19. Nóż w piasku

Morze falowało spokojnie, obmywając wybrzeże, wzdłuż którego ciągnęły się liczne zabudowania. Były to ładnie utrzymane i zadbane chaty: zamożne, ale mające daleko do tych najlepszych na Ebrusie. Ich fronty dotykały piasku, za to pozostałe części ginęły wśród gęstwiny zielonych ogrodów. Nie były już młode, ich ściany zrobiły się bielsze od słońca i przesiąknęły solą oraz wiatrem.

Filip starał się na nie nie patrzeć, obserwując, jak Estera bosymi stopami biega po piasku i cieszy oczy widokiem fal. Nagle pisnęła jak dziecko, kiedy jej kolana zakryła woda.

Seymer wreszcie zmusił się, aby spojrzeć na jeden z budynków. Przystanął i zacisnął dłonie.

W oddali wysoki mężczyzna opierał się o murek okalający spory ogród. Po tylu latach, jakby nic się nie wydarzyło, siedział wciąż w tym samym miejscu, w którym Filip zwykł go widywać.

Zapominając o Esterze, ruszył w kierunku starszego człowieka. Gdy zbliżył się na wyciągnięcie ręki, mężczyzna wstał gwałtownie. Był blady, jakby zobaczył ducha i Seymer pomyślał, że rzeczywiście w pewnym sensie tak jest.

- Powiedział mi, że przyjdziesz, ale mu nie uwierzyłem.

Filip wzruszył ramionami.

- A jednak tu jestem.

Zaległa długa, krępująca cisza, którą  przełamał dopiero Filip, najmniej odpowiednimi w tym momencie słowami.

- Matka, gdy jeszcze żyła, czasem odwiedzała mnie po kryjomu. Ty nie robiłeś tego nigdy.

- Nie powinna była tego robić. Później również słyszeliśmy o tobie dużo złego — padła jeszcze gorsza odpowiedź.

Twarz Filipa pociemniała. Włożył ręce do kieszeni i przez chwilę wyglądał, jakby próbował się opanować przed wybuchem gniewu. Nie udało mu się jednak powstrzymać gotującego się w nim od tyłu lat żalu i wreszcie coś wewnątrz niego pękło.

- Po to chciałeś mnie widzieć?! Żeby mi to powiedzieć?! Wyparłeś się mnie! Raz w zupełności wystarczył! - krzyknął tak głośno, że aż Estera, która właśnie puszczała kaczki na wodzie, odwróciła się z niepokojem.

- Gdy okazało się, że jako jedyny z rodziny jakimś cudem masz gen konstruktorów, zrozumieliśmy, że pójdziesz na służbę. Rozpaczaliśmy, że cię zabiorą. Później to była dla nas niewyobrażalna ulga.

- Nie. Tylko dla ciebie to była ulga!

- Dla matki też. Zabiłeś jej syna. Zabiłeś swojego brata.

- I wielu innych ludzi również! - odpowiedział Seymer, z całym okrucieństwem, na jakie było go w tym momencie stać.

Ojciec spojrzał na niego w taki sposób, jakby pierwszy raz spotkał tak obmierzłe stworzenie. Uświadomienie sobie tego, że to stworzenie jest jego dziełem, stanowiło dla starego człowieka coś niewyobrażalnego.
Filip praktycznie czytał ojcu w myślach, widział, jak dokonuje tego odkrycia i jak łamie mu ono serce.

- To ona mnie takiego stworzyła, gdy wy mnie porzuciliście. Wiesz, co mi zrobiła? Dała mi wybór. Skoro mogłem zabić raz, to znaczy, że jestem zdolny do tego, by zrobić to ponownie. Albo poniosę karę jak wszyscy inni.

- Powinieneś w takim razie wybrać śmierć, Filipie. Przyzwoity człowiek by tak zrobił. Poniósłbyś karę i oszczędził dziesiątki innych żyć — stwierdził. Jego głos był niesamowicie spokojny i powolny. Z każdej wypowiadanej przez niego sylaby zdawało się jednak sączyć coś w rodzaju tępego bólu.

- Wiem - odpowiedział z rozbrajającą szczerością Filip.

Znowu zapanowała cisza. Filip odwrócił się i obserwował Esterę, która przerwała zabawę. Z oddali chyba próbowała przysłuchiwać się rozmowie.

- Byłem młody. Bałem się śmierci. Dalej się jej boję. To był wypadek. Próbowałem go ratować - odpowiedział, wciąż patrząc na Esterę.

- Rzuciłeś się na niego, bo ci się przyznał, że uwiódł twoją dziewczynę. To on się ciebie bał, ale w końcu odważył ci się przeciwstawić. Wiedziałeś, że jesteś silniejszy i że nie umiesz pływać. Ani on. Co wy sobie myśleliście... Ta cholerna łódka. Powinienem ją spalić...

