4. Rzym
Witajcie kochani w 4 rozdziale i stokrotne dzięki wam za wasze wsparcie! Zbliżamy się do magicznej liczby 1000 wyświetleń!
Kilka waszych pytań i domysłów znajdzie tu istotne podpowiedzi i myślę, że można już na tym etapie snuć swoje teorie.
Mam nadzieję, że algo wattpada nie daje wam bardzo w skórę. Dzieją się tu bowiem rzeczy dziwniejsze niż w Układzie. Oby wkrótce wszystko wróciło do normy!
***
„Wszystkie potwory tego świata przywdziewają koronę świętości. Zło nigdy nie mówi wprost."
Cytat z „Z kazań klasyckich",
pisane ręką Marco Di Nola.
Estera czuła narastający w niej instynktowny, niezrozumiały lęk. Uciekała, chociaż zupełnie nie wiedziała przed czym i właściwie czemu. Do tej pory strach był namacalny, miał ludzką twarz. Tym razem było to coś zupełnie innego, niepojętego, niemieszczącego się w ludzkich kategoriach, jakby goniła ją sama wcielona ciemność.
Te irytujące głosy, które spotkała w jaskini, nawet nie musiały mówić, że powinna uciekać, po prostu to wiedziała.
Biegła na oślep, a wszędzie wokoło niej robiło się aż granatowo od nadchodzącej nocy. Oglądała się za siebie, lecz mrok, który zdawał się ogarniać pustynię, z każdą chwilą gęstniał jak smoła i po kilku minutach tego potwornego pędu, nie mogła dojrzeć już absolutnie niczego.
To dziwne, ale wcale nie czuła zmęczenia... A jednocześnie wiedziała, wręcz była pewna, że jeśli tylko to, co ją goni, jej dotknie, jeśli ona temu ulegnie, nie będzie żadnego powrotu – jedynie pustka. I to będzie gorsze niż śmierć.
Nagle poczuła, że potyka się, wpada na coś ciężkiego i twardego, a uderzenie jest tak silne, że aż kręci się jej w głowie. Estera krzyknęła w panice, cofając się gwałtownie, zakrywając sobie rękami usta, lecz to co ją „zaatakowało" dalej tkwiło nieruchomo, nie poruszając się wcale.
Zorientowała się, że musiała wpaść na jakieś skały, które wyrosły tu praktycznie znikąd! Wymacała je ręką i sunąc na kolanach w panice, zaczęła się po nich wspinać. Potknęła się ponownie, a jej noga osunęła się i Estera runęła w dół. W ciemności nawet nie spostrzegła, że w pewnym momencie niewielkie skalne podejście zmieniło się w osuwisko. Nie mogąc za nic złapać równowagi, sturlała się ze zbocza. Zatrzymała się jednak na czymś ewidentnie miękkim, poczuła też z ludzkie ręce, które chwyciły ją za ubranie. To były drobne rączki, dłonie dziecka.
– Adam! – wykrzyknęła zdumiona, rozpoznając go natychmiast.
Wymacała w ciemności jego twarz, by upewnić się, że to on.
– Miały rację! – wykrzyknął uradowany chłopiec. – Miały rację, jednak tu jesteś! Myślałem, że już cię nie znajdę!
Objął Esterę za szyję, nie pozwalając jej wstać z kolan.
– Adam! – wykrzyknęła ponownie, odwzajemniając uścisk. Z jej oczu ponownie pociekły łzy zarazem niepokoju, jak i ulgi – O Boże, jak dobrze, że tu jesteś! Musimy natychmiast uciekać! Teraz!
– Nie... Poczekaj. Kazały mi tu czekać.
– Kto ci kazał?
– Nie widzę ich, bo tylko do mnie mówią. Też je czasem słyszysz? Pomyślałem sobie, że może gadają też z tobą – zapytał z niepokojem.
– Tak! Wiem! Wiem, o czym mówisz! Ale mnie powiedziały, że ciebie tu nie ma! To coś kłamie i nie wolno nam tu zostać! – przypomniała sobie Estera. – Musimy uciekać! Natychmiast musimy uciekać! Jest tu coś jeszcze oprócz nas i tych głosów!
– Tamte drugie widziałem na własne oczy, prawie mnie wcześniej dorwały, ale teraz to musimy wytrzymać już tylko chwilę – stwierdził Adam, przytrzymując Esterę za rękę i wieszając się na niej.
– Co? Co Widziałeś? Jaką chwilkę?
– Zobaczysz... Jeszcze sekundkę, proszę cię.
Estera chciała ponownie zaprotestować, ale nagle wokoło zaczęło robić się coraz jaśniej i jaśniej. Wstawało słońce. Noc była niezwykle krótka.
– Co to? – zapytała zdziwiona. – Co to jest?
– Drugie słońce właśnie wstaje*! – wykrzyknął uradowany Adam, a jego twarz oświetliły drobne żółto–złote promienie. – W ciągu dnia w pewnym momencie są dwa słońca, później to drugie zachodzi i zostaje już tylko jedno! Tamte boją się światła. Nigdy nie podchodzą, gdy jest zbyt jasno! Przynajmniej na razie...
– Co? – wymamrotała osłupiała Estera – Skąd to wiesz? Od jak dawna tu jesteś?
Adam znowu wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Naliczyłem już kilka wschodów. Co to za miejsce? Gdzie my w ogóle jesteśmy?
– Myślałam, że ty mi powiesz... – wyjąkała Estera.
Adam zmarszczył usta i nos w grymasie niezadowolenia, wpatrując się jednocześnie w unoszące się nad horyzontem pierwsze promienie. Powoli piasek z nieskończenie czarnego znowu robił się złoto–czarny. Plamy światła pełzły po ziemi, sprawiając, że wszystko zaczynało błyszczeć, jakby pomiędzy ziarnami czerni ukrywało się nie tylko złoto, ale i diamenty. Blask był prawie że oślepiający, a wszystko następowało tak szybko, że widać było uciekający im spod stóp cień.
– To chyba nie jest prawdziwe, co? – zapytał Adam. – Czy to się nam śni? Bo inaczej bym coś czuł. A ja tu nic nie czuję. Czasami jest mi tylko zimno, nie uważasz, że powinno nam być gorąco? Tu nie ma wody, a mnie nigdy nie chce się pić ani jeść.
– I co niby śnimy ten sam sen? To bez sensu... Wiesz, Adam obawiam się, że my... – Estera nie dokończyła. Słowa stanęły jej w gardle.
Chciała powiedzieć „obawiam się, że nie żyjemy", ale nie umiała wymówić tego na głos. To było jedyne sensowne wytłumaczenie wszystkiego, co się działo, a jednak z jakiegoś powodu czuła, że jeśli powie to głośno, wszystko może stać się prawdą. Złapała Adama za rękę i oczy po raz kolejny zaszły jej łzami. Zakryła ręką usta, żeby nie krzyknąć z rozpaczy.
