3. Junona
„Są tylko trzy rzeczy dobre dla wschodnich noży: ciało twojego wroga, by nóż w nim zatopić, sukno szaty, by nóż twój oczyścić i haszysz, by o wszystkim zapomnieć".
Nizzaryckie powiedzenie.
Junona, największa ludzka kolonia, stała się niezaprzeczalnym dowodem na to, że Bóg wreszcie się poddał i pozwolił człowiekowi bluźnić. Nie była pierwszą sztuczną planetą, która powstała jako dzieło konstruktorów, ale pierwszą zbudowaną z tak olbrzymią pychą i arogancją. Prace nad nią trwały setki lat, a mimo to wciąż nie była jeszcze ani w pełni ukończona, ani ukształtowana.
Niektóre jej fragmenty dalej drżały od intensywnych wulkanicznych erupcji, przez co niezwykle często zasnuwał ją gęsty dym, skrzący się odłamkami rozgrzanych do czerwoności skał, które przecinały nieboskłon niczym kawałki giętkiego, dmuchanego w piecu szkła, a czarny podobny do ostrego piachu pył zasypywał wówczas budynki i chaty.
Słońce było tu najjaśniejszą z gwiazd nocy, ale i tak potrafiło być lepiej widoczne niż sam Jowisz, zwykle przyćmiony blaskiem sztucznej, orbitalnej elektrowni. Swojego największego boga mieszkańcy planety oglądali dość rzadko, lecz w te noce, w które nie docierały tu żadne wulkaniczne opary, na nieboskłonie pojawiały się niezwykłe księżyce, które Junona dzieliła ze swoim małżonkiem.
Połacie planety były co najmniej dziwne, zarazem upiorne, jak i poetyckie w wyrazie. Wyglądały jak brunatne zwierzę, uwiecznione na zawsze w ataku szału, z nastroszoną sierścią i wyciągniętymi pazurami. Powierzchnia Junony była postrzępiona, strasząca swoją szorstkością i najeżona ostrym włosiem twardych pustynnych skał.
Góry stawały się aż czerwone od obecnych w nich minerałów, a od podnóży obmywały je błękitne, czyste i płytkie morza. Z tej skalistej, twardej jak pumeks ziemi, wyrastała nieliczna, ale za to niezwykle barwna roślinność. Gdzieniegdzie delikatnie zielone smugi traw i egzotycznych roślin pojawiały się falami, by za chwilę rozmyć się w szarość skał, głębię czarnego pyłu i czerwień krwawych, magmowych pobojowisk.
Junona wyglądała jak stół z mahoniu, na który jakiś nieuważny artysta wylał gęstą zieloną terpentynę i rozlał wodniste błękitne akwarele. Próbując zmyć plamy i zacieki rozsmarował je i rozniósł po całym stole. Na jego krańcach pozostawiał zaś niedopałki papierosów, które powypalały czarne dziury w wypolerowanym blacie.
Namir całym sercem był Junończykiem. Ta pełna kamieni niezwykła ziemia wychowała go, wykarmiła, zapewniła mu schronienie i przede wszystkim dała mu w życiu cel.
Nie był bezdomny, nie tułał się po Układzie jak jego przodkowie, Junona była jego matką, a bez niej byłby, jak bez duszy.
Teraz, gdy podążał w głąb wydrążonej sztucznej groty, czuł się niczym robak wgryzający się w dojrzałe mięso młodej planety. Ścian nie stanowiła tu lita skała, lecz ułożone jedne na drugich ludzkie czaszki. Od dobrych kilku minut Namir szedł junońskimi katakumbami, co chwilę rozglądając się na boki i zatrzymując niekiedy swój wzrok na pustych oczodołach.
Powietrze było tu ciężkie od pyłu. Płuca Namira, chociaż przyzwyczajone do suchego junońskiego klimatu i tak z zauważalnym trudem łapały kolejne oddechy.
Przechodząc tędy, zawsze miał wrażenie, że dalej czuje tu intensywny rozkład ludzkich ciał i sprawiało mu to w pewnym sensie przyjemność. Każde ze wpatrujących się w niego pustych wydrążonych ślepi było kiedyś jego wrogiem. Wiedział to doskonale. Był oczywiście zbyt młody, by tak naprawdę znać tych wszystkich ludzi, bo kości bielały tu już od dziesięcioleci, ale to Pani Miast własnoręcznie upuściła krew grzesznikom, by później zrosić nią gaje Junony. To ona kazała zbudować to święte miejsce i tworzyła je konsekwentniej od wielu, wielu lat.
Grota była olbrzymia, ciągnęła się kilometrami, rozgałęziając się mniej więcej pośrodku na dwie części. Prawa prowadziła z katakumb na mały cmentarz, na którym niegdyś złożono doczesne szczątki dawnych władców wymarłego już imperium, a lewa wiodła do świątyni wykutej wewnątrz skał.
Świątynia była niezwykle prosta i skromna, bez żadnych malunków czy nawet ozdób, a jednak ważniejsza niż wszystkie inne miejsca kultu na Junonie. Siła tego miejsca polegała, bowiem nie na tym, co było na zewnątrz, ale na tym co kryło się w środku.
Nawet sama Pani Miast, chociaż była teraz władczynią wszystkich kolonii, musiała niegdyś, za czasów swojej młodości, złożyć przed pięcioma starszymi przysięgę wierności w tym właśnie miejscu. Czynił to zresztą każdy, kto coś znaczył, bo takie było prawo. Ona przysięgała i jej przysięgano. Tylko tak można było sobie nawzajem ufać. Nizzaryta, który złożył przysięgę, nigdy nie zdradzał, ani nie został zdradzony - a przynajmniej tak było do tej pory, zanim nie nadeszło zepsucie.
Namir skręcił wreszcie, w odnogę prowadzącą do kościoła. Zapach rozpadających się kości i zasuszonej krwi stał się nieco lżejszy.
W głównej, niewielkiej sali świątyni mieścił się jedynie ołtarz i pięć kamiennych ław, a na jednej z nich, ku przerażeniu Namira siedział nikt inny, tylko sam przeklęty Filip Seymer - który, powinien być zresztą już martwy, a jego ciało winno spoczywać sobie spokojnie pod błotem i lodem Rubieży.
