22. Gody
Jedwabna nić co łączy dwa życia, zdaje się nikła, lecz w rzeczywistości jest niezwykle mocna. Zwykłe wichry jej nie przedrą, ani nie uczyni tego szarpnięcie cudzych dłoni. Przetnie ją jednak nóż lub nienawiść. Nawet to, co silne wymaga więc ochrony.
Fragment mowy wygłoszonej podczas zaślubin wielmożnej
Małgorzaty Haram i Ludwika Monroe.
Filip był praktycznie pierwszym gościem w sali weselnej. Gdy wszedł, ogarnęło go zdumienie graniczące z trwogą. Miał tylko jedno skojarzenie. Poczuł się, jakby znalazł się w jakimś obszernym, zamożnym burdelu. Nie miał pojęcia, kto odpowiada za tę herezję, ale podejrzewał Ludwika, bo Małgorzata nie miałaby chyba tyle odwagi. Gdyby Pani Miast zobaczyła coś takiego, i jego udział okazałby się prawdą, Ludwik mógłby mieć trudny żywot.
Wszystko wokoło było przesycone zmysłowymi kolorami, wypełnione czerwonym aksamitem, oksydowanym srebrem i ciemnoczerwonym puchem miękkich dywanów. Duszny zapach unosił się z kadzielnic, przyćmiewając wszystko dymem. Muzykę idealnie dobrano do okazji. Odurzająca jak opium, zmysłowa i bogata w dźwięki, stopniowo zagłuszana była przez wszechobecny śmiech schodzących się powoli weselników, na których już czekały kolejne rozkosze.
Stoły z rzeźbieniami w kształcie lilii, uginały się od tak różnorodnych potraw, że ich aromat przyprawiał o mdłości. Dominowały smaki ze wschodu, a te junońskie zostały podane w przewadze i w znacznej obfitości. Pieczona w świeżych ziołach kozina, baranina zapiekana w jogurcie oraz nasączona przyprawami, słodkie faszerowane cebule, dojrzałe pomidory oblane oliwą, bakłażany nadziewane słonym serem, kawałki udźców muflona w słodkim zawiesistym sosie z fig, ptactwo z prażonymi orzechami i miodem, siekana wołowina oraz mnóstwo, mnóstwo innych potraw, oraz taka ilość wina, księżycówki i koniaków, że każdy z gości, prędzej czy później, znalazłby się pod stołem, gdyby tylko niskie siedziska oraz karmazynowe poduszki pozwalały, aby z nich spaść.
Filip usadowił się nieco z boku, dość blisko Małgorzaty. Panna młoda miała jednak dla niego niewiele uwagi. Ledwo go zauważała, zaaferowana swoją nową rolą. Seymer nie miał o to najmniejszych pretensji. Złożył jej życzenia i upewniwszy się, że w głębi jej szat spoczywają otoczone perłami Prochy Proroków, zajął się swoimi sprawami.
On sam, czuł się jednak coraz gorzej. Częściowo odpowiadało za to niezwykle irytujące towarzystwo przy jego stoliku, składające się głównie z wysokich rangą junońskich urzędników. Mocno już podchmieleni za wszelką cenę próbowali wciągnąć go w pijacką dyskusję. Filip zupełnie ich nie słuchał, ale polewał im obficie, licząc na to, że padną szybciej niż on i dadzą mu wreszcie spokój.
Tłum falował, pulsował, a ludzkie twarze przesuwały się jak ruchome obrazy, jednak w tej plątaninie znowu kogoś brakowało. Nie było Pani Miast, nie było Mirzy, a teraz nigdzie nie było i Namira.
Jego miejsce obok kuzynki było po prostu puste, a to nie wróżyło niczego dobrego. Zaczynał poważnie zastanawiać się, jaki powód miał ów gad, by się nie zjawić. Gdyby chociaż pokazał się na krótką chwilę... Namir jednak po prostu nie przyszedł.