Cera Filipa miała w tej chwili ten sam odcień co skóra jego ojca. Wyglądał, jakby nagle się postarzał.

- Masz rację, to powinien być ja. On był lepszym człowiekiem - odezwał się Filip.

Mężczyzna westchnął, a z jego piersi wydobył się cichy świst.

- Wybaczam ci. To ci tylko chciałem powiedzieć. W swoim i jego imieniu. On na pewno by ci wybaczył. Kochał cię przecież.

Seymer zamrugał oczami i potarł w zdumieniu własną twarz.

- Dlaczego? Dlaczego mówisz to po tylu latach?

- Żyć z czymś takim jest gorszą karą niż śmierć. Musiało minąć wiele czasu, zanim to zrozumiałem.

- Dziękuję - wyszeptał Filip.

Ojciec Seymera opadł na piasek, jakby uszły z niego wszystkie życiodajne siły. Nóż, który trzymał przy pasie, haczył o jego szatę i wyraźnie mu teraz zawadzał. Wyciągnął go z pochwy, wbijając w piasek. Wskazał Filipowi miejsce obok siebie.

- Ja się ma Jakub? - zapytał Filip, posłusznie siadając we wskazanym miejscu.

- Dobrze. Przejął po mnie schedę. Ma dobrą żonę i dobre dzieci. Wyjechali stąd - odpowiedział, patrząc gdzieś w dal.

- Daleko?

- Na Europę. Tam jest chłodniej i spokojniej.

- A matka, czy ona...

- Nie cierpiała. Umarła nagle we śnie. Miała słabe zdrowie i wiele zniosła.

- Gdybym wiedział... Mogłem pomóc.

- To był jej czas. Nawet my nie wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Ukrywała wszystko przede mną i Jakubem. Ona tęskniła do syna i do przodków. Tak jak ja tęsknię teraz do niej i do niego. Nie chcę żyć sto trzydzieści lat jak Pani Miast. Po co mi to?

Seymer pokiwał głową ze zrozumieniem i znowu zerknął na Esterę.

- Co to za dziewczynka? - zapytał, jakby dopiero ją zauważył.

- Moja uczennica - odrzekł Filip.

Tym razem nie zamierzał kłamać. Nie tutaj ani teraz.

- Chciałbym coś wiedzieć, synu. Różne rzeczy mówili mi obcy ludzie. Czasami ktoś powtarzał jakieś plotki. Powiedz mi, szczerze, czy siostrzenica Pani Miast, jest twoim dzieckiem? Czy ona jest moją wnuczką?

- Wiem, że są tacy, którzy tak mówią i pewnie wielu tak myśli, ale akurat ty powinieneś najlepiej wiedzieć. Policz sobie. Byłem wtedy tutaj, kiedy Małgorzata się urodziła.

- Ale ćwiczono cię już wtedy w Akademii. Bywałeś tam częściej niż w domu. To z tego powodu zacząłeś się od nas oddalać.

- Nie, przysięgam. Ona nie jest twoją wnuczką. Powiem ci całą prawdę. To fakt, że miałem dziecko na dworze Pani Miast, ale moje dziecko nigdy się nie urodziło. Nie zdążyło. Jego matką była rzeczywiście Lamis. Pani Miast dowiedziała się jakimś cudem, że, Lamis jest w ciąży. Nie mogła znieść, że w taki sposób pokalałem jej ród, że wykradłem jej siostrę. To było mieszanie bydła z rasowym koniem, tak się później wyraziła. Takie rzeczy mogły dziać się w upadłych rodach dawnych koloni, ale nie tu, na Junonie. Uprzedziła nas, chcieliśmy uciec na Rubieże, a później dalej za Układ, gdzieś bardzo daleko. To się jednak stało zbyt wcześnie, wcześniej niż planowałem. Nie byliśmy przygotowani. Pani Miast poszła do Lamis, zanim się zorientowałem, że w ogóle coś wie. Powiedziała jej, że albo ja umrę za to, co zrobiłem albo ona. Dała jej truciznę i kazała decydować. Lamis wolała się zabić. Później zrozumiałem, że tak naprawdę wcale nie miała wyboru. Pani Miast poprowadziła tę rozmowę w taki sposób, żeby Lamis poczuła, że to koniec. Osaczyła ją, groziła, że zabije również Edwarda i Małgorzatę, a ona jej uwierzyła.

- Jak się o tym dowiedziałeś? Przecież Lamis nie mogła już tego powiedzieć. Musieli być jacyś świadkowie.

- Powiedziała mi sama Pani Miast. Tego dnia odebrała mi wszystko. Chciała i mnie zabić, ale nie mogła. Byłem wciąż potrzebny, a ona nie pozbywa się użytecznych rzeczy. Lamis zrobiła już swoje i nie była potrzebna. Taka "kara" musiała jej wystarczyć. Została mi po Lamis tylko Małgorzata. Nie mógłbym jej porzucić, wiedząc, jak zginęli jej matka i brat. Mój syn. Nie. Ona tego dnia stała się moja. Lamis dała mi do zrozumienia, że chce, by tak było. Mieliśmy zabrać Małgorzatę ze sobą.