Nagle jednak odjęła dłoń od ust i rozdziawiła je w niemym zachwycie. Piasek pod jej nogami zaczął falować, zrobił się płynny, plamy czerni i złota mieszały się ze sobą, unosząc w górę, wirując spiralnie wokoło własnej osi.
– Co się dzieje? – zapytała Estera.
– Nie mam pojęcia, czegoś takiego to ja jeszcze widziałem – odparł Adam, patrząc na swoje stopy.
Piasek wibrował, a w oddali nagle zamajaczyła ludzka postać. Wydawała się olbrzymia i poruszała się bardzo, bardzo powoli. Okrywał ją niebieski całun, szła zaś z wyraźnym trudem.
– Ktoś tu idzie! – krzyknęła Estera, a burza piasku zaczęła nagle się wzmagać.
Nagle wszystko znowu zaczęło nieznośnie brzęczeć, głosy ponownie zaczęły mówić wszystkie naraz. Estera miała ogromną ochotę zasłonić uszy, ale zamiast tego zwróciła się do Adama, przekrzykując hałas i łapiąc go za rękę
– Adaś! Cokolwiek by się działo, nie puszczaj mnie teraz! Nie puszczaj mnie!
– Dobra! – odkrzyknął chłopiec, gdy piasek nagle uniósł się i zamienił w niebieskie światło.
***
Seymer znowu śnił o dziewczynce z niebieskimi oczami. Widział ją, jak kroczyła po Węglowej Ziemi*, wdychając toksyczne powietrze i zanurzając stopy w opiłkach węgla i złota. Wyglądała na zagubioną i rozpaczliwie poszukiwała drogi do domu. Patrzył na nią ze smutkiem, nie mogąc jej pomóc, chociaż czuł, że tym razem docierają do niej strzępy jego słów, jakby jakimś cudem przebijały się przez wrota przestrzeni i czasu. W pewnym momencie dostrzegł ten sam mrok, który dręczył go w snach, gdy tkwił jeszcze na Rubieżach. Krzyczał, a ona uciekała, lecz w końcu zgubił ją w ciemności. Przebudził się przerażony i zlany potem.
Zaczynało go to wszystko bardzo niepokoić, bo wcześniej nigdy nie miewał takich koszmarów, te były zresztą jakieś inne, wydawały się wręcz namacalne i... prawdziwe. Na razie postanowił jednak nie zaprzątać sobie tym głowy.
Całymi dniami przysiadywał teraz we własnym zagraconym laboratorium, mieszczącym się na terenie Akademii. Pomieszczenie zostało tak zapełnione różnymi sprzętami i elektroniką, że prawie nie było widać tu ścian. Srebrne części maszyn stały bezładnie oparte o inne, a pokryte pancerzami egzoszkielety walały się po podłodze. Małe blaszki majoriny, podobne do złotych tabletek, służące do zasilania, tak potrzebne i zarazem tak pospolite, że stanowiły wręcz drobną walutę, leżały tu praktycznie wszędzie. Powietrze było przesycone wonią zimnej stali, tytanu i siarczystej kreatyny w różnym stanie, poupychanej po kątach w czarnych skrzynkach. Z zapachem metalu mieszał się aromat gorzkiej, mocno parzonej kawy, której Filip wyraźnie nadużywał.
Mimo pozornego nieładu Seymer miał swój system i zawsze wiedział, gdzie co leży, nigdy więc nie błądził po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. Dla wygody wstawił tu również kilka drewnianych biurek i krzeseł, w wielu miejscach już przypalonych od toksycznych substancji oraz zwykły materac, na którym czasem sypiał.
Bez reszty skupił się na zaistniałym problemie, na wyglądającej niczym medalion sekwencji zapisu, którego na domiar złego miał tylko połowę. Wiele godzin spędził, studiując ten dziwny przedmiot, praktycznie stąd nie wychodząc, lecz dzięki temu doszedł już do pewnych wniosków.
Po pierwsze nie znajdzie drugiej części medalionu w wyniku śledztwa. Było to niemożliwe, bo Izabela zrobiła już wszystko, co mogła w tej sprawie: ścigała podejrzanych, sprawdziła tropy, przesłuchała świadków i z pewnością zrobiła to skutecznie. Skoro jej się nie udało, należało się zabrać do tego od innej strony. Filip rzeczywiście był od Izabeli lepszy, ale wyłącznie dlatego, że używał przemocy tylko wtedy kiedy musiał, zaś resztę wolał rozwiązywać sprytem. Na Junonie miał wielu interesujących znajomych, którzy za drobną przysługę chętnie czynili mu pewne grzeczności.
Dzisiejszego wieczoru miał wyjątkowo gościa, chociaż wpuszczenie kogoś do swojego prywatnego, niewiarygodnie zagraconego laboratorium kosztowało go wiele nerwów. Nie lubił, gdy ktoś obcy dotykał jego rzeczy.
Filip opierał się teraz o jedno z biurek a niski, łysawy mężczyzna, z resztkami blond włosów, ubrany w kraciastą togę, przewieszoną przez ramię, siedział obok niego, obracając w swoich palcach medalion Izabeli. Przypatrywał mu się z zaciekawieniem, pomieszanym z niepokojem.
– Na Stwórcę... Niezwykłe – wymsknęło mu się, gdy kolejny raz obrócił przedmiot.
Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat i był inżynierem kwantowym. Filip wiedział, że ów człowiek swoją wiedzą w tej materii przewyższał wszystkich, łącznie z nim samym. Inżynier uniósł medalion pod światło, najwyraźniej pragnąc zbadać jego strukturę.
Seymer, patrząc na wisiorek Izabeli, mimowolnie złapał się za rękę. Potarł ją, jakby cisnął go pasek od zegarka. Nie było śladu po bliźnie, ale zapiekło go na samo wspomnienie tego, jak wyciągał stamtąd medalion. Pomyślał, że za jakiś czas znowu go to czeka. Łatwo było to włożyć w rękę, ale wyciąganie było dużo gorsze. Ostatnio strasznie się popaprał własną krwią, zanim zatamował krwawienie i zniszczył przez to jedną ze swoich koszul. Pomyślał, że powinien zaopatrzyć się wreszcie w porządny laserowy skalpel. Z tym nożem zachowywał się jak rzeźnik i sprawiał sobie więcej bólu, niż powinien.
– Przede wszystkim bardzo dziękuję ci, że mi to pokazałeś – rzekł mężczyzna lekko ochrypłym głosem, w którym zabrzmiały dziwne nuty wzruszenia. – To zabytek, zapis jest poszarpany i niekompletny, ale w swojej formie wyjątkowy, to na pewno coś z czasów starego imperium. Tylko prawdziwy koneser umie dziś docenić coś takiego. Ale zmartwię cię Filipie, jeśli chcesz wydobyć z tego jakiś sens, zupełnie ci nie pomogę, to nie moja działka, nie znam się na tym. Skąd to w ogóle masz?