Namir zbladł, za to Filip z wyraźną satysfakcją podrzucił do góry jabłko, złapał je i ugryzł kawałek. Namir aż trząsł się z gniewu, widząc, podobne świętokradztwo.
- Ty psie! Ty nie masz prawa wchodzić do tego miejsca! Kalać je swoją obecnością! Jak w ogóle śmiesz... - mamrotał z oburzeniem, rozpryskując wokoło ślinę.
- Nie podniecaj się. Tyle lat przebywałem w twoim towarzystwie, że jestem prawie że wierzący - odparł ze spokojem Filip.
- Niech będzie przeklęta ziemska dziwka, co cię urodziła! - warknął Namir, który zdążył już stracić nad sobą panowanie.
Filip odłożył nadgryzione jabłko, wstał i podszedł tak blisko Namira, że aż sapał mu w twarz.
- Nie mnie się tu spodziewałeś, nizzarycki wieprzu, prawda? Zaczaiłeś się na mnie i myślałeś, że tym razem ci się uda. Trzeba było, chociaż zaszyfrować rozkazy, wtedy może bym się tak łatwo do nich nie włamał. Nadzorcy mieli odebrać twojego ucznia po wykonaniu zadania, prawda? Mam dla ciebie złą wiadomość. Przeciąłem go na pół. W dosłownym tego słowa znaczeniu.
Namir zadrżał ze złości, wyciągnął zza pasa długi, lekko zaokrąglony tytanowy nóż i szybkim ruchem ręki przystawił go Filipowi do gardła. Seymer spojrzał na ostrze, ale nie cofnął się.
- Zabijesz mnie? Sam? Nie cudzymi rękami i bez wysługiwania się niewolnikami, tak żeby podejrzenia nie padły na ciebie? Jakie to do ciebie niepodobne...
- Żyjesz kupo łajna, tylko dlatego, że nasza Pani sobie tego życzy! Ale przysięgam, że...
- Że co przysięgasz? - przerwał mu Filip.
- Przysięgam, że jeszcze jedno słowo, a sam poderżnę ci wreszcie gardło i tym razem nie zdążysz się wylizać, bo nie będziesz miał czasu! Pieprzony wybryk natury!
Filip zaśmiał się, patrząc sugestywnie w dół. Namir wreszcie przeniósł wzrok w to samo miejsce. Seymer niewielkim sztyletem celował w krocze Namira.
Nizzaryta w szale cofnął się, a Filip zrobił to samo. Mężczyźni zaczęli krążyć wokoło siebie jak dwa próbujące skoczyć sobie do gardła wilki.
Namir nie wytrzymał napięcia i pierwszy natarł na Filipa, ale ten umknął mu prędko w bok.
Nizzaryta ruszył ponownie i tym razem Seymer, prawie że się przewrócił pod siłą ciosu, w ostatniej zdążył zasłonić się ręką i niewielkim ostrzem. Namir uśmiechnął się, widząc, że Filip ma wyraźną trudność, by osłonić się, gdy przeciwnik wyprowadzi zbyt silne pchnięcie. Spróbował kolejny raz, ale Filip nagle chwycił jabłko, rzucił je pod nogi Namirowi i ten trafił ostrzem w kamienną ławę.
Na taką właśnie okazję czekał konstruktor. Oczy Seymera poszarzały, a klinga Namira wysunęła mu się z dłoni, rozgrzana do czerwoności.
- AAAA! - wrzasnął Nizzaryta chwytając się za poparzony nadgarstek. - Jak mam cię zabić, diable?! Nie zasługujesz na godną śmierć! Ty nie umiesz walczyć honorowo! W ogóle nie umiesz walczyć! Jedynie uciekasz, tchórzu!
- Jestem konstruktorem Namir, nie oczekuj, że zniżę się do twojego poziomu tylko po to, żeby ci sprawić przyjemność zabicia mnie - wyjaśnił Filip.
- Czego chcesz? Po co tu przylazłeś?! Żeby cieszyć się z mojej porażki?!
Filip spoważniał i ponownie podszedł do Namira. Na jego twarzy malowała się nienawiść.
- To ty dałeś cynk nadzorcom i śledziło mnie twoje Oko! Miał rozkaz mnie zabić, a nie pilnować, prawda?! Jesteś durniem, nawet go nie uprzedziłeś, z kim będzie miał do czynienia! Myślałeś, że się nie dowiem? Czemu to zrobiłeś?! - ryknął.
- Bo jesteś pieprzony zdrajcą, Seymer! Co robiłeś na Rubieżach?!
- Trzeba było nie próbować mnie zamordować w pierwszej kolejności, może wówczas bym ci odpowiedział. Ale zapamiętaj sobie jedno, nie dam nikomu skrzywdzić dziewczyny, również tobie. Rozumiesz?
Nizzaryta wyprostował się, dysząc ze złości, ale milczał uparcie. Spojrzał z żalem na swoją broń, która była teraz poskręcana i niekształtna. Nie nadawała się już do niczego. Namir poczuł się, jakby ktoś odebrał mu przyjaciela.
- Nie jestem zdrajcą - oświadczył Filip i rzucił swój sztylet na ziemię z taką siłą, że aż ponownie zabrzęczał metal.
Seymer odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku tunelu prowadzącego do wyjścia.
Namira przez chwilę kusiło, żeby podnieść sztylet i zwyczajnie wbić go Filipowi w plecy, ale nie był pewien, czy tym razem konstruktor nie mówił prawdy. Gdyby wiedział, że Filip rzeczywiście wykonywał potajemnie rozkazy Pani Miast, nie odważyłby się ingerować, lecz Seymer mógł równie dobrze zwyczajnie kłamać. Zanim Namir zdążył się namyślić, Filip był już daleko.
Nizzaryta wrzasnął ze złości tak, że echo poniosło się po wąskich korytarzach katakumb, strząsając kurz z ludzkich kości. Filip uśmiechnął się z satysfakcją i podążył do Akademii, gdzie czekała już na niego Małgorzata.