- Nie wiedziałem. Teraz... Teraz rozumiem. Nie możesz zmarnować życia, które w taki sposób ci podarowano. Nie próbowałeś się jednak mścić? Masz do tego prawo.

- Pani Miast mnie pokonała. Uznałem swoją porażkę. To zresztą i tak już przeszłość. Nie ma znaczenia. Przepadło. Po co miałem walczyć?

- Dziwi mnie, że tak pokornie to przyjąłeś. Co się dzieje z Panią Miast?

- Zdycha nareszcie - powiedział Filip. - Mogłem ją tyle razy zabić, ojcze. Tyle razy. Czemu tego nie zrobiłem?

- Sam musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie. Ja zadałem je tak samo, jak i ty.

- Nie umiem. Ale teraz zrobię co słuszne.

- Obyś umiał odróżnić to, co naprawdę sprawiedliwe od tego, co ci się tylko takim wydaje.

Filip pokiwał głową.

- Muszę już iść. Przyjdę innego dnia. Obiecuję.

- Idź. Idź- odpowiedział. - A gdybyś jednak nie mógł przyjść, daje ci swoje błogosławieństwo.

Seymer spojrzał na niego. Pajęczyna zmarszczek i siwe włosy pokrywały oblicze mężczyzny. Dopiero teraz Filip uświadomił sobie, że ojciec przecież nie miał tak naprawdę, aż tylu lat, żeby tak wyglądać. To nie upływ czasu pokonał jego ciało, odbierając młodość. To było to, co zgotował mu ten świat. Śmierć syna, grzech Filipa i nagła choroba żony przyniosły mu przedwczesną starość. Czas nie miał z tym nic wspólnego.

Filip wstał i zawołał do Estery by do niego podeszła. Całkiem rozluźniona ponownie wpatrywała się w morze. Dziecko, którego nie powinno tu być, istniało, uśmiechając się do morza, a dziecko, które powinno istnieć, odeszło dawno temu, nawet nie zobaczywszy światła. Było ledwie wspomnieniem.

Seymer przypomniał sobie bajania innego odłamu starowierców, coś o duchach wędrujących po śmierci z ciała do ciała i przez chwilę pomyślał, że może Estera i jego chłopiec, to ta sama dusza zamknięta w innej formie. Po chwili dotarło do niego, jak bardzo ta myśl była absurdalna.

Niemniej Estera i Małgorzata były prawdziwe, nie były wspomnieniem, a ponadto stanowiły dla siebie zagrożenie.

Westchnął i ponownie zwrócił się do ojca.

- Jakub nie powinien cię zostawać. Mogliście wyjechać razem.

- To ja nie chciałem jechać. Tu jest moje miejsce.

- Przyjdę jeszcze - obiecał konstruktor. - Będę przychodził.

Ojciec Filipa poruszył głową na znak, że rozumie. Seymer podszedł wreszcie do Estery, która wyglądała na nieco speszoną.

- Słyszałam trochę - przyznała wprost. - To jest twój tata?

- Tak - odparł i sam zdziwił się, jak bardzo zmieniony ma teraz głos.

Estera uśmiechnęła się smutno.

- Konstruktorzy to ponoć niewolnicy. Nie wolno im robić coś się chce. Tobie wolno było tu przychodzić?

- To zawsze zależy. Pani Miast rzadko zabrania konstruktorom poruszać się tam, gdzie pragniemy. Mnie nie wolno oddalać się właściwie tylko poza Układ. Dopóki jesteśmy grzeczni i wykonujemy to, co się od nas wymaga, cieszymy się jakimś rodzajem nie tyle wolności, ile swobody. Ja miałem szczęście, bo moja rodzina była na Junonie i gdyby nie moje błędy byłbym w jakimś stopniu przy nich. Sam jednak nie mógłbym założyć rodziny, przynajmniej nie oficjalnie, bo bękarty konstruktorów Pani Miast nie obchodzą. O ile oczywiście nie dotyka to jej jakoś jak w moim przypadku. Eleonora tak bardzo nienawidzi Pani Miast, bo ta zabrała ją ze swojej planety, a Edward nie pozwala jej podróżować. Zawsze musi być pod ręką. Nie może być na Kalipso, tam, gdzie by chciała być najbardziej. Podróżuje razem z Edwardem, chyba że Edward nie chce gdzieś jechać i sprawę może załatwić Eleonora lub Matylda. Ona nigdy się od niego nie uwolni. Może go zabić, ale wtedy nadzorcy, albo tacy jak ja zabiją ją. Wiedziałaś o tym?

- Nie. Miałam wrażenie, że jej chodzi o coś innego.

