasami jednak dobrze jest coś ocalić. Ja zdecydowałam się ocalić konstruktora, bo wytracać wasz rodzaj jest marnotrawstwem i to pod jego ręką stajesz się powoli twardą skałą. Teraz widzę, jak słusznego wyboru dokonałam.
Małgorzata zacisnęła usta. Miała wrażenie, że w tych słowach ukrywa się coś więcej, niż wynikałoby to wprost z wypowiedzi Pani Miast. Nie znała wszystkich szczegółów dotyczących śmierci matki, ale to było tak dawno temu, że wolała zakopać ten przykry temat w oceanie własnej niepamięci. W sumie nie była teraz nawet pewna, w jakim stopniu Lamis rzeczywiście mogła być uznana za jej matkę.
- A czy on wie? Filip znaczy, łaskawa?
- Nie byłoby mądrze, żeby wiedział o tobie za dużo. Dla niego jesteś córką swej matki i niech tak zostanie. To gwarantuje ci jego wierność. Jeśli zrozumie, że jesteś czymś więcej, że twoja natura, była dla Lamis powodem do pewnego rozchwiania, nie jestem w stanie przewidzieć jego reakcji. Pod pewnymi względami ten człowiek wymyka się moim kalkulacjom.
Małgorzata pokiwała usłużnie głową. Ona również, nie chciała tego sprawdzać. Pod wpływem tych słów w jej sercu, pojawiło się jednak kolejne, nowe uczucie - nieufność.
Pani Miast nagle zamknęła oczy, jakby potrzebowała chwili dla nabrania sił, by móc kontynuować.
-Uwalniam cię Małgorzato. Zdejmuje z ciebie grzech twojej rasy - rzekła nagle.
- Och - wydukała dziewczyna.
To zdanie, chociaż zupełnie ją zaskoczyło, nie wydobyło z niej żadnej zmiany. Nigdy nie odczuwała tego, że w istocie była niewolnikiem, może poza przymuszeniem do małżeństwa z Ludwikiem. Nie mniej tego typu los spotykał większość kobiet wielkich rodów, nie tylko ją samą. Mało, która wybierała miłość, kosztem swoich wpływów i pozycji, więc i Małgorzata nie czuła się pokrzywdzona.
W tym jednak momencie spostrzegła, że długie, mizerne, pokryte pajęczyną sinych żył, ręce Pani Miast powędrowały do wysuszonej szyi, a szponiaste paznokcie odpięły kwadratowe puzdro z prochami przodków.
-Nachyl się Małgorzato - rozkazała.
Dziewczyna zadrżała z podniecenia. Schyliła potulnie głowę, splatając ręce jak do modlitwy.
- Czynię cię moją dziedziczką. Strzeż teraz relikwii, a gdy odejdę do Stworzyciela i tych, co byli przede mną, wtedy to ujawnisz. Nawet Namir nie będzie mógł podważyć takiej władzy.
Małgorzata uniosła się, oczy miała zamglone, lecz Pani Miast z zadowoleniem dostrzegła, że nie pojawiło się w nich wzruszenie, a jedynie czyste, nieokiełznane pragnienia.
- Czy nie pozbawisz się, łaskawa matko, w ten sposób siły? - zwróciła się do Pani Miast Małgorzata.
- Nie obawiaj się córko. Złotmistrz uczynił mi taki sam, lecz tylko twój jest prawdziwy. Gdy umrę, zorientują się, że mój relikwiarz jest pusty i zaczną szukać właściwego. Wtedy pokażesz to starszym plemienia. Posłuchaj mnie jeszcze: radź się Filipa, to mądry człowiek i korzystaj z umiejętności Mirzy Rakona. Strzeż się całej reszty. Namira możesz zachować przy sobie, jeśli złoży ci hołd, a Edwarda z czasem zabij. Przestrzegaj naszych praw, jeśli jednak będziesz musiała je złamać, to czyń to tak, by o tym nie wiedziano. Niech nasze Oczy będą twoimi oczami - rzekła. - Oto moje rady. A teraz idź. Nie zobaczymy się już więcej. Przemówiłam, prochy proroków zostaną z tobą. Niech napełnią cię mądrością przeszłych pokoleń.
Małgorzata powstała i złożyła Pani Miast ostatni ukłon. Gdy otwierała ciężkie odrzwia, do wnętrza pokoju wdarł się lekki przeciąg. Świece zadrgały, zamigotały, a ich wątłe płomienie zgasły, uwalniając z siebie wirujący, ciemny dym.
Oto kończyła się jedna epoka, a zaczynała kolejna.
------------------------------------------------------------------------------------
Jeszcze kilka słów na temat pustki, w której znajdują się Eleonora i Estera, czyli mojego pisarskiego nemesis - bezpośrednią inspiracją był tu fragment filmu Interstellar i moment za horyzontem zdarzeń, ale także moje wyobrażenia na temat buddyjskiej nibbany, gdyby była miejscem, a nie stanem. Takie rzeczy się dzieją, jeśli zaczynacie zadawać sobie pytania, czym jest pusta przestrzeń między atomami...
Możecie również zapytać, czemu potrzebny jest w niej tlen, a wcześniej Estera go nie potrzebowała i nic nie czuła? Wtedy była w innym "miejscu", podróżowała w czasie, ale czyimś umyśle (a może w zbiorowej świadomości? kto to wie...) teraz zaś przenosi się ciałem, czuje więc ból i może stać się jej krzywda. Ten motyw pojawi się później, ale chciałam wyjaśnić go wam już teraz.
Ot, to chyba tyle. Do zobaczenia w następnym rozdziale!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top