Eleonora prawdopodobnie zadawała sobie podobne pytania, bo tkwiła na swoim miejscu nieruchoma jak rzeźba i co chwilę zerkała na puste miejsce niedaleko Małgorzaty. Seymer miał dość dobry widok na nią oraz Edwarda, przy czym prędko stwierdził, że bardzo nie podoba mu się to, co widzi. Przez to prawie zapomniał o Namirze. Obserwował, jak Eleonora rozmawia z Edwardem, jak tamten łapie ją co jakiś czas za rękę, obejmuje, nachyla się do niej, śmieje się swoim pijackim rechotem, jak dyszy jej w kark, coś szepcząc i najwyraźniej próbuje ugrać coś dla siebie. Patrząc na nich, miał wrażenie, jakby ktoś bił go pięścią w żołądek i próbował nożem rozpruć pierś. Zżerała go zazdrość, będąca niczym gorączka, tym bardziej dotkliwa, że gardził Edwardem. W tej zaś chwili z całego serca go nienawidził.
Eleonora sięgnęła po słodkie wino w kryształowym kieliszku, na którym nawet z oddali widział ślad czerwonej pomadki i powiedziała coś chłodno do Doży. Uniosła głowę, odwróciła się i spojrzała wprost na Filipa swoimi zielonymi oczami. Dostrzegł, że koniuszki jej ust rozszerzyły się w nikłym uśmiechu.
To go ośmieliło na tyle, że postanowił zaryzykować. Wiedząc, że wciąż na niego patrzy, dał jej dyskretny znak, przechylając głowę w bok. Następnie wstał, rzucając kilka słów pożegnania, wciąż kłócącym się radnym oraz skierował się do wyjścia. Przez chwilę bał się, że Małgorzata będzie próbowała go zatrzymać, ale nic takiego się nie wydarzyło.
W harmidrze głosów, śmiechu i śpiewów dziewczyna niczego nie dostrzegła. Seymer przeszedł wzdłuż sali i zatrzymał się przy jednym z wyjść. Tak jak na to liczył, Eleonora odwróciła się przez ramię. Podążyła za nim wzrokiem. Powiedziała coś pośpiesznie do Edwarda, który po dużym wahaniu wreszcie wyraził zgodę.
Filip zdziwił się, że tak łatwo mu poszło i że po tym, co ostatnio się między nimi wydarzyło, dalej miała ochotę za nim iść.
Ważniejszy był jednak fakt, że wyrwał ją właśnie z rąk Doży. Świadomość, że wolała jego towarzystwo, zdecydowanie poprawiła mu humor. Konstruktorka tymczasem zatrzymała się przy jakimś mężczyźnie i coś do niego szepnęła. Filip zdziwił się tym nieco, ale Eleonora zaraz ponownie ruszyła w jego stronę.
Odwrócił się i skierował w stronę długiego korytarza, wiodącego wprost w puste o tej porze uliczki Ebrusa. Szedł, nie oglądając się za siebie, wciąż słysząc za sobą delikatny stukot obcasów, niczym rytm jakiejś hipnotycznej melodii. Trzymała się od niego w sporej odległości, aby nikt nie skojarzył, że wyszli równocześnie, chociaż dla uważnego obserwatora i tak musiało to być oczywiste.
Przystanął. Eleonora wyłoniła się z cienia. Zrównała się z nim i podeszła tak blisko, że poczuł zapach jej perfum. Pachniała jak miód oraz gorzka kawa z kardamonem.
– Ktoś, widząc nas teraz, mógłby pomyśleć, że spiskujemy. Wymykamy się po cichu – odezwała się, uśmiechając w przewrotny, charakterystyczny dla siebie sposób.
Seymer nie odpowiedział. Spojrzał na nią, złapał ją za ramiona, objął i bez słowa nagle pocałował. Palce Eleonory wplotły się w jego włosy, jej paznokcie delikatnie muskały mu skórę. Po chwili przerwał. Eleonora ciężko oddychała.
– Co pomyślą teraz? – zapytał.
– Pewnie, że mamy romans.
Filip złapał ją za dłoń i pociągnął w głąb alejki. Szedł dużo już spokojniejszy, ale z jakiegoś powodu szumiało mu w uszach. Tyle różnych doznań krążyło w jego żyłach, tyle sprzecznych myśli w głowie.
– Co powiedziałaś Edwardowi?
– To, co było trzeba.
– Mogłem się nie godzić na wymianę, zrobiłem to z dobrej woli. Proszę, nie graj ze mną. Co powiedziałaś Edwardowi?