- Tak. To prawda, że chodzi też o coś większego. Estero, podjąłem pewną decyzję. Eleonora chce cię wymienić za medalion. Zgodziłem się, ale zamierzam go zniszczyć zaraz po tym, jak go otrzymam. Nie wiem, czy to na ciebie wpłynie. Jesteś powiązana z tym przedmiotem. Bądź tego świadoma. Obiecaj, że tego Eleonora się nie dowie.

- Ale czemu?

Seymer wziął głęboki oddech, a blask zachodzącego słońca zamajaczył na jego ponurej twarzy.

- Bo ten medalion jest zagrożeniem dla przyszłej Pani Miast i przez to ty też jesteś zagrożeniem.

Estera żachnęła się.

- Przecież ja...

- Nie przerywaj mi. Twoje umiejętności są rzadkie nawet w naszym świecie. Nie ważne zresztą. Medalion to broń. Bardzo potężna broń, a ty będziesz prawdopodobnie mogła ją w jakiś stopniu kontrolować.

- Dobra. Nie musisz więcej mówić. Nie chce być żadną bronią ani ją sterować. Po prostu to zniszcz.

- Jesteś pewna?

- Tak, po prostu to zniszcz - powtórzyła. - Ja się nie boję. I tak jestem tu przypadkiem. Jest mi wszystko jedno. Nic Eleonorze nie powiem.

Filip uśmiechnął się do niej.

- To moim zdaniem najlepszy sposób, żebyś była bezpieczna. Małgorzata zwróci wolność konstruktorom i będziesz mogła zacząć na nowo wraz ze swoim bratem. Pamiętaj, że im dłużej Eleonora nie będzie wiedzieć, tym lepiej. Inaczej sprowadzisz mi na głowę solidne kłopoty.

- Dobrze, nie powiem jej. Ale czemu w ogóle ci na tym zależy? Żebym była bezpieczna?

- Może czuję, że muszę jakoś zapłacić za własne grzechy - odpowiedział.

- A może po prostu mnie polubiłeś i nie chcesz tego przyznać?

Filip zaśmiał się lekko.

- Może - powiedział krótko i wreszcie ruszył wzdłuż plaży, zaś Estera podreptała za nim.

Ciemność coraz mocniej otulała brzeg oraz wielkie miasto Ebrus. Popioły opadły, wokoło było cicho i spokojnie.

Jeszcze tylko kilka dni. Kilka dni, myślał Filip. I wszystko znowu się zacznie od początku.

***

Izabela leżała na ławie, obracając między palcami czarną, stopioną łuskę. Wygrzebała ją z ziemi, gdy wracali do gospody. Nie było łatwo iść z rannym Nathanielem i Aaronem, ale jakoś się doczołgali. Od tego momentu minęło już wiele godzin, jednak Izabela wciąż miała twarz ubrudzoną pyłem.

- To niby skąd wiesz, że jest ich więcej? I czemu nas nie ostrzegłaś? - zapytał Nathaniel, który siedział tuż obok.

Aaron poparł brata lekkim jękiem. Tak samo, jak Izabela dalej nie wyglądał najszczęśliwiej, miał włosy posklejane przez skrzepy krwi.

- Widziałam to we śnie. I jakbym powiedziała wam wtedy, że miałam na Aurorze wizję, to co byście zrobili, co? Uwierzylibyście?

Nathaniel mruknął coś niezrozumiałego, co brzmiało jednocześnie jak wyraz głębokiego niezadowolenia.

- No właśnie tak sądziłam - skomentowała Izabela.

- Czemu tak się dzieje? Czemu widzisz w ogóle takie rzeczy?

- Prawdopodobnie dlatego, że miałam w swoim życiu bardzo bliski kontakt z drakonem.

- Jak bliski? - zapytał złośliwie Nathaniel.

- Dokładnie tak bliski, jak teraz myślisz - odparowała bez cienia zażenowania. - Kiedy miałam szesnaście lat, uciekłam z mojego wielkiego, zamożnego i niewiarygodnie popieprzonego domu. Wyruszyłam wprost do matki, o której nic nie wiedziałam, poza tym, że istnieje i jest gdzieś na Rubieżach. To było jedno wielkie rozczarowanie, bo okazała się zwykłą dziwką. To tego skąpą dziwką. Mój ojciec zwyczajnie wynajął ją, by mnie urodziła. Potrzebował surogatki, bo lubił swoje dzieci "projektować".  W każdym razie zostałam z tym sama i musiałam sobie jakoś radzić. Miałam wybór wrócić do mego niezbyt zrównoważonego ojca, wielkiego Mirzy, jego setki bękartów, tych wybryków natury i być w przyszłości niewolnikiem... tak nie rób takiej miny, płynie we mnie krew Rakonów, to chyba widać, albo no cóż, mogłam... Zadbać jakoś o siebie. Trafiłam jednak wprost na ostatniego żyjącego potwora Ossów, ukrywającego się właśnie tu na Rubieżach. To się nazywa fart, nie? Tak naprawdę to chciałam go wtedy okraść. Myślę, że na jakimś etapie, ja i on zaczęliśmy dzielić umysł. One... Nie są takie jak my.