– To nie moja własność – odrzekł Filip, prostując się i zakładając ręce na piersi. – Dostałem w dzierżawę na bardzo szczególnych warunkach. Należy do pewnego człowieka, który pragnie pozostać anonimowy.
– Tak... Patrząc na ciebie, nie dziwi mnie coś takiego. Cud, że to przetrwało, tylko straszna szkoda, że jest w takim stanie. To jest czyjś genom prawda?
– Mówiłeś, że się na tym nie znasz?
– Oczywiste rzeczy się wie. Gorzej z tymi bardziej zagmatwanymi. Ciekawe co to za gatunek, co? Zwierzę czy może człowiek?
– Wyobraź sobie, że nie próbujemy tego odczytać i nas to nie interesuje – odrzekł krótko Filip.
– Nie próbujemy? – zdziwił się mężczyzna.
Wyciągnął z kieszeni wymiętoszonego papierosa i wsadził go sobie do ust, wybałuszając i tak już wyłupiaste oczy.
– Nie radzę ci tu palić – ostrzegł Filip.
Mężczyzna wypluł natychmiast papierosa z ust, ale nie schował go ponownie do kieszeni, tylko położył go na biurku. Seymer rzucił mu spojrzenie, jakby właśnie go obraził, ale zacisnął usta i powstrzymał się od komentarza.
– Gdzieś jest taki drugi, a właściwie jego część – wyjaśnił. – Dano mi go w dzierżawę, pod warunkiem że odnajdę brakujący fragment. Lata temu rozczłonkowano tę kreatynę i skradziono kawałek.
Mężczyzna spojrzał na Filipa ukradkiem i poklepał się po łysinie.
– Powinienem się domyślić, że w twoim wypadku będę miał do czynienia z jakąś historią... kryminalną. Jeszcze się nie zdarzyło, żebyś przyszedł do mnie tylko dla samej satysfakcji płynącej z nauki.
– Narzekasz?
– Ależ wcale! Dzięki tobie mogę sobie teraz popatrzeć na to cudeńko i nawet je podotykać! Ale wracając do rzeczy, powiedz mi, wpadłeś na pomysł, żeby zrobić z tego kawałka splątanie kwantowe*? I pewnie nie wiesz, jak się do tego zabrać?
– Dokładnie tak – przyznał się Filip.
– Świetnie, bo ja też nie mam pojęcia.
– To do czego jesteś mi Tomaszu potrzebny, skoro nie wiesz?
– Może do towarzystwa? – odparował człowiek. – Albo liczysz, że wpadnę na to szybciej niż ty? Problemem nie jest tu kwestia przeprowadzenia samego splątania kwantowego, bo to dziecinnie proste, tylko zrobienie tego w taki sposób, żeby nie wpłynąć na zapis, nie uszkodzić go i nie zmodyfikować.
– Mówisz mi coś, co już wiem. Gdybym umiał to obejść, zrobiłbym to sam.
– Cholera – przyznał mężczyzna, znowu odruchowo łapiąc papierosa i bawiąc się nim. – To nie jest łatwa sprawa.
Tomasz poruszył się w krześle i spojrzał przez przestronne okno na kilka widocznych w oddali księżyców. Niebo było dzisiaj spokojne, a Junona wyglądała w jego odczuciu niezwykle pięknie. Jak ostygła w oceanie nowo narodzona wyspa, a nie osnute dymem dno piekła.
– Daj mi chwilę pomyśleć – powiedział trochę do siebie, trochę do Filipa. – A może by tak... Nie... Chociaż...
– O czym myślisz? – zapytał zniecierpliwiony Filip.
– O archaicznym podejściu do archaicznej rzeczy.
– Wyrażaj się może jaśniej.
– Ty nie znasz tego sposobu, bo nikt go dzisiaj nie używa. Jest raczej niepraktyczny i powoduje bardzo dużo zakłóceń, nie mniej my jesteśmy w sytuacji szczególnej i chyba nie mamy wyjścia. Reszta wydaje się zbyt ryzykowna.
– Powiesz mi wreszcie, o co ci dokładnie chodzi?
Tomasz pokiwał głową i zaśmiał się, jakby bawiło go zniecierpliwienie Filipa i to, że może zagrać mu na nosie.
– Kiedyś, zanim odkryto cząstki podstawowe, zanim w ogóle poznano fizykę kwantową, ludzkość musiała sobie jakoś radzić z obliczeniami, nie mogła tak jak dzisiaj po prostu wziąć trochę kreatyny, zrobić dokładny model w pomniejszeniu i zobaczyć co im wyjdzie. My modelu również nie zrobimy, bo po pierwsze nie umiemy, po drugie boimy się tak znacznej ingerencji w uszkodzony przedmiot, którego znaczenia nie rozumiemy. Pozwolimy więc, żeby komputer zeskanował tę kreatynę. W ten sposób przecież zwoje przesyłają wiadomości, to tak jakby opisać coś w liście.
– I co nam to da?
– Ano tyle, że będziemy mogli dowolnie poddawać go próbom i testom w jego cyfrowej kopii. Oczywiście to nie będzie zbyt dokładne, ale czy mamy jakieś wyjście?
– Podoba mi się ten pomysł. Kiedy możesz zacząć?
– To prosta metoda, załatwię to w pięć minut, a w tym czasie ty zrobisz mi kawy. To ty prosisz mnie o przysługę, będę miał więc tę przyjemność, że zmuszę Filipa Seymera do wykonania jakiegoś upokarzającego zadania, ha! – Zaśmiał się.
Filip nie odwzajemnił wesołości, ale bez słowa szemrania zniknął w kącie swojej pracowni. Gdy wrócił, trzymał w dłoni dwie czarki z parującą gorzką kawą, zaś Tomasz zafascynowany wpatrywał się w wielowymiarowy hologram, obracający się leniwie nad niewielkim komputerem w kształcie małego, szklanego dysku. Bez słowa odebrał od Filipa kawę i upił łyk. Konstruktor nie przerywał mu i sam zachłannie wpatrywał się w obliczenia. Pewne rzeczy zaczęły się wreszcie układać w całość.
– Czy ty wiesz – podjął po chwili Tomasz – że to jest naprawdę najbardziej fascynująca rzecz, jaką od dawna widziałem? Jeśli te dane są prawidłowe, a niestety być może nie są, to nie jesteśmy w stanie przeprowadzić żadnej operacji na tym obiekcie.
– Jak to? – zmartwił się Filip.