– Jakie to ma znaczenie? Co mogłam mu powiedzieć? Powiedziałam mu, że idę zdobyć dla niego ważne informacje i muszę to zrobić teraz.
– Nie protestował?
– Przez chwilę. Zapytał, czy naprawdę muszę iść. Powiedziałam mu, że to najlepszy moment, bo w tym zamieszaniu nikt niczego nie zauważy. Po co o to pytasz?
– Czy coś cię z nim łączy?
Eleonora zaśmiała się perliście.
– Ach! Jesteś zazdrosny, Filipie Seymer! – powiedziała, jakby dokonała jakiegoś naprawdę niezwykłego odkrycia. – Słyszę to w twoim głosie!
– Za to wszystko, w co dałem się wmanewrować, zasługuję na jakąś odpowiedź. Odpowiedz mi.
– Dobrze. Powiem ci. Pani Miast wyobrażała sobie kiedyś mariaż posłusznej, pożytecznej żony i swojego siostrzeńca. Początkowo dałam się przekonać i połączył nas krótki związek. Jednak Edward się rozmyślił, za co dziękuję niebiosom. Matyldy też nie chciał. Nie udało się zjednoczyć dwóch wielkich rodów. Współczuję każdej kobiecie, która musiałaby z nim być dłużej niż tych kilka, krótkich chwil.
– Współczujesz?
– Jest apodyktyczny, uparty i nieznośny. Kobiety, a czasem i mężczyźni nabierają się na jego ładną buzię, ale gdy lepiej się go pozna, widać co naprawdę ma pod skórą. Można jednak nim sterować. Edward jest słaby, ulega wpływom, pragnie władzy i się jej boi jednocześnie. To chłopiec we mgle.
– Pani Miast nie nakazała wam zawrzeć małżeństwa?
– Kazała. A jednak Edward powiedział nie. Stracił jej łaskę nie pierwszy raz. W końcu odpuściła. To mu trzeba przyznać, że umie zadbać o swoją niezależność i o własną skórę.
Filip pokiwał głową i zamilkł. Słowa Eleonory wywołały w nim kolejną dziwną burzę. Edward był synem Lamis. Był jej synem, a on nienawidził tego człowieka. Nie czuł z nim żadnej więzi. Mógłby mu wyrwać serce, za to, że wyciągnął rękę po jego własność.
– Jesteś dzisiaj jakiś inny – skomentowała Eleonora.
Filip nie odpowiedział. Przez chwilę maszerowali w milczeniu.
– Gdzie jest Namir? Czemu nie przyszedł? – zapytała, przerywając ciszę.
– Nie wiem. Może podburza właśnie tłumy. Teraz chyba i tak nie pójdziemy go szukać – odpowiedział, mimo, iż sam również o tym myślał.
– Gdzie my tak naprawdę idziemy?
– Do mnie. Będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
– Mój ojciec też nie przyjechał – oświadczyła nagle, ignorując słowa Filipa.
– Zauważyłem.
– Nie wiem czemu, tak postępuje. Myślę jednak, że czeka, co się stanie na Junonie. Rozumie, że ona kona i to jego deklaracja „neutralności".
– Nie pytałem, o czym myśli Mirza.
Eleonora westchnęła w odpowiedzi.
– Nikt nie wie, o czym on tak naprawdę myśli. To niemożliwe, by to odgadnąć.
Seymer rozejrzał się, zastanawiając się, ktorą powinien wybrać ścieżkę. Noc była spokojna i wyjątkowo cicha jak na to, co działo się ostatnio. Wydawało się, że poza nimi nie ma tu nikogo, a uliczki są teraz zupełnie opustoszałe i nie trzeba się niczego bać. W istocie, rzeczywiście tak było. Z powodu niedawnych wydarzeń nikt jednak nie świętował na ulicach, nie było radosnych okrzyków, zabaw i wszechobecnej wesołości. Dalej, czuć było w powietrzu śmierć.
Filip prowadził Eleonorę teraz dokładnie tą samą drogą, którą szedł niegdyś z Esterą. Miał wrażenie, że od tego momentu minęły wieki, wręcz nieprzeniknione eony. Wreszcie weszli do jego mieszkania.