- Gdybyś powiedziała to w taki sposób, nie brzmiałoby to jakoś choro. Uwierzylibyśmy - stwierdził Aaron.

- To zmieniłoby coś? Cokolwiek? Wielkie czarne gówno nie ruszyłoby na nas i nie chciało zmiażdżyć nam kości w momencie, w którym tam przyszliśmy?

- Chyba nie.

- No właśnie.

- No dobra - podjął ponownie Nathaniel. - Ale jak te potwory Ossów widzą to coś? Co one mają z nimi wspólnego? Czemu ci je pokazały? Chciały cię ostrzec?

Izabela wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. One nigdy nie postępują logicznie. Radzą sobie z ludzką mową, ale czasem trudno je w ogóle pojąć. Niemniej funkcjonują teraz gdzieś między wymiarami, więc pewnie widzą różne rzeczy.

- To one umarły, czy nie? - zapytał zdezorientowany Aaron.

- Są nieśmiertelne, ale ich ciała się rozpadają, jeśli Ossowie ich nie karmią. Jak bogowie pradawnych ziemskich plemion, muszą być karmieni krwią... Czasami nawet bez tego ich życie trwa bardzo długo, ale mimo wszystko rozpad prędzej czy później  następuje. Każda świadomość to w pewnym sensie informacja wytworzona przez Wszechświat, a Ossowie w niewielkim stopniu nauczyli się manipulować takimi prawami. I zrobili to jako jedyni. Ciała zapisywali jakoś inaczej, nie rozumiem do końca jak. Chyba nikt nie rozumie. Mój drakon, zanim padł, zdążył przekopiować i zgrać kod genetyczny swojej rasy, potrzebny do ich odtworzenia. Tylko że później szlag trafił nośnik, została tylko połowa. Nie chce mi się o tym gadać, to za długa historia.

- Czuję się, jakbym w ogóle niczego nie rozumiał - stwierdził Aaron.

- Wiem, że jesteście zmęczeni. Podjęłam jednak pewną ważną decyzję co do was dwóch. Was ojciec mi was powierzył, a ja teraz muszę zweryfikować pewne założenia.

- Ojciec raczej nie chce nas w domu - uprzedził Nathaniel z lekką obawą w głosie.

- Owszem. Nie chce, ale ja wcale nie zamierzam się was pozbywać. Dla mnie jesteście cenni. Mam jednak coś ważnego do zrobienia. Muszę odebrać dość nietypową przesyłkę, a przy tym, co się dzieje, nie będę tego nikomu zlecać. Z tym czarnym czymś, najwyraźniej daje rade tylko konstruktor. Aaron, ciebie wezmę ze sobą. A ty Nathanielu, jesteś wiecznie niezadowolony, więc świetnie nadasz się do zarządzania  stadem moich nierobów, póki ja nie wrócę.

- Co? - zdziwił się Nathaniel.

- Przekonasz się, że to proste. Wystarczy, że będziesz im tak jęczał, jak mnie za każdym razem o wszystko nad uchem. Pytaj po cztery razy, kwestionuj każdą decyzję, a jak któryś będzie się stawiał, to nie wahaj się dać mu w pysk. Albo każ to zrobić Edmundowi. Powiem Edmudowi, że ma ci pomagać. Niewiele rozumie z tego, co się dzieje wokoło niego, ale wskazanie kogoś do bicia, powinno być odpowiednie do jego kompetencji.

- Po co lecimy? - zapytał niesamowicie zaciekawiony Aaron, podczas gdy Nathaniel wstał z ławy i kuśtykając, podszedł do barku.

- Gdzie! - warknęła Izabela, grożąc Nathanielowi dłonią. - Ja jeszcze tu do cholery jestem, a ty już zabierasz się do mojego alkoholu? Siadaj na tyłku, bo zmienię zdanie.

- Boli mnie noga - odpowiedział Nathaniel.

Izabela zmrużyła oczy.

- Możesz wziąć księżycówkę. I niech Edmund później da ci więcej medycznych nanitów. Chodzisz, więc nic ci nie będzie, ale niech ci poda na wszelki wypadek drugą dawkę.

- A ja? Dowiem się wreszcie, gdzie mamy lecieć. I po co?

- Po co dowiesz się na miejscu. Za to, gdzie... To cię zaciekawi. Lecimy na Junonę.

- Żartujesz sobie?

Izabela zaśmiała się złośliwie.

- W najmniejszym stopniu.

- Ale, przecież... Tam...

- No co? Co tam?

- Przecież to ziemia Pani Miast! A ty jesteś poszukiwana! Jesteś przemytnikiem i niewolnikiem, który prysnął jej sprzed nosa! I pchasz się prosto w jej paszczę?