– Ano tak. Pomyśl tylko! Ten przedmiot zdaje się wiedzieć, że jest niekompletny, chociaż nie mam pojęcia jak! Miałeś rację, mówiąc, że on się broni! Cokolwiek nie zrobię, nie reaguje! Jakie to dziwne! Równania są bzdurne i bezsensowne, a jedyne logiczne wytłumaczenie tego, że tak się dzieje to fakt, że może już być splątany.
– Ależ to nam daje ogromne możliwości! – zakrzyknął uradowany Filip.
– Chcesz zmierzyć mu pole spinowe?
– Oczywiście, że tak! – odpowiedział entuzjastycznie konstruktor i za chwilkę wyjął z biurka małą srebrną strzykawkę, służącą do pomiarów.
– Jeśli zmierzysz tylko pole, to teoretycznie nie naruszysz kreatyny, a przynajmniej nie powinieneś. Sam to zresztą wiesz, co ja ci tłumaczę... – podsumował inżynier.
– To doskonała informacja. Jestem ci dłużny – stwierdził Seymer.
– Będę pamiętał, jak będę chciał kogoś zamordować – zaśmiał się Tomasz.
– Naprawdę mam taką złą opinię na Akademii? – zapytał zaciekawiony Filip.
– Pytasz, jakbyś sam tego nie wiedział.
Filip uśmiechnął się sarkastycznie.
– Trochę przesadzam – przyznał po chwili Tomasz. – Znam cię od wielu lat, wiem, że jesteś w porządku, ale krąży dużo plotek na twój temat i o tym, co robiłeś na służbie u Pani Miast. Jestem stary, pamiętam, jak zaczynałeś, i jak skończyłeś. Skoro wróciłeś do Akademii, to jesteś tu na zsyłce, musiałeś solidnie nabroić i zwyczajnie cieszę się, że żyjesz.
Ostatnie słowa Tomasza przepełnione były nutami goryczy, podobnymi do tych, które można było wyczuć w jego gęstej, czarnej i niesłodzonej kawie. Nagle coś niewypowiedzianego zawisło w powietrzu, a Seymer opuścił wzrok, udając, że ustawia i reguluje urządzenie. Atmosfera zrobiła się ciężka.
– Pomyśleć, że ludzie nauki powinni mieć ciekawsze zajęcia – burknął cicho Filip, głos miał nieco zmieniony.
– Niektórym to nie wystarcza – zasugerował Tomasz, patrząc na niego podejrzliwie. – Mam nadzieję, że w nic się przez ten cenny kawałek kreatyny nie wpakujesz.
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, gdzie jest brat bliźniak – powiedział Filip, wyciągając rękę i odbierając od Tomasza medalion.
– To nie brat, tylko siostra! Spiny zawsze są przeciwne! – sprzeciwił się inżynier.
Filip odruchowo pomyślał o czymś zupełnie innym, o zielonych oczach w ładnej oprawie drobnej, kobiecej twarzy. Ostatnio przychodziły mu do głowy dziwne rzeczy i sam nie wiedział, skąd to się w nim bierze. Otrząsnął się jednak szybko z zamyślenia, ustawił urządzenie i położył obok kawałka kreatyny. Ze strzykawki wydobyło się niebieskie światło i oblepiło medalion jak przesłodzona, rzadka galareta. Po minucie światło, zebrawszy dane, wróciło do urządzenia. Filip zabrał strzykawkę i wsunął ją do szklanego dysku ostrą częścią, i machając dłonią przed samym nosem Tomasza, włączył kilka dodatkowych funkcji.
– Ares – wyszeptał Tomasz, odczytując dane.
– Świetnie, jak nie lód to woda – wymamrotał z niezadowoleniem Seymer.
– Chyba wkrótce będą obchodzili tam Altawadue, koniec postu. Zjadą się pewnie pielgrzymi i stare rody... – zauważył inżynier.
– Właśnie! Mogę jechać, jako pielgrzym... Nikt nie zauważy! – powiedział w nagłym olśnieniu Filip, unosząc palec wskazujący w górę.
– Ty? Jako pielgrzym? – zdziwił się Tomasz. – I uważasz, że to jest dobry pomysł?
– To jedno wielkie gówniane targowisko próżności, będą wyłącznie pić i handlować, a na tym tle wcale nie będę się aż tak wyróżniał. Mam przecież pokutę do odbycia – zaśmiał się Filip, po czym odsunął się od biurka i stanął przy wysokim oknie, wpatrując się w niesamowicie czyste nocne niebo.
– Powiesz mi, co zrobiłeś? – zagadnął nagle Tomasz. – Że Pani Miast cię odsunęła?
– Miałem zbyt lepkie ręce – odpowiedział z przekąsem Filip i ponownie spojrzał w noc.
Nawet jemu Junona wydała się w tym momencie ładna, pełna życia i wdzięku. Gdyby ta planeta zawsze tak wyglądała, może by ją nawet polubił. Ale niestety było inaczej, a złych wspomnień było tu bez liku, prawie tyle samo co wulkanicznych kamieni na brukowanej drodze, jakby każdy z nich był jednym jego grzechem.
W tym momencie czuł się jednak niesamowicie podekscytowany, był tak blisko celu, że prawie czuł medalion w dłoniach, wręcz przesuwał palcem po jego chropowatej, kamiennej powierzchni. Podszedł ponownie do biurka, wziął małą miedzianą czarkę z gorzką kawą i przystawił ją sobie do ust. Podobnie jak i Pani Miast, nigdy nie słodził napojów, przebywali ze sobą tak długo, że nawet nawyki mieli podobne.
Początkowo powód tej całej cholernej szarady, w którą się wpakował, był bardzo prosty: udawać sojusznika, zdobyć ten przeklęty przedmiot i trzymać go pod kontrolą, upewniając się, że nikt, absolutnie nikt, a już szczególnie Eleonora, nigdy go już nie użyje i nie zagrozi ustalonemu raz na zawsze porządkowi. A jednak im dłużej Filip miał go w swoim posiadaniu, tym coraz bardziej kusiło go, żeby wykorzystać tę, prawie że magiczną moc na korzyść Małgorzaty. Od pewnego czasu zaczęło mu rzeczywiście zależeć, by naprawić medalion, a nie tylko pozorować pomoc. W podobny sposób, kusiła go zresztą chyba i sama Eleonora.
Niestety to ona oraz Edward byli tak naprawdę najgorszym zagrożeniem dla jego podopiecznej. Rakoni zawsze byli zresztą niebezpieczni.
Ich prastary ród nie pochodził z plemienia Nizzarytów, ale od kiedy przysięgli wierność Pani Miast, byli równi skuteczni w okrucieństwie, intrygach i mordach, co najznamienitsi z zakonu. Eleonora była stworzeniem nocy, czarną wiedźmą i gdyby mogła, utopiłaby Układ we krwi, a jednak Filip i tak miał ochotę jej spróbować, właściwie od pierwszego momentu, gdy ją tylko zobaczył. Na jej widok czuł jakąś dziwną mieszaninę adrenaliny, ciekawości i pożądania.