***
Ebrus, największe miasto Junony, wyglądało jak rozłupana bryła surowego szkła: gładkie na krańcach i poszarpane w środku. Nie sposób było oderwać wzroku od wewnętrznych sprzeczności tego wielkiego, nieforemnego miasta. Umiejscowione na zboczu, spływało stopniowo w kierunku morza, jego ostre wieżowce oblepiały szczyt wzniesienia, zaś niskie karłowate budynki, przylegały do dotykającej morza doliny.
Przeznaczona dla junońskiej Akademi część miasta, była obficie pokryta zielenią, zabudowana licznymi niewielkimi pałacami, zgrabnymi apartamentami, a wszystkie jej fragmenty połączono ze sobą gęstą siecią przejść i tuneli. Z pozoru stanowiło to rozległy, bezsensowny labirynt uliczek i zaułków, gdzie nagle bez żadnego powodu wyrastały na przeszkodzie cytrusowe gaje i oliwne ogrody, ale ten kto znał drogę, wiedział, iż wszystkie części tej olbrzymiej dzielnicy są ze sobą połączone jak jeden wielki organizm, i że można przedostać się tu praktycznie wszędzie w ciągu szybkiego, zaledwie kilkunastominutowego marszu.
Akademia wykształciła większość z żyjących w Układzie konstruktorów, chociaż było ich obecnie jak na lekarstwo. Zawsze zresztą było ich bardzo niewielu. Poza konstruktorami szkolono tu również tysiące inżynierów, botaników, genetyków, a wstęp w jej zacne progi mieli wyłącznie najbogatsi lub najlepsi.
Małgorzata była właśnie w trakcie ćwiczeń, którym poddawano ją jako młodą adeptkę Akademii. Miała brązowe włosy, okrągłą twarz i mahoniowe oczy. Była niska, przysadzista i dość ładna, lecz zdecydowanie bardziej przypominała ciemny razowy chleb niż kieliszek wina, nie wyróżniając się właściwie niczym szczególnym.
Ubrana w gustowną białą suknię, przewiązaną złotym pasem i spiętą na ramionach dwoma delikatnymi srebrnymi broszami, zdecydowanie zbyt ozdobnymi i drogimi, by zakładać je na taki trening, wpatrywała się w murek, okalający plac. Było jej gorąco, sądząc po zgrzanej twarzy, nie zarzuciła więc niczego na swoje ramiona. Włosy upięła mocno w sterczący kucyk, który przewiązała delikatną wstążką w kolorze ciepłej miedzi.
Stała teraz na pozornie jałowej ziemi, po której wiatr pchał kawałki czegoś w rodzaju opiłków metalu. Srebrzyły się dziwnie w powietrzu, stwarzając iluzoryczne wrażenie miliona drobnych gwiazd, błyszczących za dnia. Dziewczynę otaczała jedynie kreatyna: czysta materia, najpospolitsza struktura w kosmosie. Tylko z niej konstruktor mógł za pomocą nanitów kształtować planety, co było jego powołaniem, sensem jego istnienia. Aby móc zostać jednym z nich należało wykazać się charakterem, zdolnościami i odpowiednimi genami. Z tych trzech rzeczy Małgorzata posiadała tylko jedną.
Palce Małgorzaty zaciskały się miarowo i rozkurczały, jakby przygotowywała się do czegoś niesamowicie ważnego i jednocześnie mocno denerwowała się tym zadaniem. Jej twarz robiła się coraz bardziej czerwona i napięta. Podmuchy powietrza unosiły jej brązowe kosmyki włosów, które pod wyślizgnęły się z ciasnej kitki. Fala energii zbierała się przy Małgorzacie, przyciągając maleńkie błyszczące gwiazdy na skraj białej szaty. Oczy dziewczyny zrobiły się nagle szare, a jej twarz pojaśniała, jakby odpłynęła z niej cała krew.
Drobna materia, zachęcona myślą Małgorzaty, zaczęła kształtować się w niewielkie, eteryczne, trójkątne bryły. Stopniowo unosiły się i oddalały, wirowały w strumieniu niewidzialnej siły. Elementy czystej materii przylegały do siebie, tworząc kształty coraz bardziej podobne do gorących skał w prawie ciekłym stanie, a te zaś z każdym obrotem twardniały. W ciągu pięciu minut utworzyły w powietrzu rozgrzaną, szorstką kulę obracającą się wokoło własnej osi. Resztka niewykorzystanej, ale zagarniętej przez Małgorzatę kreatyny, kręciła się w powietrzu niczym nieznośna pustynna burza, wirowała jak małe ogłupiałe tornado.
Małgorzata rozłożyła ręce, unosząc namiastkę planety wyżej w górę, chcąc osadzić ją w powietrzu. Jednak w tym momencie na powierzchni parującej, chropowatej skały pojawiła się znaczna rysa. Małgorzata spanikowała i tępo wpatrywała się w pęknięcie. Stawało się coraz głębsze, aż w jednym ułamku sekundy rozpruło kulę i rozsypało ją, najpierw w niewielkie gorące odłamki, a chwilę później w trójkątne cząstki.
Uderzenie było olbrzymie. Fala energii przewróciła Małgorzatę i rzuciła nią o ziemię, a powietrze przeszyły pociski z kurzu i pyłu. Małgorzata prędko podniosła się z ziemi, kaszląc i rozmazując szary proch na swojej twarzy. Z jednej ręki prędko strzepywała gorące fragmenty skał, by się nie poparzyć. Jej idealna suknia przypaliła się u dołu.
- Nie! - krzyknęła w złości. - Co zrobiłam źle?! Filip!!!
Seymer pojawił się nie wiadomo skąd. Był ubrany w cienką, czarną jedwabną koszulę, a jej rękawy podwinął sobie do łokci. Eleganckie bordowe spodnie, podkreślały teraz kolor jego opalonej skóry, a nieodłączny, znoszony brązowy płaszcz przerzucił sobie przez ramię.
Przeskoczył przez mały murek i wszedł w pole czystej materii. Wirująca kreatyna przysypywała mu włosy, jak osiadający gorący wulkaniczny pył, barwiąc je siwymi pasmami.
Przeszedł kilka kroków, zostawiając odciski swoich butów na polu wibrujących szarych i czarnych cząstek. Przystanął obok Małgorzaty, wprowadzając mimowolnie kreatynę w ruch. Wyglądało to jakby gęsta czarna magma, gdzieniegdzie rozpalona do czerwoności, paliła jego brązowe obuwie. W rzeczywistości przepływała wolno obok niego, próbując ominąć niespodziewaną przeszkodę. Tamował jej ruch, więc piętrzyła się pod jego stopami, niczym gęstniejąca lawa.