– Rozgość się – rzucił krótko i niedbale znikając w kuchni.
Gdy wrócił z kieliszkami wina, konstruktorka siedziała swobodnie na kanapie. Jej twarz wyrażała jednak uczucia zupełnie odmienne od stanu zrelaksowania. Jakby postanowiła wreszcie zrzucić maskę, za którą zawsze się kryła.
– Więc to prawda? To, co napisałaś? Dlatego potrzebujesz Estery? – odważył się zapytać.
– Czasami znać przyszłość to prawdziwe przekleństwo. Ja poznałam pomiędzy czasami ledwie jej fragment i w zupełności wystarczyło, by mnie złamać. Ale dostałam też szansę. Jedną. Nie mogę oddać ci dziewczynki, bo sama zginę. Mam strzępy informacji, gdzie i kiedy. Będę trzymała ją możliwe jak najbliższej, gdy nadejdzie mój czas.
– Czemu Estera?
– Tego nie wiem. Z jakiegoś powodu tylko ona tworzy inne sploty wydarzeń – odpowiedziała.
Filip westchnął głęboko i napił się wina. Tak. To mogła być prawda. Estera wszystko zmieniała.
– A więc jeśli byś jej tu nie sprowadziła... Niemniej dalej nie umiem zrozumieć, dlaczego ryzykowałaś aż tak? To było niepotrzebne.
– Tłumaczyłam ci już. Naszym problemem jest to, że żyjemy w skorumpowanych, przeżartych systemach. Systemach, które stworzyliśmy, które powstały nie tylko z samej chęci władzy, ale z powodu bólu, ucisku i krzywdy. Te systemy to jedna wielka zemsta ludzkości na samej sobie. Ale my ich potrzebujemy, tych okropnych struktur, bo chaos, rewolucja i anarchia za każdym razem tworzą jeszcze gorsze rzeczy. Po gnuśnych władcach przychodzą religijni fanatycy, którzy zakodowali w swych genach okrucieństwo. Ci, którzy byli niszczeni, teraz sami niszczą. Musiałam zaproponować alternatywę. Coś, co już istniało i działało, coś, co nie będzie obce ani zarazem tak bardzo zepsute. Myślałam początkowo, że to mogą być dzieci Pani Miast... że jedno z nich... ale...
Filip miał trudność, żeby zrozumieć, o czym mówi Eleonora, jednak stopniowo słowa zaczęły do niego docierać.
– Czy ty mówisz o Ossach na tronie?
– Na początku nie byłam aż tak bezczelna, rozważałam różne opcje. A teraz...
– Czyli co? Dalej będziemy ze sobą walczyć? Tylko teraz bardziej otwarcie? – wtrącił prędko, przerywając jej.
Eleonora prychnęła pełna irytacji.
– Ja nie chcę walczyć. Oddałam ci medalion. To ty Filipie, jesteś jedyną przeszkodą w tym całym równaniu. Gdyby nie ty, nie wahałabym się ani sekundy co należy zrobić. Odebrałabym wszystko przemocą i nie obchodziłaby mnie żadna Małgorzata. Nie teraz, gdy mam Esterę.
Seymer poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Myśli tłukły się jak oszalałe. Odstawił kieliszek i wstał. Zastanawiał się, czy zmusić ją by to powiedziała, zobaczyć czy będzie próbowała się wić i jakoś wybrnąć.
– Czemu? – zapytał krótko, czując, że zna odpowiedź.
– Bo jesteś jak woda, wiedziałeś o tym? – odpowiedziała, prawie że z niechęcią.
– Jak woda? - odrzekł zaskoczony.
– Na początku było cię we mnie ledwo kilka kropel. Nawet nie wiem, kiedy krople połączyły się w rzekę. A teraz... Teraz jesteś już oceanem.
Filip nachylił się nad Eleonorą w taki sposób, że obie jego dłonie połączyły się nad jej głową.
– Ja też cię kocham – powiedział, opadając obok na kolana.
Eleonora objęła go bez wahania. Dotknął jej szyi, poruszając chaotycznie wargami. Smak skóry mieszał się z zapachem jej perfum. Kawa i miód.