Wziął głęboki oddech i zamiast dalej snuć fantazje, postanowił wyrzucić wreszcie tę kobietę z głowy: raz na zawsze. Tak było dużo rozsądniej.
***
Rzym przetrwał – takim dokonaniem mogły poszczycić się jedynie nieliczne ziemskie miasta, bo na wyniszczonej planecie przodków, w pradawnym domu wszystkich ludzi, to człowiek był teraz gatunkiem zagrożonym.
Prawie wszystko, co niegdyś zbudowano i osiągnięto, przepadło. Światła wielkich metropolii, które rozświetlały Ziemię pajęczyną blasku, widoczną aż z kosmosu, zbladły i ostatecznie zgasły, stając się jedynie bladym wspomnieniem, a hałas zatłoczonych miast cichł coraz mocniej, aż wreszcie ostatecznie umilkł, zastąpiony śpiewem dzikich ptaków. Ziemia była opustoszała i prawie że bezludna.
Te osady, które wciąż istniały, ograniczone zostały do niewielkiego obszaru, zwartego i skupionego w sobie, nikły w pewnym momencie zupełnie, nagle zduszone murem łąki, stepu bądź lasu, za którym nie było już żywego ducha. Dawne, potężne konstrukcje wysokich budynków stanowiły teraz jedynie szkielet padłego zwierzęcia, rozłożonego i ogołoconego do kości przez żarłoczną przyrodę.
Nie wydarzyła się żadna tragedia. Ludzkość po prostu odeszła, szukając lepszych i wygodniejszych miejsc. Wszechświat, a nawet sam Układ dawał tyle możliwości, że ludzie nie zamierzali tracić swojego czasu na błąkanie się pomiędzy widmowymi wieżowcami i cieniami odległej przeszłości, której nikt ani już nie pamiętał, ani nie miał z niej pożytku. Nie było tu niczego, dla czego warto byłoby zostać.
Ale Rzym trwał uparcie dalej i zdawał się nawet silniejszy niż próbujący stłamsić go czas. Przetrawił swoje własne, stare kości i powstał niczym feniks z popiołów dawnej chwały.
Eleonora, zamyślona jak zwykle, przemierzała właśnie jego wyludnione ulice. Była wysoka, kształty miała lekko zarysowane, niezbyt obfite, a twarz pociągłą i niedużą, o dość wyrazistych, charakterystycznych rysach Rakonów. Miała trzy lata więcej niż Izabela i była pierwszą legalną córką namiestnika kolonii Kalipso.
Minęła stary, niewielki kościół, którego dach skruszał dawno temu, a w trzewiach świątyni wyrosło wielkie oliwne drzewo. O tej porze zbierało się tam stadko wróbli, by karmić się oliwkami. Eleonora spojrzała z politowaniem na zgliszcza budynku i przedarła się przez szczelinę w murze, prowadzącą do wnętrza niewielkiego kościoła. Zapach mokrej cegły zastąpił aromat cytrusów, dochodzących ze zdziczałego, przyklasztornego ogrodu.
Wewnątrz spostrzegła znajomą postać. Izabela wpatrywała się w rosnące na środku zniszczonej świątyni drzewo, jakby widziała coś takiego pierwszy raz w życiu, obchodziła je z zadartą do góry głową, wdychając ożywcze zapachy i co chwila spoglądała na małe świergoczące ptaszki.
Eleonora uśmiechnęła się delikatnie. Izabela zaklaskała kilka razy w dłonie, płosząc wróble.
– Nawet one już ćwierkają o losie Pani Miast! – stwierdziła, podchodząc wreszcie do siostry i podając jej bezceremonialnie zwój.
Eleonora jedynie pokiwała głową i schowała go w głąb niebieskiej, długiej szaty, założonej na wzór dawnej rzymskiej togi.
– Nie przeczytasz? Może cholerny Junończyk napisał tam jednak coś ciekawego? – powiedziała Izabela z ironią do siostry.
– Wiem, co tam jest – oświadczyła Eleonora. – Rzeczywiście ponoć nawet wróble już wiedzą.
Izabela uniosła białe brwi i odwróciła głowę. Przez chwilę wpatrywała się w oliwkę, do której nieśmiało powracały małe ptaki, by dalej skubać owoce.
– To może łaskawie wyjaśnisz mi, po co to wszystko? Wiesz, że z Rubieży jest tu całkiem spory kawałek? Mój czas to pieniądz, a ten gnojek w dodatku nie zapłacił mi za eaton!
– Nie martw się, pokryję twoje starty – mruknęła Eleonora. Wydawała się znużona już tylko samym faktem, że znowu musi tłumaczyć coś, co jej zdaniem było nader oczywiste. – Przecież wiesz, że musiałam mieć jakiś dobry pretekst, by zwabić Seymera. Chyba nie podejrzewałaś jednak, że powiem mu prawdę? Liczy się wyłącznie to, co on może dla nas zrobić. Wymiana, w każdym razie, jest lepsza niż dług, którego nie można spłacić. On myśli, że coś kupił, więc nie podejrzewa, że zostanie z niczym. Wolę powiedzieć ci to osobiście, niż wysyłać zwój, który może nigdy nie dotrzeć.
– Czyli nie obchodzi cię to, że Pani Miast umiera, a Małgorzata wychodzi za Ludwika?
Eleonora machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. Ilekroć Izabela na nią patrzyła, miała skojarzenia z pająkiem w dodatku takim, który żywi się nie owadami, ale innymi pająkami.
– Nie wierzę w ani jedno słowo Seymera – powiedziała Eleonora, opierając się o zmurszały, pokryty mchem murek. – Ona już nie raz wywinęła się śmierci, a sprawa Małgorzaty zaraz i tak stanie się publiczna. Ja potrzebuję medalionu, niczego więcej. Pod warunkiem że będzie cały, bo połowa jak wiemy, przynosi tylko szkody.
– Nieprawda, siostrzyczko... Wiesz doskonale, że musimy mieć coś jeszcze: krew, której od pokoleń nie ma już w Układzie... bez tego wszystkiego cały misterny plan jest wart tyle, co gówno, a wtedy...
– Musisz dać mi czas – przerwała jej Eleonora.
Izabela skrzywiła się.
– Ile czasu jeszcze mam ci dać, co? – warknęła. – Przestań w końcu kłamać! Ja prowadzę swoje interesy czysto. Umowa to umowa. Nie urywam niczego przed tobą!