Filip spojrzał na szare reszki małej, kształtującej się planety, pożerane przez czarną płynącą masę, a następnie skierował swój przeszywający wzrok na Małgorzatę. Od jakiegoś czasu z daleka obserwował jej poczynania. Twarz miał opanowaną, ale gdy tylko dziewczyna zerknęła niepewnie w jego oczy, pomyślała, że wygląda jak kot, który ma dość pieszczot i zaraz zamierza wystawić pazury, by drapnąć boleśnie swojego właściciela. Małgorzata zrozumiała, że idą kłopoty. Seymer spojrzał jednak nie na nią, lecz w bok, interesowało go coś, co widział w oddali.
-Jeszcze raz, Małgorzato - powiedział.
- Dlaczego?
-Bo tak mówię.
Małgorzata westchnęła i skupiła się na swojej sukience, próbując strzepnąć z niej pył, jednak w efekcie tylko go rozmazywała. Plama na śnieżnobiałej sukni robiła się coraz większa, a dół coraz bardziej czerniał, co zdawało się jeszcze mocniej rozpraszać dziewczynę. To zadanie po chwili pochłonęło ją w zupełności.
-Małgorzato! Ogłuchłaś? - zapytał Seymer ze złością.
-Przepraszam - odburknęła.
- Pierwszy raz w życiu spotykam konstruktora, który ma problemy ze słuchem. A to jest teoretycznie niemożliwe, bo nanity wyostrzają nam zmysły - wyszeptał. - Skoro nie jesteś wystarczająco skupiona, to dodamy trochę dramaturgii temu nudnemu przedstawieniu.
Filip uniósł swoją prawą dłoń, jego oczy zalśniły szarym blaskiem, po czym rój małych rozpalonych i srebrzących się komet zaczął spadać na ziemię. Nie musiał się na tym skupiać tak jak Małgorzata. Zrobił to praktycznie instynktownie w ułamku sekundy.
- Proszę. Układ Słoneczny na początku swoich dni.
- Mam tworzyć w takich warunkach?! - oburzyła się Małgorzata. -Robisz to specjalnie!
- Oczywiście, że tak. Wykaż odrobinę ambicji.
- Wyżywasz się na mnie! Co cię dzisiaj ugryzło?! Piłeś? - krzyknęła. - Znowu?
- Dziękuję za troskę, jestem trzeźwy jak świnia. Zamierzasz wreszcie ukończyć ćwiczenie? Czy mam tu tkwić z tobą cały dzień?
Małgorzata prychnęła jak mała rozzłoszczona dziewczynka. Filip zszedł z placu i usiadł na niskim murku z wulkanicznych skał, a swój brązowy płaszcz położył obok siebie.
Małgorzata spojrzała na niego niepewnie. Małe komety płonęły, jak niedopałki papierosów, jakby konstruktor strzepywał je na ziemię wraz z tytoniem. Ich zapach był ostry i siarczysty, Małgorzacie zakołowało się w głowie od tego aromatu, najchętniej by się wycofała i wykręciła, ale spojrzała w nieprzejednaną twarz Filipa i wzięła się w garść.
Filip uniósł dłoń, jakby zachęcał ją do odegrania przedstawienia. Wszystko jedno, jakie by ono nie było Seymer był wymagającym widzem. Oceniał ludzi według własnej miary, więc rzadko kto przechodził ten test. Jego uczennica przez chwilę wpatrywała się w spadający rój komet, znowu zaciskając i rozkurczając swoje piąstki, a jej oczy nagle stały się szare.
Tym razem kulę uformowała sprawniej i bez większego namysłu. Płonąca fala energii zebrała pył kreatyny w całość. Małgorzata pozwoliła, aby sprowadzone przez Filipa komety wzbogaciły jej dzieło, ale wciąż chroniła małą planetkę, sprawiając, że Seymer coraz bardziej się krzywił. Wreszcie podszedł do niej, wzdychając głęboko.
- Postąpiłaś w podręcznikowy sposób, nie wykazując ponownie absolutnie żadnej własnej inwencji. Powiedz mi, po co ja się w ogóle wysilam, próbując nauczyć cię myślenia? Nie możesz być taka jak reszta! Musisz być najlepsza, bo tylko najlepszy utrzyma władzę w Układzie i jej nie straci, a władzę traci się tu najczęściej razem z własną głową! I to wcale nie jest przenośnia!
- Pani Miast jeszcze nie zdecydowała - wydukała nieśmiało Małgorzata, czerwieniąc się nieco.
- Ale wkrótce to zrobi.
- A może ja tego nie chcę? - spróbowała zaprotestować dziewczyna.
- Obawiam się, że ani ja, ani ty nie mamy wyjścia. Nawet jeśli Pani Miast zmieni zdanie, to zawsze będziesz zagrożeniem dla innych. Na Namira nie można liczyć, prędzej wbije ci w plecy nóż, niż wyciągnie do ciebie rękę.
Małgorzata spuściła wzrok i spojrzała na swoje niegdyś ładne białe, polakierowane buty, teraz upaprane w rozerwanej wybuchem kreatynie. Nie było jej przykro i postanowiła udawać obrażoną. Zapanowało nieznośne milczenie.
- Planeta eksplodowała przeze mnie - przyznał się nagle Filip.
Małgorzata rozdziawiła usta.
- Czemu to zrobiłeś?! Jesteś takim strasznym dupkiem! Myślałam, że to moja wina! Pozwoliłeś mi w to wierzyć! Jak mogłeś?!
-Na miłość boską dziewczyno, naprawdę nic nie rozumiesz? Urodzenie i to, że uczynili cię konstruktorem, pozbawiło cię prawa do decydowania o sobie, a ci, którzy nienawidzą Pani Miast, zrobią z ciebie mięso dla swoich psów z powodu zwykłej chęci zemsty! - Zdenerwował się Seymer, wskazując ręką na własną pierś. - Myślisz, że po ja co tak się staram? Bo mi się tak podoba? Chcę dać ci wszystko, żebyś mogła się sama obronić, bo ja nie zawsze tu będę! Będziesz musiała sobie radzić ze strasznymi problemami, będziesz mieć w dłoni ludzkie życia, a nawet i dusze!