– Jesteś moja. Nie należysz do Edwarda, Pani Miast ani do swojego ojca. Tylko do mnie.
Przesunął dłoń po jej szczupłym ramieniu i poczuł, jak Eleonorę przeszywa dreszcz. Słyszał nawet szelest ubrania, jakby każdy zmysł miał wyczulony do granic możliwości. Odchyliła mocniej głowę, a on zaczął szukać zapięcia sukienki. Podparła się ręką, by ułatwiać mu zadanie i gdy złota szata opadła na podłogę, złapała go za koszulę.
Seymer jak zwykle był jednak niecierpliwy, Eleonora za długo się namyślała. Przestał na chwilę całować jej kark i rozebrał się, rzucając ubranie bezceremonialnie obok. Nie dał jej wiele czasu na reakcję i nachylił się, dotykając wilgotnymi ustami jej piersi. Odetchnął głęboko jakby z ulgą, gdy ponownie poczuł jej paznokcie na ramionach. Eleonora zamruczała niczym oswojona kotka.
Była jak ciepła i aromatyczna, jak czarna kawa ze zmiażdżonych i palonych żywych ogniem ziaren, gęsta od goryczy, ciężka od smaku. Tak samo pobudzała, tak samo chciało się jej napić, uzależniała coraz bardziej z każdym łykiem, z każdym kolejnym pocałunkiem.
Czuł teraz jej inny, głębszy smak — do goryczy dołączyła sól. Eleonora zanurzyła mu ręce we włosach i wydała z siebie krótki jęk rozkoszy. Zadrżała w jego ramionach. Mocno zacisnęła usta, zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, sapiąc. Filip także stawał się coraz bardziej pobudzony, przestał w ogóle myśleć o czymkolwiek poza tym, co działo z nimi w tej konkretnej chwili.
Wszedł w nią mocniej, a ona objęła go łydkami. Poczuł w tym jakąś ostateczność, jakby zamykała go w klatce. Nie rozumiejąc, czemu to robi, postanowił pogłębić to uczucie, napierając jeszcze silniej. Ułożyła się przed nim, oddychając gwałtownie, oparła plecy i zacisnęła ręce, na jego dłoniach, zgniatając mu palce za każdym razem, gdy poruszył się szybciej.
Gorzki ogień palił od wewnątrz, stając się coraz intensywniejszy, siłą wdzierał się do wszystkich szczelin ciała. Był dymem, który ją ogarniał. Widział ją teraz całą przed sobą, poruszał w amoku się coraz zachłanniej. Zaciskał swoje palce na jej dłoni i przyciągał ją do siebie. Zalewał ją, wkraczał we wszystkie fragmenty. Ciemność stłumiła czerwoną krew, nie zostawiając ani jednej myśli, która nie dotyczyłaby jej.
Eleonora wydała z siebie kolejny jęk. Wiła się jak wąż, leżąc przed nim z przymkniętymi oczami, gryząc wargę prawie do krwi. Silny orgazm wędrował wzdłuż jej karku. Filip naparł na nią, złapał ją mocniej i przyciągnął blisko siebie, ukrywając twarz w jej włosach. Wykonał jeszcze kilka bardzo szybkich, gwałtownych ruchów i znieruchomiał. Trwał spocony, trzymając ją w uścisku.
Dotknęła go dłonią i przeczesała jego włosy.
– Pachniesz kadzidłem Junończyku.
– Zostań dzisiaj ze mną.
– Zostanę, Filipie. Będę udawała, że jesteśmy wolni i tak bardzo zwyczajni, że nic nas nie obchodzi ten świat, ani co będzie jutro.
Seymer uniósł dłoń i wilgotnym kciukiem dotknął czule jej czoła, a później złożył głowę na jej piersi. Zamknął oczy.
***
Estera patrzyła teraz w junońskie niebo, które nagle wydało się jej przerażająco puste. Otarła zastygłą łzę i usłyszała za sobą irytujący niczym bzyczenie komara głos Matyldy.
– Nie siedź długo w ogrodzie, bo cię zeżrą robaki!