Nathaniel nie powiedział ani słowa, ale usiadł naprzeciwko Izabeli i nalał sobie do kieliszka księżycówki. Wypił ją duszkiem, krzywiąc się nieco. Minę miał nietęgą, najwyraźniej i z powodu zasłyszanej wiadomości, jak i samego alkoholu. Nie komentował jednak niczego.

Izabela prychnęła i podparła się na łokciach.

- Nie robię tego pierwszy raz. A tym razem będzie prościej niż zwykle.

- Czemu prościej?

- Bo mam kogoś, kto przekaże mi wszystkie kody dostępu, zaś Junona ma chwilowo większe problemy niż jeden przemytnik.

- Nie jesteś byle jakimś tam przemytnikiem! Trzymasz w ręku pół Rubieży! - uniósł się Aaron. - Mój ojciec zawsze powtarzał, żeby traktować cię jak namiestniczkę! Jest Pani Miast, która sprawuje władzę nad Układem i koloniami, Junona ma swoich starszych, Ziemia Dożę, a każda kolonia namiestnika wybranego przez Panią Miast spośród wielkich rodów. Ci zaś rządzą za pomocą swojej rodziny i lokalnej administracji na  planecie, przekazując władzę zgodnie z prawem danej koloni. Ty, zdaniem ojca jesteś namiestniczką, bo rządzisz na sporej części Rubieży. Nie tylko ta zapyziała planetka jest twoja. Wszyscy się ciebie słuchają i odprowadzają podatki. Nawet mój ojciec wam płaci.

- Bardzo ci dziękuję za tę zupełnie niepotrzebną lekcję podziału administracyjnego w Układzie - ironizowała Izabela. - Zauważ tylko, że mnie Pani Miast nie wybrała i ja jej nie odprowadzam daniny. Wręcz przeciwnie regularnie ją okradam.

- Ale ja przecież właśnie mówię! Jesteś jedynym namiestnikiem, który - Aaron wyraźnie zawahał się, nie wiedząc, jak ubrać myśli w słowa. - Wybrał się sam.

Izabela zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu.

- Dobrze, musisz mi uwierzyć na słowo, że wiem, co robię. Nathaniel zostaje z Edmundem, a my lecimy na Junonę odebrać towar. Bez względu jak niebezpieczne by to miało być, nie zaryzykuję i nie dam komuś innemu tej roboty. Seymer zresztą już dawno mówił, że Pani Miast zamierza się wymeldować z tego świata szybciej niż później. I wygląda na to, że właśnie to następuje. Na Junonie jest taki chaos, że nawet nas nie zauważą.

Aaron otworzył usta, ale tym razem to Nathaniel go uprzedził i zadał pytanie.

- Co właściwie się dzieje na Junonie? I kto to jest Seymer?

Izabela westchnęła i wyciągnęła rękę przez stół, odbierając Nathanielowi zarówno kieliszek, jak i butelkę. Nalała sobie księżycówki, wypiła, po czym oddała mu  alkohol. Nathaniel bezwiednie nalał sobie drugi raz.

- Pani Miast ponoć jeszcze dycha, ale ledwo. Nadzorcy, Oczy, Nizzaryci i to całe junońskie kurestwo zgłupiało doszczętnie, bo od przynajmniej od dwóch tygodni nie otrzymują rozkazów. Nikt tam nie dowodzi. Stara jędza nie ma już sił, a wciąż nie umie wypuścić władzy z ręki, czy zwyczajnie przekazać dowodzenia nad wojownikami. Trzyma ją tymi swoimi pazurami, ledwo oddycha, ale jeszcze trzyma. Seymer to Junończyk, nie należy jednak do wiernych, do zakonu, czy jak nazwać tę popieprzoną bandę religijnych fanatyków. Trochę z nim handlowałam. Dostarczał mi informacji. Pisał, że Pani Miast będzie czekać ze wszystkim do ślubu swojej siostrzenicy, ale jak tak dalej będzie i się skubana nie pospieszy, to mam wrażenie, że może nie zdążyć. Na Junonie do tego wszystkiego Nizzaryci pożarli się ze sobą i wysadzili kilka budynków, spalili kilka domów. Nadzorcy ich ostatecznie uspokoili, ale sytuacja dalej jest bardzo napięta. Obawiam się, że trupa Pani Miast rozszarpią jeszcze chętniej, a to wszystko to ledwie przedsmak tego, co się szykuje. Jedyna szansa, że ktoś to złapie twardą ręką, ale chętnych jest zbyt wielu. Junończyk wierzy, że wszystko przejmie Małgorzata i jej nizzarycki mąż, jednak gdy to pisał, sam nie miał pewności, że tak się stanie. Oj tak, przed Junoną wesołe chwile. A my wparadujemy wprost na ślub i wesele! Co wy na to?

- Słucham? - zapytał zdziwiony Aaron.