- Jakie to ma znaczenie?! Co to ma wspólnego z moim treningiem?!
- Wszystko. Jeśli nauczysz się myśleć tu i teraz, będziesz umiała myśleć zawsze i w każdych okolicznościach.
- Dla ciebie nigdy nie będę dość dobra i nigdy nie będę taka jak ty! - krzyknęła wzburzona Małgorzata. - Powiedziałeś to mojej matce, jak miałam dwanaście lat, pamiętam to, nie próbuj się wypierać! Powiedziałeś jej, że nie nadaję się na konstruktora i, że wielki Seymer nie będzie mnie uczył!
Filip wyglądał, jakby Małgorzata dała mu w twarz. Zrobił się czerwony i rozszerzył niebieskie oczy. Małgorzata obudziła demony, które powinny od dawna spać. Przypominała mu, że Seymer na początku ich znajomości bronił się rękoma i nogami przed zostaniem jej nauczycielem. Nigdy zresztą się nie zgodził, Pani Miast wydała mu rozkaz, który musiał wykonać, ale w jego głowie mieszkały jeszcze dużo gorsze wspomnienia związane z samą matką Małgorzaty. Nie chciał w ogóle o tym myśleć, to jedno wystarczyło, by skutecznie wtrącić go z równowagi.
- I może miałem wtedy rację! Nie myślisz! Gorzej! Ty nie umiesz reagować! Zachowujesz się cały czas jak małe rozpieszczone dziecko! Dorośnij wreszcie! Nie masz już dwunastu lat, wszystko się zmieniło! I nie mieszaj w to swojej matki, jesteś zwyczajnie leniwa! Nie zasługuje na to, by w ten sposób szargać jej pamięć!
Po okrytym kurzem policzku Małgorzaty popłynęła duża łza, zbierając ze sobą szary pył, a za nią kilka następnych. Cicho łkała, stojąc ze spuszczoną głową. Seymer patrząc na nią, zadał sobie teraz pytanie, czy dziewczyna się mu buntowała i wszystko robiła tak opornie dlatego, że wyczuwała jego nastawienie. Wiedział, że Małgorzata się nie nadaje, to była prawda. Jakikolwiek był tego prawdziwy powód, miał jednak wrażenie, że rzeczywiście zawiódł i nie umiał sobie tego wybaczyć. Przez te wszystkie lata silnie się do niej przywiązał.
- Małgorzato nikt nie powinien być taki jak ja, nawet ja sam - powiedział wreszcie, dużo ciszej. - Właśnie próbuję cię przed tym obronić, dokładnie to obiecałem twojej matce, zanim od nas odeszła. Nikt z nas nie wybrał sobie roli, jaką przyszło nam odgrywać, tkwimy w tym razem. Od tego zależy życie nas obojga. Są ludzie, którzy zdecydowanie wolą widzieć cię martwą niż żywą, a mnie razem z tobą. Będziemy mieć wszystko albo nic, innej drogi nie ma.
Małgorzata uniosła zgnębiony wzrok i spojrzała Seymerowi prosto w oczy.
Filip i Małgorzata byli jak dwa księżyce: jeden trujący i śmiercionośny, wypełniony ciekłym metanem, pokryty gazowymi chmurami i nieznośnie gorący, zaś drugi kamienny, mały, skupiony w sobie i zimny jak lód, ale oba krążyły wokół tej samej planety, osiadły na tym samym niebie, a ich orbity przecinały się tak, że wciąż, się spotykały.
- Przestań - powiedział Filip i podszedł do niej, by objąć ją ramieniem. - Nie ma powodu do płaczu. Nic się nie stało. Coś ci pokażę.
Wypuścił ją z płytkiego uścisku i stanął sam na placu. Uniósł lewą dłoń, a tarcza jego zegarka zalśniła w blasku dnia niczym małe słońce. Czarne i szare cząstki zawirowały z niewiarygodną prędkością i po chwili stały się czymś na wzór ciemnych płatków śniegu lgnących do siebie, scalających się ze sobą w bryłę, która z każdym ruchem i każdym obrotem zgarniała ze sobą coraz więcej mrocznego, szalejącego w mrocznej śnieżycy puchu.
Powietrze wydało z siebie dźwięk, zabrzęczało, zrobiło się gęste i znowu zalśniły srebrne komety. Niewielkie tornado uniosło się natychmiast z ziemi i spiralnym ruchem uformowało się w satelitę. Księżyc zawisł przy planecie, która z czarnej zrobiła się czerwona i poszarpana ogniem. Komety uderzały w księżyc, raz po razie obsypując się iskrami, dotykały powierzchni, barwiąc ją kraterami i wybrzuszeniami. Filip przymknął swoje szare oczy, a spadające gwiazdy zgasły niczym uliczne światła o świcie, ukazując nagle rozgrzany, parujący kocioł magmy z małym odbijającym światło satelitą - idealny model nowo narodzonej Ziemi.
Małgorzata uspokoiła się, wpatrując w jego dzieło. Filip odtworzył wszystko z taką precyzją, że nawet ona musiała docenić ten widok. Czuła, że patrzy teraz przez wrota czasu. Od tego wszystko się zaczynało, a człowiek wciąż mimo całej swojej siły był tu jedynie pojedynczym mrugnięciem oka. Mogli tylko podziwiać.
- Musisz mieć do tego szacunek - powiedział cicho Filip. - Inaczej nigdy ci się nie uda. To chaos tworzy ład. Wszystko powstaje z ognia. Mam nadzieję, że pojęłaś tę lekcję. Gdybyś wtedy od razu stworzyła księżyc, nie marnowałabyś sił na osłanianie swojego dzieła. To zawsze działa w ten sposób, jeśli możesz, kieruj ciosy, gdzie indziej, chroń samą siebie. Prawo, które rządzi kosmosem, rządzi również i ludzkimi czynami, można je wykorzystać. Nauczysz się jednego, nauczysz się i drugiego, przekujesz to w swoją siłę.
Małgorzata pokiwała ochoczo głową.