– Nie musisz mnie aż tak pilnować, nigdzie nie pójdę. Chce tu tylko posiedzieć. Wiem, że i tak mam czujnik. Filip mi go założył i nigdy nie zdjął. Eleonora o tym wie, mówiłam jej, zanim wyszła. Chce być sama. Proszę.
Matylda westchnęła i niechętnie kiwnęła głową. W ogrodzie rozległ się odgłos kroków, a po chwili zupełnie zanikł. Otaczał już ją tylko owadzi śpiew: natarczywe, rytmicznie cykanie cykad.
Znowu spojrzała na niebo, co sprawiło, że jej myśli nagle zawędrowały w inne rejony. Zawieszona obok Jowisza elektrownia, udająca słońce, podążała właśnie za horyzont, a prawdziwa, najważniejsza gwiazda Układu wschodziła — symbol dnia był tu pierwszym zwiastunem nocy.
– Dwa słońca na horyzoncie – szepnęła do siebie. – Widziałam już podobne, ale większe. One tam wtedy były, a Adam powiedział, że słyszy tamte stworzenia. Co to może znaczyć?
Jakby w odpowiedzi świat gwałtownie zawirował. Wszystko działo się tak niesamowicie szybko, że Estera nawet nie zdążyła krzyknąć, ani zawołać po pomoc. Otaczające ją rośliny zaczęły się rozpływać w powietrzu, niknąć, przedmioty zamazywały się i traciły swoją barwę. Błysk wypełnił całą przestrzeń, a z niego zaczął wyłaniać się zupełnie inny świat. Czarny piasek unosił się wokoło na wzór wiru, otaczając ją jak ciężkie sukna materiału. Przerażona, łapczywie chwytała powietrze.
– Filip... Zniszczył medalion. Słyszę je... Są wszędzie!
Hałas, jak i burza czarnego piasku ustały. Zatrzymało się. Po chwili jednak wiatr wzmógł się i zaczął dudnić jej w uszach. Wichura była niesamowita, a mimo tego Estera wiedziała, gdzie jest. Dokładnie w tym samym miejscu. Dokładnie z tym samym... czymś.
– Byłam już tutaj – powiedziała i spojrzała wprost przed siebie.
Blask rozświetlił wysoką postać w niebieskiej szacie. Odwróciła się powoli.
– Ciebie też już widziałam! – powiedziała głośno, chcąc przekrzyczeć wiatr – Czym jesteś? Jesteś... nimi? Głosami w naszych głowach? To ty do nas mówisz, prawda?
Dłonie istoty powędrowały do chusty. Powolnym ruchem postać zdarła okrycie, ukazując swoją twarz. Jej skóra była, prawie że szara, a burza ruch włosów spływała jej na ramiona. Nie miała oczu, lecz zamiast nich, widać było dwie podłużne blizny.
– To nie ma znaczenia, kim jestem – powiedziała równie donośnie.
– Nie? To skąd tu się wzięłam?! Jakim cudem?
– Czas i miejsce też nie mają żadnego znaczenia. Nie dla nas. Jesteś naszą częścią, mogę cię zabrać, tam gdzie chcę. W naszym wspólnym umyśle możemy podróżować wszędzie. Nasz umysł jest pomiędzy czasami. Jesteśmy razem. Zobaczyłam was, gdy przekraczaliście czas. Zobaczyłam już tysiąc lat temu, a później mogłam zobaczyć wszystko, wszędzie, w dowolnej chwili. W przeszłości, w przyszłości. Wystarczy, że coś stanie się raz. Mogę zabrać waszą świadomość, ale nie waszą fizyczną powłokę. To konstruktorka musiała was uratować. Moje ciało jest daleko. Tam, gdzie musi teraz być. Twoje też jest tam, gdzie powinno być – powiedziała.
– Ciało? Ale... Ale...Filip Seymer zniszczył medalion! Przecież nie można was wskrzesić!
– On nie wie wszystkiego. Nikt nie wie. Tylko ja. Oni wszyscy i tak mieszkają we mnie! Nie ma znaczenia, co zrobi Seymer. Mogę napisać każdego! Moje ciało wciąż jest żywe. Zmierza tam. Umysł może podróżować. Oddzielać się i łączyć z waszym umysłem. Zabierać was. Podróżujemy w sieci. Jesteśmy w każdym, kto kiedyś miał z nami kontakt. Jeśli jesteśmy cicho, nawet o tym nie wiedzą. Wszystkie jego czasy należą do nas. Jego przejścia.