- Och, oczywiście nie dosłownie. Przylecimy akurat w te dni, kiedy Małgorzata będzie wychodziła za mąż. Uwierzcie mi przy całej ilości gości, tym okropnym zamieszaniu, kto zwróci uwagę na mały kupiecki statek z Aurory?

- Wiedziałem! Po to ci były statki ojca?

- Między innymi. Może nie miałam na myśli wtedy tego konkretnie, ale z pewnością to ułatwia odwiedzenie Junony. A moja siostra, wielka pani Rakon, dostarczyła mi kody i dokumenty.

- Chciałbym naprawdę wiedzieć, czemu tak ryzykujemy.

- Jest to warte tyle, że bez wahania oddałabym twoje życie, rozumiemy się?

Aaron zamilkł, za to Nathaniel zaśmiał się lekko.

- Smutno to słyszeć. Tym bardziej że ryzykowałaś dla nas tam na cmentarzysku. Tak łatwo spiszesz nas teraz na straty?

- Tak - odrzekła bez zawahania. - Teraz tak. Są rzeczy, dla których warto coś poświęcić. Moja siostra to rozumie. Wie, że dla pewnych spraw warto spalić świat, albo chociaż poważnie zachwiać jego podstawami.

- Na przykład dla jakich? - zapytał Nathaniel, z wyraźną nutą powątpiewania w głosie.

- Żeby ocalić gatunek.

Aaron prychnął.

- W życiu bym się nie poświęcić, żeby ocalić śnieżne lwy. Jak dla mnie wszystkie mogą zdechnąć.

- Aaron, bo wszystko zależy od tego, jaki to gatunek - powiedziała znacząco Izabela.

- Hej, chcesz powiedzieć, że to ma coś wspólnego z nimi? Z drakonami?

Izabela po prostu kiwnęła głową.

Aaron znowu otworzył usta, po czym je zamknął i położył się na ławie. Milczał, wpatrując się w sufit.

Drzwi do baru otworzyły się nagle i cała trójka aż podskoczyła. Kilku rosłych mężczyzn na czele z Edmundem weszło do środka. Aaron i Nathaniel unieśli się nieco zdziwieni, ale Izabela wcale nie wyglądała na zaskoczoną.

- Panno Izabelo, żeśmy zrobili to, o co pani prosiła - odrzekł Edmund usłużnie.

Izabela zmarszczyła brwi. Ten przymilny ton Edmunda nie zwiastował niczego dobrego.

- Szybko się uwinęliście - zauważyła, biorąc butelkę i dolewając sobie księżycówki.

- No bo nie było czego sprawdzać. Niczego tam nie ma. Żadnych robali.

- Jakich robali? - mruknął Nathaniel.

- Co źle powiedziałem coś? Masz do mnie problem durny Aurorczyku? Was gdzieś...

- Dobrze, dobrze Edmund, skończ już tę przepychankę, ze mną rozmawiasz, a nie z nim. Jesteś pewien tego wszystkiego?

- A jestem. Chyba byśmy do cholery zauważyli.

- Robala we wrakach nie zauważyliście - powiedziała Izabela.

- Bo co innego jeden przerośnięty karaluch w takiej kryjówce, a co innego stado w próżni, na moście. Na początku byliśmy bardzo ostrożni, jak pani nam kazała i lecieliśmy skryci, ale później nie było sensu i coś się nam nie zgadzało. Trzy razy sprawdzaliśmy koordynaty!

Mężczyźni stojący za Edmudem mruknęli na potwierdzenie.

- I co? - zapytała Izabela.

- No i jak mówię, że niczego tam nie ma, to dosłownie niczego tam nie ma, mostu fotonowego również tam nie ma.

Izabela wychyliła się do przodu.

- Słucham?

- Trzeba będzie uważać w tamtych rewirach, bo jak się skapną ci na górze, to na pewno Junona wyśle konstruktora z obstawą, żeby zrobił most, a to są straszne kurwy.

- Jak to nie ma mostu?! Jesteście pewni? - wściekła się Izabela i zamachała gwałtownie rękami.

- No jak matkę kocham, przecież mówię - odparł Edmund, a za jego plecami uniósł się pomruk. Wszyscy zgodnie przysięgali, że jest tak, jak Edmund mówi.

- No i ludzie się pytają - odezwał się jeden z pilotów, stojących za Edmundem - Co z tym mostem, co on jest teraz zbudowany na wrakowisku. Bo dużo ludzi się go boi, wcale nie chcą, żeby on tam był.

Izabela zamachała głową jak pies.

- Jeszcze raz. Bo nic nie rozumiem.

- Na wrakowisku, tam, gdzie utłukła panna Izabela karalucha - odezwał się Edmund. - No tam jest most. W przestrzeni go nie ma, a za to jest u nas. Mały, ale jest. Świeci się jak jajca, trudno go nie dostrzec.