Filip włożył prędko ręce do kieszeni i nie wiedzieć czemu nagle drgnął. Przez jego umysł przebiegł cień tej dziwacznej wizji, jakiej doświadczył jeszcze na Rubieżach. Popatrzył w oczy Małgorzacie, jakby pragnął w czymś się upewnić. To nie była ona. Tamto dziecko zupełnie było inne, chociaż zdawały się w podobnym wieku. A jeśli rzeczywiście to nie Małgorzata miała być ocaleniem dla tego świata? Ogarnęły go bardzo złe przeczucia.
- Nie ufaj nikomu. Nawet Ludwikowi - szepnął poważnie.
Małgorzata zdziwiła się.
-Jak mam mu nie ufać? Ma zostać moim mężem - odpowiedziała, podnosząc oczy i wpatrując się w Filipa, szukając potwierdzenia, że jej nauczyciel nie żartuje.
- To nic nie znaczy. To tylko gra. To ty jesteś siostrzenicą Pani Miast. Jeśli zakon cię zaakceptuje, później zrobisz z nim, co zechcesz, możesz go nawet zabić. Nie będę po nim płakał. Jest coś, co mi się w nim nie podoba. Pamiętaj, że to wyłącznie szopka. Nawet Pani Miast, niczego więcej nie oczekuje od tego związku, możesz być pewna.
- To dlatego tak naciskałeś, żebym się zgodziła? Byłeś w tej sprawie równie natarczywy, co i ciotka - powiedziała z nieukrywanym oburzeniem.
- To małżeństwo twoja ciotka zaaranżowała za moją subtelną sugestią. Oczywiście nie wiedziała, że wyszła ode mnie, bo wówczas by się pewnie nie zgodziła. Wiem, że zyskasz na takim związku... Ale byłoby dobrze, gdybyś spróbowała zagrać Ludwikowi na uczuciach. Może się zakocha i wtedy będzie łatwiej nim sterować. Tak czy inaczej, Ludwik jest rozwiązaniem przejściowym. To, czy później będziesz chciała go zostawić przy sobie, czy nie, to będzie twój wybór - szepnął cicho.
- Ale czemu właściwie on?
- Bo jest wpływowy, bogaty i przede wszystkim wydaje się rozsądny. Utrzyma w ryzach i kolonie, i twojego braciszka.
- Edwarda? - Skrzywiła się Małgorzata.
Nie spodobał się jej sposób, w jakim mówił o nim Filip. Zawsze uważała swojego brata za wspaniałą osobę, pełną rycerskich wręcz cnót i zalet.
- Edward nie jest głupi, lepiej mieć go oczywiście za sojusznika niż za wroga. Przyjaciół dobrze jednak mieć na oku, bo potrafią być gorsi od wrogów, a szczególnie tyczy się to twojego brata. Namir jest idiotą, ale Edward tylko takiego udaje.
Dziewczyna pokiwała głową, udając, że rozumie z tego wszystkiego cokolwiek i wytarła z oczu resztki łez, rozcierając sobie pył po twarzy.
- Wytrzyj się. Twój narzeczony czeka na ciebie między kolumnami - powiedział Filip, jakby czytając jej w myślach. - Łazi za tobą wszędzie. W Akademii jesteś bezpieczna, ale jeśli będziesz chciała gdzieś iść, bierz zawsze ze sobą kogoś z zakonu.
- Tak. Będę przez kilka dni zajęty. Obiecasz mi to? Nie próbuj się wymykać, pamiętaj, że jesteś zbyt cenna.
- Jasne. - Małgorzata uśmiechnęła się promiennie.
Filip patrzył, jak dziewczyna odchodzi w kierunku majaczących w oddali, należących do Akademii budynków. Nigdy jeszcze tak się nie bał, bo zupełnie nie zależało mu na swoim życiu, ale teraz naprawdę czuł przejmujący strach. Miał tylko Małgorzatę i za nic nie mógł jej stracić*.
***
Junona - dwa miesiące wcześniej.
Pani Miast zajmowała pilnie strzeżoną rezydencję, mieszczącą się na niewielkim wzgórzu i położoną na uboczu swej potężnej stolicy. Z zewnątrz wyglądała ona jak kolejny wielki, zbudowany na wzór antycznej świątyni pałac: przestronny, rozległy, wypełniony marmurami w wielu odcieniach i posadzkami z roślinnymi mozaikami, otoczony przez mocno zarośnięty, stary i egzotycznym gaj pełen oliwek, hibiskusów i cytrusów.
Służby było tu niewiele, pałac więc świecił pustkami, a po korytarzach wałęsał się głównie wiatr. Pani Miast trzymała przy sobie tylko najbardziej zaufanych ludzi i nie chciała, aby także o nich zbyt dużo wiedziano. Ona i jej świta żyli więc w ukryciu oraz z dala od ciekawskich oczu. Dopiero dzięki temu czuła się w pełni bezpieczna.
Nie wiedząc na jak długo starczy jej sił, czując, że czas przesypuje się jej przez palce, jak drobinki piasku w klepsydrze, postanowiła niezwłocznie wezwać Ludwika do siebie.
Był pięknym mężczyzną, miał cerę w kolorze słodkiego karmelu, ciemnoniebieskie migdałowe oczy w fiołkowym odcieniu, kształtne, wydatne usta i krótkie, ale delikatnie pofalowane ciemne włosy. Był dość niski, szczupły i dostojny w zachowaniu, zawsze ogolony i nienagannie ubrany wedle najnowszej mody.
W głąb jej pokojów prowadziła go teraz pokojówka o ładnej pociągłej twarzy i czarnych włosach, wysoka, chuda, przystojna, z pewnością przed trzydziestką, ale okropnie sztywna. Jej ramiona osłaniał cienki, szary jedwabny szal, a jej biała nizzarcyka suknia falowała przy każdym kroku. Nazywała się Veronika, a przynajmniej Ludwik odnotował, że tak do niej wołano w tym miejscu. Milczała, idąc obok niego, on zaś przypatrywał się z zainteresowaniem jej ruchom. Przysiągłby na wszystkie świętości, że rysy jej ciemnej jak heban twarzy są mu z jakiegoś powodu bardzo znajome.