– Posłuchaj, kiedy władzę obejmie Edward, dostaniesz swoje Rubieże, medalion i ukochany statek – odpowiedziała szybko Eleonora, łagodząc wybuch siostry. – Nasza umowa cały czas jest w mocy. Musiałam coś zrobić, bo Seymer nigdy nie pozwolił żeby, Małgorzata zrzekła się swoich praw. Zresztą wciąż się waham, może dziewczyna wcale nie jest taką złą opcją, może rzeczywiście damy radę się z nią dogadać. Edward zawsze miał na nią duży wpływ.
– Tak to widzisz? Małgorzatę jako marionetkę Edwarda?
– Poniekąd – potwierdziła Eleonora. – Wcale nie muszę od razu wyciągać wszystkich kart z rękawa.
Eleonora rozkojarzyła się, była umysłem gdzieś bardzo daleko, wzrok miała zupełnie nieobecny. Wydawało się, że dostrzega teraz przed sobą coś, czego nie widzi nikt inny.
– Koniec końców trzeba będzie Filipowi odebrać medalion... – oświadczyła nagle, w taki sposób jakby na głos wypowiedziała jedynie połowę własnych myśli.
Izabela założyła ręce na piersi i zaśmiała się.
– To akurat nie musi być wcale trudne. Jeśli on nosi przy sobie kod to i tak w końcu od tego zwariuje. To jest cena, którą się płaci.
– Nie powiedziałaś mu?
– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się złośliwie Izabela, rozciągając usta. – Na początku zawsze są koszmary, później jest już tylko ciekawiej.
Eleonora uniosła wzrok i spojrzała uważnie na siostrę.
– Dalej słyszysz głosy? – zapytała z pewną troską. – Nawet gdy nie nosisz już tego przy sobie?
– Czasami – potwierdziła. – Chcesz wiedzieć, o czym mówią?
– Nie – odpowiedziała zupełnie szczerze i nieco nazbyt natarczywie Eleonora.
– O dwóch wężach, które poprowadzą mesjasza. I o mężczyźnie z dziewczynką. – Zignorowała ją.
– Nie jestem przesądna, nie wierzę w proroctwa – burknęła konstruktorka.
– Małgorzata by pasowała do tych słów. Ona i Filip Seymer, to by miało sens. Może jednak jesteśmy skazane na porażkę?
– Małgorzata nie ma krwi Ossów! – zdenerwowała się Eleonora. Było to pierwsze gwałtowne uczucie, które przecięło jej pozornie kamienną, znudzoną twarz. – Pani Miast wyrżnęła ich co do nogi!
Izabela uśmiechnęła się z satysfakcją, że udało się jej wyprowadzić siostrę z równowagi i wreszcie wyciągnąć jakiś konkret. Eleonora nie uznawała za stosowne dzielić się zbędnymi w jej mniemaniu informacjami, ale mała prowokacja mogła czasem zdziałać cuda. Najstarsza z trzech sióstr głęboko pod skórą była jak wulkan, wiecznie kotłował się w niej gniew i gdy dochodził do głosu, Eleonora popełniała błędy. Izabela wiedziała to doskonale i potrafiła celnie uderzyć.
– Skąd wiesz, że Małgorzata się nie nada? Może Pani Miast grzebała w jej genomie? Sama mówisz, że to może być jakaś opcja. Tam się działo coś dziwnego. Czemu matka Małgorzaty popełniła samobójstwo?
– Może zwyczajnie miała dość faktu, że Pani Miast handlowała nią jak towarem! Nawet ją rozumiem. Muszę już wracać, Edward jest ostatnio nerwowy, a ja nie mam ochoty tłumaczyć się, gdzie byłam.
– Edward jest zawsze nerwowy, pomijając momenty, w których jest akurat zalany. A jak Matylda? Dalej taka święta?
– Tak. Wciąż jest nudna, jeśli o to pytasz – powiedziała Eleonora.
– To dobrze. Miło słyszeć, że młodsza siostrzyczka jest wciąż zdrowa – zaśmiała się Izabela.
– Ona tylko udaje – odburknęła Eleonora. – Nikt z Rakonów nie jest zdrowy. Naprawdę muszę iść.
Eleonora nie uścisnęła dawno niewidzianej siostry, tylko kiwnęła jej głową na pożegnanie i przeszła przez spróchniały murek. Przebiegła przez brukowaną uliczkę i po kilku minutach szybkiego marszu znalazła się w rozległym klasztornym ogrodzie, a po chwilę później była już na dawnym piazza del popolo.
Odgłos wróbli ucichł zupełnie i zastąpił go teraz stukot butów. Jakiś kapłan szedł przez plac. Wciąż było ich tu więcej, niż wszystkich wiernych zrazem wziętych, a jednak nawet oni nie byli w stanie wypełnić ulic tego niegdyś olbrzymiego, tętniącego życiem miasta. Eleonora nie miała nawet szansy dostrzec jego twarzy, bo ledwo mu się ukłoniła, a jego biała szata rozmyła się na tle jasnych kolumn i znikła. Każdy w tym mieście był skazany na samotność – dotykała go prędzej, czy później.
Konstruktorka spojrzała na świątynię przed sobą.
Budowla była tak olbrzymia, że otaczała dziedziniec swoimi długimi ramionami i zamykała go w sobie, sprowadzając do roli małego, służebnego podwórka. Był to najwspanialszy kościół Rzymu: pełen zdobnych fresków, rzeźb przedstawiających mistyczne objawienia, złotych ołtarzy, srebrnych lichtarzy, marmurowych łuków i doskonałych arcydzieł – jednym słowem przepych dawnych królów i cesarzy, zapierający dech w piersiach widok ludzkiego marnotrawstwa. Eleonora nie mogła nie przyznać, że to wnętrze nie robiło na niej wrażenia, ale i tak nie umiała go docenić. Jednak chwała ziemskich władców, królów, papieży, książąt i kapłanów, a także dużo późniejszych wybitnych rodów, kłuła ją w oczy: oto tyle tysięcy lat i jak nisko można było upaść.
Ziemia od bardzo dawna była głęboką prowincją: bez pieniędzy, bez władzy i szans na rozwój. Była symbolem i wyłącznie nim. Pani Miast mogłaby to zmienić jednym słowem, gdyby tylko chciała, ale osamotniona Ziemia i zgniłe Rubieże były najwyraźniej klejnotami w jej koronie, a taki stan rzeczy zdawał się być jej na rękę. Nie wiedziała jednak, że od dawna ma wroga, który robi wszystko, by te dwa zapomniane kamienie, wyłupać na zawsze z jej skroni.
Eleonora przeszła przez wielką halę obrzędową, zamiatając posadzkę błękitną sukienką. Spojrzała na swoje odbicie w wypoleroowanych niczym lustro płytkach. Błękit ubrania dobrze kontrastował z jej prawie żółtymi, blond włosami, które zebrała w luźnego, chaotycznego koka, spiętego posrebrzaną spinką. Skręciła teraz w ozdobioną figurami z brązu boczną nawę i przelotnie spojrzała na rzeźbę świętej mniszki w towarzystwie anioła, upewniając się, że idzie w dobrym kierunku.