Źrenice Izabeli rozszerzyły się w gniewie i strachu. Głośno wciągnęła powietrze nosem.

- Nathaniel zostaje, reszta w tym Aaron idzie ze mną.

- Czemu zostaje?

- Bo nie będę wlekła ze sobą kaleki! Jeszcze ktoś, ma jakieś pytania? Nie? To łaskawie, wypierdalać mi stąd! Widzę was wszystkich pod tym mostem! Zaraz!

Tłum mężczyzn z niewielkim oporem poruszył się. Aaron dobiegł do Izabeli, zrównując się z nią.

- Co się dzieje?

- Jeśli tam rzeczywiście jest most, to ja go nie zbudowałam. A ktoś musiał. One po prostu nie powstają same. I nie znikają.

- Może ktoś...

- Jestem jedyną konstruktorką na całych cholernych Rubieżach, rozumiesz Aaron? Junończycy nie zjawili się tu, kiedy sączyliśmy w knajpie bimber!

- Więc o co chodzi?

- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Minęli szereg szarych domów, wyglądających na uśpione i na tyle szybko na ile mogli skręcili w kierunku cmentarzyska. Ledwo kilka godzin temu Izabela wraz z Aaronem praktycznie przyniosła na plecach rannego Nathaniela. Teraz widok majaczących w oddali wraków rozdartych przez księżycowy krajobraz, budził w niej jak najgorsze przeczucia.

Zatrzymała się nagle i przytrzymała Aarona za ramię.

- Powiedz mi Aaron, wiem, że jesteś w stanie zabić zwierzę, ale czy umiałbyś polować na ludzi, gdybyś musiał?

- Co to za pytanie?

- Bądź ze mną szczery.

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nigdy nikogo nie zabiłem.

Izabela pokiwała ze zrozumieniem głową.

- Będę to miała na uwadze - powiedziała.

- Po co pytasz? Nie awansowałem chyba na zabójcę, wydaje mi się, że tu wszyscy zajmujemy się bądź co bądź handlem.

- Na Junonie mogą się zdarzyć różne rzeczy - wyjaśniła i zamilkła.

W oddali majaczył pierścień światła, widziała go nawet tutaj. Zacisnęła jeszcze mocniej palce na ramieniu Aarona, po chwili jednak puściła go, rzucając się biegiem. Chłopak nie zamierzał odpuścić i biegł teraz uparcie za nią, praktycznie depcząc jej po piętach. Izabela wiedziała, że to, co przeszli razem w ciemnych zaułkach cmentarzyska, będzie dla Aarona jak braterstwo krwi. Sama zresztą też to czuła. Zaczynała lubić fakt, że ma tego sprawnego, bystrego Aurorczyka obok siebie.

W pewnym momencie przystanęła. Nie czuła potrzeby, aby iść dalej. Stąd widziała wszystko doskonale. Nie mogło być mowy o pomyłce. Teraz gdy patrzyła na wirujące promienie światła, olśniło ją.

- One przemieszczają się naszymi mostami. Mało tego potrafią je zamykać i budować, jeśli zaistnieją ku temu warunki. A to jest cholernie, cholernie trudne. Aaron, ona nie zdechła. Była ranna i się przemieściła, gdy tylko odeszliśmy. Wykorzystała do tego fotony, które zostawiłam - powiedziała, prawie że szeptem.

Aaron wpatrywał się w Izabelę, tak jakby zobaczył ją po raz pierwszy.

- Ale... To znaczy, że one myślą?

- Tak. O ile oczywiście wszystko jest prawdą. Ona jest mądra, tak po ludzku.

- To chyba nie dobrze.

- Bardzo niedobrze.

- Co z mostem? - zapytał Edmund, który wreszcie ich dogonił.

- Spróbuję go zamknąć.

- Może trzeba sprawdzić, co jest po drugiej stronie? - zaproponował Aaron.

- Nie - ucięła krótko Izabela. - To tak nie działa. Tunelem można dowolnie manipulować. Może wcale nie zaprowadzić nas w to samo miejsce.

- Albo może wyrzucić nas wprost w rój robactwa - mruknął Edmund.

- Tak czy inaczej za duże ryzyko - przyznała Izabela, wpatrując się w krążące złote opiłki.

Westchnęła cicho.

- Zabierzcie stąd wszystkich.

- Czemu?

- Bo taka procedura zawsze jest niebezpieczna. Wracajcie do gospody. Niedługo do was dołączę.

Aaron tym razem nie protestował. Rzucił ostatnie spojrzenie na most i odszedł z resztą mężczyzn.

Izabela została sama. Jej oczy poszarzały i w tym samym momencie fotony rozbłysły. Po chwili przygasły jak stado świetlików, na które rozlał się blask dnia, by ostatecznie zrobić się czarne jak wypalony węgiel.

Gdzieś w kosmosie była ranna owadziarka i stado jej sióstr.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top