– Czym wy jesteście... – zapytała Estera, próbując złapać dech i zasłaniając twarz przed drobinkami wzburzonego piasku.
– Ja jestem pierwsza! Lilith! Tak mnie, nazywał mój pan!
– Twój pan? Czyli kto?!
– Atylla Ossa!
– Ossa?
– To nieważne. Zrozumiesz w innym czasie. Musisz jeszcze coś zobaczyć. Kogoś, kto jest ważny.
Czarny piasek ponownie otoczył szczelnie całą postać Estery. Jasność niezwykłej planety pełnej diamentów, czarnego pyłu oraz złota została zastąpiona przez duszną i niesamowicie przyziemną czerń, tak prędko, że aż zabrało jej dech. Prawie wrzasnęła z powodu tak gwałtownej zmiany.
Stała teraz tuż nad czyimś łóżkiem. Zerknęła w dół i zadrżała. Pod nią na ciemnym atłasie ubrana w purpurową suknię leżała kobieta. Jej twarz zmieniała się co sekundę. Raz była stara, raz młoda, później znowu stara.
Wreszcie ciało kobiety przestało się zmieniać i Estera wyraźnie zobaczyła brzydką, zasuszoną staruszkę. Zupełnie bezbronną. Otworzyła oczy i spojrzała wprost na nią. Dziewczyna aż podskoczyła, cofając się o kilka kroków. Brązowe tęczówki i wielkie, czarne źrenice oczu wyraźnie ją śledziły. Staruszka otworzyła w zdumieniu usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaczęła się niekontrolowanie krztusić. Pluła krwią, miotając się w pościeli.
Estera z jakiegoś powodu nie mogła oderwać wzroku od tej straszliwej sceny, od konwulsji zmaltretowanego ciała. Stała jak zahipnotyzowana na skraju wielkiego łoża.
Nagle drzwi rozwarły się z trzaskiem i Estera przerażona krzyknęła, uświadamiając sobie, że jest po prostu w jakimś dusznym pokoju, do którego właśnie wbiegają kobieta oraz śniady mężczyzna. Minęli ją jednak bez słowa, jakby była dla nich jedynie niewidoczną zjawą.
– Pani! Namirze! Ona się dusi! – krzyknęła kobieta.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Spojrzał na staruszkę i kobietę w bardzo sugestywny, wręcz groźny sposób. Uspokoił się od razu.
– Cisza. Ciii – wymamrotał.
Odszedł od łóżka i odciągnął kobietę od łóżka. Estera dostrzegła, jak ręka brunetki poruszyła się, szukając dłoni śniadego mężczyzny. Ich palce splotły się w dyskretnym uścisku. Teraz i oni wpatrywali się jak zaklęci w spektakl śmierci.
– To już prawie koniec, Veroniko – powiedział mężczyzna z wyraźną nadzieją w głosie. – W odpowiednim czasie. Liczyłem na właśnie ten dzień.
Kobieta delikatnie uniosła kąciki ust w czymś, co miało być chyba uśmiechem.
Estera odsunęła się od nich i ze zdumieniem stwierdziła, że puste oczy staruszki, nawet w agonii dalej ją śledzą.
– Widzisz mnie? – szepnęła.
Odpowiedział jej rozdzierający krzyk gniewu i bólu, który wypełnił całą komnatę tak, że głos odbił się od ścian i wzruszył stojącą na stoliku porcelaną. Nagle ucichła jakby zabrakło jej tchu.
Ciało Pani Miast opadło na poduszki. W jej oczach nie było już niczego. Była martwa.
Veronika odważyła się poruszyć i Estera ze zdumieniem stwierdziła, że nie tylko widzi ją, ale i czuje zapach wschodnich perfum. Mimo to zarówno kobieta, jak i mężczyzna byli nieświadomi jej obecności.
Kobieta podeszła do Pani Miast, nachylając się nad nią. Przesuwała uważnie dłonią po jej ciele, aż wreszcie wypuściła z płuc powietrze. Ciężki oddech zamienił się w pełen ulgi nieskrywany śmiech.