Ziemski namiestnik na część upadłej weneckiej cywilizacji i resztek, które dostawał we władanie, otrzymywał również tytuł Doży. Obecny był siostrzeńcem samej Pani Miast, a swój urząd traktował zdecydowanie bardziej jako karę niż nagrodę, co było zresztą zgodne z prawdą. Doskonale wiedział, że ciotka nie darzy go nawet cieniem sympatii. Młody, o urodzie południowca, przystojny, z głębokimi brązowymi oczami i symetryczną twarzą, mocno zarysowaną, kwadratową szczęką i prostym nosem, był jednak dość niski. Oprócz szlachetnego urodzenia posiadał wybujałą ambicję i niewiele ponadto.
Na końcu długiego korytarza, prowadzącego do jego audiencyjnej sali, przy samych drzwiach stała tymczasem Matylda, ubrana w strój dowódcy nadzorców.
Eleonora spojrzała na nią z niedowierzaniem, rozszerzając źrenice.
Matylda miała szczerą, śniadą twarz, a widząc siostry razem, nikt nie przypuszczałby, że są one spokrewnione. Dziewczyna była niska, o dość popularnej, aby nie rzec pospolitej urodzie i brązowych włosach, które sięgały jej ledwo do dolnej szczęki. Twarz miała okrągłą. oczy zaś ładne, duże i orzechowe, była też grubsza i lepiej zbudowana. Nie skończyła jeszcze trzydziestu lat. Wszystkie trzy siostry miały różne matki i o ile matki Izabeli oraz Eleonory, cechował podobny typ urody, o tyle najmłodsza Matylda otrzymała geny kobiety o innych kształtach i aparycji, różniła się więc znacznie od reszty.
– Jak ci nie wstyd! Zdejmij to natychmiast! – syknęła Eleonora, starając się mimo wszystko nie unosić głosu.
Matylda spojrzała na swój strój.
– Ale przecież Edward mianował mnie dowódcą straży... – wyjąkała.
– Był pijany! I to nie znaczy, że masz to nosić i wyglądać jak jeden z tych wieprzy! Jesteś córką barona! Miej swoją dumę! – zganiła siostrę. – Jak Edward? Dalej przeżywa?
– Sama zobacz – odpowiedziała wielce znaczącym tonem Matylda.
Eleonora pchnęła drzwi i weszła do środka. W głównym, największym pomieszczeniu nie było mebli z wyjątkiem dziewięciu złoto–bordowych krzeseł i dębowego stołu w kształcie półkola, na którym oprócz wielkiej kryształowej czary przeznaczonej do głosowań, walał się teraz stos kieliszków, butelek i talerzyków.
Część z nich leżała na podłodze i idąc przed siebie, Eleonora potknęła się o szklany kielich. W ostatniej chwili złapała się ręką za blat i strąciła kryształową butelkę. Odgłos stłuczonego szkła zbudził, leżącą nieopodal półnagą dziewczynę, która wynurzyła się spod stołu niczym Wenus z kąpieli.
Rzuciła Eleonorze zalęknione spojrzenie, złapała sukienkę i wybiegła, próbując jednocześnie zakryć swoje nagie piersi. Konstruktorka po prostu odprowadziła ją wzrokiem i wzruszyła ramionami.
Edward, drzemiący na środkowym, najwyższym krześle, westchnął ciężko i wreszcie uniósł zbolałą głowę, otwierając szeroko oczy. Nawet w takim stanie wyglądał jak idealnie piękny, młody bóg.
– Bianka mnie zostawiła – poskarżył się żałosnym tonem zbitego psa.
– Widzę, że zdążyłeś się już nieco pocieszyć. Minęło kilka dni, może pora już skończyć żałobę po byłej konkubinie, mój panie?
Edward rozejrzał się wokoło i wstał. Miał na sobie białą, rozpiętą szatę i długi, szkarłatny, podbity futrem płaszcz, który ciągnął się za nim po podłodze. Jego ciało niczym nie różniło się od wyidealizowanych rzeźb herosów, które można było oglądać w innych częściach pałacu zwanego Signorią. Podszedł do stołu, znalazł pełną butelkę i nalał sobie wina.
– Nie rozumiem, czemu to zrobiła...
– Bo powiedziałeś jej, że nigdy nie ożenisz się z dziewuchą z Rubieży, a ożenek planujesz tylko i wyłącznie w sytuacji, kiedy zupełnie nie będziesz mieć wyjścia – wyjaśniła mu Eleonora.
– No tak... – przyznał Edward. – Nie wiem, czego ona oczekiwała. Kobiety! Ty zresztą też mnie zostawiłaś z równie głupiego powodu!
– Inaczej to zapamiętałam, mój panie, to ty mnie zostawiłeś, nie pamiętasz już? – powiedziała Eleonora, chociaż tym razem minę miała tak zaciętą, że słowa ledwo przechodziły jej przez usta.
– A właściwie to, czemu to zrobiłem? – zapytał Edward, chwiejąc się lekko i marszcząc czoło, jakby usilnie próbował przywołać w pamięci ów moment.
– Bo stwierdziłeś, że mam pewne niedostatki urody.
Edward skrzywił się i spojrzał na Eleonorę, jakby starał się wszystko ocenić jeszcze raz.
– Było coś w tym, przypominam sobie teraz... Pamiętam, że ciotka nie była zachwycona, jej zdaniem mimo tego, że jesteś konstruktorką, byłaś dobrą partią. Ona lubi stare rody, ma do nich jakąś słabość. Powiedziałem jej, że niewolnika się nie poślubia, tylko go sobie bierze. Wściekła się niesamowicie. No, nie pierwszy raz zresztą. Ale pierwszy raz powiedziała mi, że jestem jak zatruta uranem ziemia – zauważył, po czym dodał. – A przecież wiesz, że cię lubię, jesteś bardzo wartościowym nabytkiem i cieszę się, że ciotka cię mi dała. Nie to, co twoja siostra... Po co mi dwie konstruktorki? Tu nie ma czego budować... Jeśli macie mi tylko doradzać, to w zupełności wystarczyłabyś ty. Wymyśliłem, że Matylda w sumie może odpowiadać za moją ochronę, jak ci się to podoba?
Eleonora jeszcze raz nabrała w płuca powietrza i przymknęła powieki, modląc się o cierpliwość.
– Panie, jestem tu po to, żeby ci przypomnieć, że za dwa dni na Aresie odbędzie się czas pokory. Musimy przycisnąć namiestnika, by obniżył nam koszty przesyłów, a to świetna okazja, by to zrobić. Jego żona...
– Nie jadę. Ty pojedziesz.