Po kilkuminutowym spacerze dotarli wreszcie do prywatnych pokojów Pani Miast. Był tu pierwszy raz. Ludwika zdziwiło, jak były one małe i zarazem zawalone bogato zdobionymi niskimi meblami, sprawiającymi wrażeni tłoku i braku przestrzeni. Wszystko było tu żółte lub zielone, bo Pani Miast lubiła te kolory i uważała, że ją rozweselają. Wokoło panował półmrok, a ostre światło bardzo nieśmiało prześwitywało przez ciężkie zasłony, wydobywając z nich barwę zgnilizny.
Ludwik czuł się, jakby znalazł się w jakieś mdłej, pozbawionej wyrazu herbaciarni, pełnej starych kobiet i stęchłego zapachu kocich szczyn, przegniłej herbaty i tandetnych pamiątek. Męczył go panujący tu zaduch, bo Pani Miast nie pozwalała za często wietrzyć. Bała się, że się przeziębi.
Siedziała teraz na zielonej sofie, jak pozbawiona życia kukła z opadłą, bladą, starczą, ale mocno umalowaną twarzą, w której czaiły się przewrotne ciemno-brązowe oczy i ślad zgasłej w nich urody.
Wyglądała, jakby kurczyła się w sobie i stawała się coraz mniejsza. Była tak drobna, jak Małgorzata. Włosy miała ufarbowane, intensywnie brązowe, ale pozbawione witalności, spływające na delikatną bordową szatę. Suknia odsłaniała wymizerowane ramiona i ręce, pokryte niebieskawymi żyłami oraz przebarwioną skórę. Cała jej postać ukryta była zaś pod przezroczystym tiulowym woalem, doczepionym do wysokiego, bogato zdobionego i wysadzanego turmalinami oraz cytrynami ciężkiego diademu.
Długa, połyskująca zasłona, osnuwała jej oblicze, jakby pragnęła skryć obecne w niej zło. Ludwik, gdy na nią patrzył, miał wrażenie, że palce Pani Miast mogą się w każdej chwili wysunąć zza tej delikatnej kotary, chwycić go za gardło i zaciskając swoje czarne paznokcie, wycisnąć z niego życie.
Pani Miast nawet teraz budziła grozę, wyglądała jak zasuszony trup w całunie śmierci. Ludwik padł przed nią na kolana, a ona kaszlnęła w jedwabną chustę, którą trzymała w swojej ozdobionej liczną biżuterią dłoni.
Ludwik pomyślał, że Pani Miast uosabia swoim wyglądem całe ludzkie imperium. Dawna chwała na granicy przepaści, przypudrowana z wierzchu, przystrojona klejnotami odwracającymi wzrok od swojej okrutnej i zmęczonej twarzy.
Najgorszy ze wszystkiego był tu jednak zapach. Ludzki mocz i pot, wymieszany z pleśnią i ostrym, cierpkim zapachem lekarstw. Przytępiał go straszliwie słodki aromat żółtych tygrysich lilii, ustawionych w złotym wazonie na małym lśniącym stoliku, na którym oprócz kwiatów tkwiły także próbówki z kotłującymi się wewnątrz medycznymi nanitami, wyglądającymi jak szybko wirujący plankton w wodnistym osoczu.
To, co Ludwik przed nią widział, było odpowiedzialne za jej nienaturalnie długie życie. Współczesna medycyna powoli jednak przegrywała wojnę ze śmiercią o duszę Pani Miast.
Gdy się odezwała, jej głos był jednak wyjątkowo mocny i zdecydowany. Ciało odmawiało jej posłuszeństwa, ale uparcie walczyła z trawiącą jej wnętrze słabością. Jej duch jeszcze się nie poddał, dalej się opierała.
-Musimy poważnie porozmawiać, Ludwiku - rzekła, pozwalając mu wstać i wskazując mu miejsce naprzeciwko siebie.
Poruszyła dłonią, wyciągając ją zza pajęczej otuliny i srebrne bransolety z przyczepionymi do nich złotymi guzami zabrzęczały złowieszczo, jak zapowiedź jakiejś strasznej klątwy. Ich dźwięk kusił bogactwem lub groził zagładą.
Ponad piętnaście lat temu w tym samym miejscu siedział Filip Seymer, próbując zadecydować o swoim losie, Pani Miast nawet niewiele się od tego czasu zmieniła. Jej twarz tylko bardziej zszarzała i przygasła, zrobiła się bardziej zapadnięta w sobie.
Przed jej jadem nie było ucieczki. Teraz to samo miało spotkać Ludwika. Usiadł, czekając z bijącym sercem, na to, co się zaraz stanie.
- Chcę, żebyś ożenił się z moją siostrzenicą - oświadczyła dobitnie.
Patrzyła mu bezwstydnie w twarz, jej słowa wciąż były rozkazem, nie tłumaczyła, nie dyskutowała, po prostu wydała mu polecenie i liczyła na to, że ono zostanie wykonane.
- Pani, to naprawdę, niezmiernie wielki zaszczyt - wydukał oszołomiony Ludwik.
- A więc zgadzasz się? - zapytała.
W jej słowach czaiła się pułapka. Ludwik poczuł, że zaciskała na nim pętlę.
-To wielki zaszczyt, ale czy ja naprawdę jestem go godnym? Nie śmiałbym o tym myśleć. Nigdy, łaskawa pani, o tym nie myślałem - wybrnął.
- Veroniko, zrób mi herbaty - powiedziała Pani Miast, do stojącej cały czas za ich plecami służącej.
Ludwik spostrzegł, jak pokojówka oddala się na chwilę i krząta przy długiej, ustawionej pod oknem ławie, na której drogie złocone czarki walały się razem ze stosem małych srebrnych maszyn. Dotykiem dłoni wydawała właśnie polecenie jednej z nich. Wiedziała, co Pani Miast pija i czego oczekuje. Po sekundzie postawiła przed nią czarną parującą herbatę, okropnie mocną, a drugą taką podała Ludwikowi. Herbata nie była słodzona, a on nie lubił smaku cierpkiej goryczy. Nie poprosił jednak o cukier, wziął czarę w dwa palce i skupił się na twarzy Veroniki. Kobieta wyglądała na bardzo poruszoną. Po chwili odwróciła się, a Ludwik pomyślał, że musiało mu się to wszystko przewidzieć.