– Namirze, udało się! Udało się! Ona nie żyje! Naprawdę nie żyje! Pani Miast nie żyje! – powiedziała uradowana.
Namir podszedł do Veroniki i objął ją w pasie.
– Widzisz?! Widzisz, kwiecie pustyni?! Nie trzeba było się bać! Trzeba było od razu mi zaufać. Od kiedy pijany Seymer wygadał ci się, że naninty, które dostarcza jej Mirza, mają taką samą wadę jak te konstruktorów i że są czułe na pewne trucizny, że już nie nadążają z naprawami jej ciała, wiedziałem, że nam się uda. Później pozbędziemy się jego i tej nędznej dziewuchy. Sami wpadli w pułapkę. Nie mogłem pokonać ich swoim ramieniem, więc zabiłem ich inaczej! Zrobiłem to! Są już martwi!
– Obiecałeś, że nie wydasz mojego brata! Przysięgałeś!
– Nic mu nie mówiłaś o mnie?
– Zrobiłam wszystko, tak jak kazałeś.
– Więc nie martw się niczym. Twój brat też spisał się dobrze. Wszystko teraz będzie tak jak trzeba. Idź, załóż jej całun na twarz.
Veronika posłusznie podeszła do łoża martwej staruszki i pochyliła się nad zwłokami.
Estera w tym samym momencie dostrzegła błysk czegoś srebrnego w dłoni mężczyzny. Ponownie krzyknęła, zasłaniając twarz. I tym razem nikt jej nie słyszał.
Nikt nie słyszał również Veroniki, która zdążyła jedynie unieść dłoń do szyi. Namir był zbyt szybki. Jednym ruchem pociął jej gardło, przecinając struny dźwiękowe. Krew płynęła wprost na purpurową szatę Pani Miast, wnikając w atłas i ciężkie suknie. Służąca zachwiała się i upadła na swoją panią, tak samo martwa, jak i ona. Wyglądała, jakby ją obejmowała.
– Wierność godna Nizzartyki – szepnął i ukucnął obok, wkładając Veronice do dłoni sztylet. – Do końca ze swoją panią.
Mimo że Namir niczego nie dostrzegał, Estera zauważyła, że zarówno Pani Miast, jak i Veronika wyglądają, jakby umierały razem, we wspólnym gniewie. Te uczucia, będące ich ostatnim doznaniem zastygły na twarzach niczym w woskowych maskach. Martwe, otwarte oczy patrzyły na niego z wyrzutem.
Namir pochylił się, delikatnie odwrócił głowę Veroniki i ułożył ją tak, by wyglądała jak naturalniej. Uważał przy tym, by nie pobrudzić się krwią. Później podszedł do Pani Miast i sięgnął po kwadratowy naszyjnik zdobiący szyję staruszki. Zerwał go szybkim ruchem z wyrazem triumfu na twarzy. Przeszedł spokojnie na środek pokoju i podważając wieko paznokciem, otworzył relikwiarz. Jego skóra nagle zaczęła zmieniać kolor, najpierw zrobił się biały, później prawie granatowy.
– Nieee! – krzyknął wreszcie.– Matkoo! Nie!!!
Upadł na kolana, a wisior potoczył się po podłodze. We wnętrzu puzdra była tylko mała kartka, zapisana dziwacznym pismem.
– Oszukałaś mnie! Matko! Jak mogłaś! Oszukałaś mnie!
– Jej umysł wygasa – głos Lilith rozległ się w przestrzeni.
Estera zamrugała. Obraz zaczął się zamazywać. Nagle znowu było czarno, a później...
Wybuch. wielki wybuch. Czarny, potężny statek zapalający się jak kartka papieru w próżni. Hałas, krzyki, jęk. I ona sama... Wśród płomieni.
Oddychała gwałtownie, przytulając się plecami do wysokiego drzewa. Zewsząd otaczał ją gąszcz roślin.
– Wracaj już! Dość tego, przecież on nie umarł, tylko wyjechał! Wchodź do domu, wieczory tu są zimne! – dobiegł do jej uszy głos Matyldy.
Była znowu w ogrodzie, a gwiazda Słońce poruszała się leniwie nad jej głową.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top