– Co?
– Jesteś moją doradczynią czy nie? Dam ci prawo mówienia w moim imieniu. Przecież jesteś w końcu córką Mirza, wielkiego pana i gdybyś nie była konstruktorką, dziedziczyłabyś po nim kolonię – stwierdził Edward, unosząc wypełniony winem kieliszek. – Nadasz się świetnie, nie będziesz się wyróżniać. Ja nie jestem kupcem, żeby targować się o ceny energii, tobie pójdzie z pewnością dużo lepiej.
Edward wzniósł toast, a Eleonora zacisnęła w gniewie usta. Nienawidziła, kiedy ktoś przypominał jej, z czego została obrabowana. Postanowiła jednak nie protestować. W sumie byłoby rzeczywiście lepiej, gdyby Edward został pod okiem Matyldy i chwilowo starał się nie robić większych szkód.
– Oczywiście, mój panie. Jest coś jeszcze... Chcę wziąć sobie ucznia. Mam kogoś na oku.
– Czemu? Nigdy ci przecież na tym nie zależało, mówiłaś, że marny z ciebie nauczyciel... Niech takimi rzeczami zajmuje się Akademia.
– To moje prawo – powiedziała twardo Eleonora. – Umowa z Izabelą bardzo się nam opłaca, prawda? Tylko nasze statki mogą bez ryzyka przelatywać przez część Rubieży, nad którą ona sprawuje kontrolę, a ja zamierzam z czasem poszerzyć ten obszar. Mam kogoś idealnego, kto mógłby się w przyszłości tym zająć. Gdy szkolenie się skończy, o dalszym losie konstruktora i tak zdecyduje Pani Miast, ale może jednak tym razem będzie inaczej...
– A to niby jak? – zapytał podejrzliwie Edward, biorąc do ręki kiść winogron. Usiadł na twardym krześle i położył nogi na oparciu. – Ucieknie jak Izabela?
– Twoja ciotka umiera – rzuciła Eleonora.
Edward prędko się wyprostował, prawie krztusząc się owocem. Zsunął nogi jednym płynnym ruchem na ziemię.
– Ale to wcale nie jest dobra wiadomość! Wiesz, że ona jest ostatnią osobą, która chroni nas przed pożarciem, prawda? Przecież rozerwą nas na strzępy! Jeśli ona zginie, to będzie po nas, w koloniach wybuchnie wojna, a ja nie jestem wojownikiem! Namir ze swoimi Nizzarytami dorwie się do władzy i będzie po nas! Ja pierwszy stracę głowę!
– Powiedzmy, że mamy plan, jak temu zapobiec.
– A mamy?
– Tak. Taki, który zapewni nam bezpieczeństwo, a może nawet coś więcej.
Edward namyślał się nad wszystkim przez chwilę.
– Dobrze, rób, co uważasz za stosowne, ale oficjalnie nic nie wiem. To mi pachnie zdradą, a ja nie umiem utrzymywać tajemnic, nie chcę w ogóle słyszeć o takich sprawach.
– Oczywiście, mój panie. Możemy udawać, że tej rozmowy wcale nie było – odpowiedziała konstruktorka, uśmiechając się.
Edward kiwnął głową na znak aprobaty. Eleonora ukłoniła się i opuściła salę. Wiedziała, że Doża mimo swoich zapewnień, będzie teraz godzinami próbował zgadnąć, co też ów plan przewiduje. Był na szczęście tchórzem, pozwalał się prowadzić za rękę nawet w najczarniejszą ciemność, jeśli Eleonora nakarmiła go wcześniej słodkimi słówkami.
Przy ciężkich odrzwiach wciąż stała Matylda. Eleonora wzięła ją pod łokieć i nic nie mówiąc, odprowadziła kawałek wzdłuż korytarza. Dopiero gdy była pewna, że nikt ich nie usłyszy, przystanęła.
– Dziewczyna, która stąd uciekała, widziałaś ją?
– Nie dało się jej przeoczyć – potwierdziła Matylda.
– Ale nie widziałaś, jak wchodziła? Co z ciebie za strażnik!
– To nie moja wina! Edward musiał ją przemycić tylnymi drzwiami!
– Nieważne. Będzie czekała na ciebie przy wschodnim wejściu, idź do niej i zapytaj, czy ma klucze do prywatnych kwater Edwarda na Herodiadzie.
– Nasłałaś mu ją? – wybałuszyła oczy Matylda.
– Oczywiście. Wiem, gdzie on to trzyma, ale w życiu by mi nie dał dostępu do swojego ulubionego gniazdka, a ja będę go potrzebować, by coś tam ukryć. Doża pewnie będzie je przez jakiś czas omijać, bo kojarzy mu się z Bianką. Popsuł mi nieco plany, muszę lecieć na Aresa, ale niech wszystko będzie gotowe. Dokładnie tak jak cię o to prosiłam. Zrobisz to?
– Zrobię – wydukała Matylda. – Zawsze umiałaś mnie przekabacić.
Eleonora puściła jej rękę.
– Bo i nietrudno to zrobić. Bądź gotowa. Wracam za kilka dni – powiedziała konstruktorka, skręcając w korytarz prowadzący do wyjścia.
Matylda patrzyła, jak jej siostra zamiata marmurowe płytki błękitną sukienką, a stukot wydawany przez jej obcasy stopniowo cichnie. Cokolwiek Eleonora by nie planowała, to nie mogło być nic dobrego. A przynajmniej nie dla Pani Miast...
*jeśli myślicie, że piję tu do Kubricka, to dobrze myślicie.
*Węglowa Ziemia — jedna z odmian planet. W odróżnieniu od typowej planety skalistej (jak Ziemia) jej węglowy odpowiednik bazuje na chemii opartej na węglu, zawiera w sobie ponoć niewiarygodną ilość diamentów i mineralnych bogactw. Teoretycznie mogłaby mieć powietrze, przy czym przypominałoby ono trujący smog.
*Każdy rodzaj cząstek elementarnych ma właściwy sobie spin — wchodzimy tu już dość skomplikowany temat, powiązanych kwantowo przedmiotów. Ostatnio Chińczycy udowodnili, że to coś więcej niż teoria. Jeśli przedmiot A jest powiązany kwantowo z przedmiotem B, to będą one reagowały na siebie wzajemnie — bez względu na odległości w czasie i przestrzeni (!). Zamiana w przedmiocie A, sprawi, że nastąpi natychmiastowa (!) zmiana w przedmiocie B (w wypadku chińskiego eksperymentu przedmiot A był na Ziemi, B na księżycu). Jakim cudem? Tego nikt nie wie. Zakładając, że Filip ma określone fale pola spinowego, może zamierzyć identyczne w dowolnym miejscu w kosmosie (co oczywiście jest już fantazją autorki, ale kto tam wie).
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top