- Interesuje mnie odpowiedź "tak" lub "nie" - powiedziała Pani Miast, wciąż się uśmiechając.
Wydała mu się teraz starą, ubraną w drogie jedwabie i ukrytą pod zasłonami z klejnotów wiedźmą. Taką, która smaruje się krwią pięknych dziewcząt, żeby zachować młodość i niemowlęcym tłuszczem, dającym jej nadludzkie moce. Poczuł obrzydzenie i wielki strach.
-Tak. Oczywiście, że tak, pani - wyszeptał pośpiesznie. - Jestem tylko zdziwiony, że wybór padł na moją osobę. Naprawdę nie wiem...
Poczuł, że w tym śmierdzącym, zatęchłym pomieszczeniu sam zaczyna się pocić z nerwów i źle pachnieć.
-Jesteś bardzo skromny Ludwiku. - Zaśmiała się przewrotnie Pani Miast.
Przez chwilę w jej twarzy można było dostrzec przebłysk jej dawnego piękna.
- Jesteś najlepszym wyborem. Młody, dostojny, bardzo dobrze urodzony, bo twój ród jest równie stary, jak mój, a ja znałam twego dziadka. Jesteś bogaty i bystry, ale nie przewrotny. Nie jesteś zdeprawowany jak większość ludzi, która zwykła mnie otaczać. Małgorzata jest jeszcze młoda i delikatna, jest jak jedna z tych pięknych lilii. Musi mieć kogoś, kto poprowadzi ją przez życie, da jej oparcie i zapewni przedłużenie dynastii, którą ja zapoczątkowałam. Ona przekaże dalej moje geny. Czy taka odpowiedź ci wystarcza?
- Tak, pani - odrzekł, wysilając się, żeby jego ton brzmiał pewnie i zdecydowanie.
-Jeśli masz coś przeciwko, teraz jest właściwy moment, żeby wyrazić swoje wątpliwości - oświadczyła sucho.
Zachowywała się, jakby wabiła muchę na łyżkę miodu, licząc, że ta złapie się na jej podstęp i będzie mogła ją rozgnieść.
- Małgorzata jest naprawdę wyjątkowa - odrzekł Ludwik. - Wcześniej nie ośmieliłbym się o niej myśleć, ale teraz skoro mam przyzwolenie, to będę... będę się starał.
- Świetnie. Postaraj się, żeby nie była ci przeciwna, ale to dobra dziewczyna. Zgodzi się, jeśli tylko powiem słowo.
Pani Miast spojrzała zadowolona w brudne okno.
- Myślę, że to nie jest niemiła prośba - dodała. - Ona przyniesie ci w życiu wiele radości. Jestem tego pewna. To takie utalentowane dziecko.
- Jest też piękną kobietą - powiedział pośpiesznie Ludwik, pragnąc się przypodobać.
Zadziałało. Pani Miast uśmiechnęła się w łagodny, mniej drapieżny sposób.
- Tak - przyznała. - Moje kolonie będą bezpieczne w waszych rękach. Możesz wyjść. Poczekaj na zewnątrz, Veronika cię odprowadzi.
Pani Miast śledziła Ludwika wzrokiem, gdy ten kłaniał się i wychodził.
Osobiście zapewniała Małgorzacie najlepszych możliwych nauczycieli i niezachwianie wierzyła, że dziewczyna wraz z wiekiem nabierze sprytu i doświadczenia. Była konstruktorką, a ich umysły zawsze pracowały szybciej i sprawniej. Właśnie z tego powodu, gdy tylko Małgorzata skończyła dwanaście lat, Pani Miast nakazała wszczepić jej nanity. Dzięki tym wszystkim zabiegom dziewczyna z czasem nauczyłaby się przewidywać ruchy swoich przeciwników i działać celnie. Pani Miast wierzyła, że Małgorzata, nabrawszy doświadczenia, umiałaby podjąć dobre decyzje i nie wahałaby się, co należy w danej sytuacji zrobić. Byłaby jak jej obecny nauczyciel i dawny doradca Pani Miast, Filip Seymer, ale o niebo lepsza, nie tak zdeprawowana i zepsuta, za to równie bystra.
Pani Miast nie miała własnych dzieci, ale jej ród wydał aż trzech potomków, z którymi dzieliła tę samą krew: Edwarda, którego nienawidziła, Namira, którym gardziła i wreszcie Małgorzatę, którą uwielbiała. Edward i Małgorzata byli dziećmi jej o całe pokolenie młodszej, przyrodniej siostry, Namir zaś był synem jej przyrodniego brata. Coraz bardziej przychylała się jednak do tego, by wybrać właśnie dziewczynę.
Ona zapewniłaby przetrwanie jej genom, przedłużyłaby panowanie jej boskiej rasy. Małgorzata była jeszcze była zbyt młoda, by zostawiać wszystko na jej barkach, ale dobrze rokowała na przyszłość. Potrzebowała jednak u swojego boku jeszcze kogoś poza Seymerem. Tym razem musiał to być ktoś, kto będzie się liczył w grze o największą stawkę, a nie tylko dbał o jej wychowanie i bezpieczeństwo. Z wielu stron doradzano jej, by przyjrzała się właśnie Ludwikowi. To był dobry wybór.
- Seymer ma go mieć na oku, ale niech się do mnie nie zbliża. Wciąż mu nie wybaczyłam, jest w niełasce. Wszystkie informacje ma przekazywać tobie - rzekła do Veroniki. - Idź i odprowadź go teraz.
Służąca tylko posłusznie skinęła głową i wyszła.
------------------------------------------
*Scena z Małgorzatą tworzącą planety była bezpośrednio inspirowana filmem Ambition, który poświęcony został rzeczywistej misji kosmicznej Rosetta. Był to również początek, który dał podstawę mojemu całemu Uniwersum. Jeśli chcecie zobaczyć, jak wyglądało tworzenie planety, polecam obejrzeć, acz scena została przeze mnie mocno zmieniona - dodałam również nanity, motyw bardzo popularny, w niektórych s-f. Są to maszyny wielkości ludzkiej komórki, praktycznie nieśmiertelne, mogące się replikować i wpływać na prawa fizyki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top