15. Prorok

Moi drodzy, pewnie część z was położyła już kreskę na tej opowieści, ale ja nigdy nie przestałam jej pisać. Kilka rozdziałów musiałam sobie mocno przemyśleć i spora część tekstu poszła na dłuższy czas do szuflady. Czasem perfekcjonizm potrafi pożreć, a w wypadku tej konkretnej historii cierpię na jego nadmiar i jest tu nieco do ogarnięcia.

Zgodnie z zapowiedziami będę wrzucała  jeden rozdział w miesiącu. Piszę tak naprawdę dwie książki naraz (jakoś tak wyszło) i jest to optymalne dla mnie tempo, ale mam nadzieję, że z czasem nieco przyśpieszę.

Miłej Nocy Walpurgii, bowiem to dzisiaj, nie dajcie się upiorom ;)


Przeciwko grzechom jest Prawo Krwi. Niech grzesznik płaci palcami, skoro odtrącił łaskę swych rąk. Niech płaci głową, jeśli głowa jego sprzeniewierzyła się Stwórcy. Każdy palec jest wart tyle, co trzy solidy. Głowa jest jednak bezcenna".

Z kodeksu Nizzarytów


Seymer odsunął od siebie szklankę w ozdobnym, cynowym koszyczku, zaś wokoło uniósł się zapach czarnej herbaty i lekko przypalonego cukru. Nie było już żadnego śladu po burzy i jasne promienie tańczyły teraz w małym naczynku, rzucając na blat pomarańczowy cień. Ciepła łuna oświetliła twarz Filipa, nadając jego skórze oliwkowego koloru.

Poczuł przyjemne gorąco. Podkurczył nogi i obserwował, jak Estera wyciąga swoją chudą dłoń po napój i zanurza usta w płynie. Przez chwilę przypatrywał się jej niebieskim tęczówkom. Dopiero teraz zauważył, że miały prawie identyczny kolor jak jego własne. Najwyraźniej wszechświat lubił przypadki. Być może była to ta słynna kropla krwi Ossów, którą posiadał ponoć każdy konstruktor. Po chwili zdał sobie sprawę, że konstruktorzy mają przecież przeróżne odcienie oczu. To nie mogło być to. Z zadowoleniem stwierdził jednak, że nikt nie będzie mógł mu zarzucić kłamstwa. Może śmiało twierdzić, iż dziewczynka jest jego bękartem.

– Dobre – mruknęła Estera. – Teraz ta planeta nie wygląda już tak brzydko. Jowisza i tak stąd ledwo widać, ale góry mi się podobają. Są ładne, nigdy takich nie widziałam. Nie jest tak źle, jak sądziłam. Da się tu żyć. Mogłabym nawet polubić to miejsce. O ile byłby ze mną Adam...

Ostatnie zdanie wymówiła z naciskiem, patrząc wyzywająco na Filipa. Seymer ponownie sięgnął po szklankę i wziął łyk herbaty.

– To surowa ziemia – powiedział. – Poza burzami, które zdarzają się nawet kilkanaście razy w roku, powietrze jest dość czyste. Ludzie nie muszą żyć pod ziemią, nie jest za gorąco i są tu rośliny. Junona jest jednak bardzo podobna do dawnych, nizzaryckich kolonii. A to jej główna wada. Właśnie dlatego Pani Miast wybrała ją na swoją siedzibę. Stąd jest zdecydowanie łatwiej zarządzać Układem, a przy tym wszystko wygląda znajomo. Ale żeby przyszli nowi ludzie musieli odejść starzy. Rozumiesz, co mam ma myśli?
– Ci, którzy żyli wcześniej? Gdzie oni poszli?
Seymer zmarszczył czoło i przystawił szklankę do ust.
– A jak sądzisz? Co twoim zdaniem mogło się stać? – zapytał, unosząc wzrok gdzieś nad ramię Estery.
– Zabito ich? Wszystkich?
Filip pokiwał twierdząco głową, po czym dodał:
– Część przeżyła. Być może są nawet jeszcze tacy, którzy pamiętają długą wojnę.
– Nie próbowali później się buntować?
– Za mało ich zostało. Nie poddawali się łatwo i Pani Miast na tak duży opór odpowiedziała z całą brutalnością. A była wtedy silna, młoda i żądna krwi. Śmierć mimo wszystko jest chyba lepsza niż to, co zrobiono tym ludziom później. Mówi, że w zaraz po wojnie to nie dym z wulkanów przysłonił niebo, tylko pył ze stosów ciał.
– Wczoraj powiedziałeś mi, że Nizzaryci się za coś mścili – zauważyła Estera.
– Zostali kiedyś wypchnięci do kolonii nienadających się do życia, zmuszeni do morderczej pracy, traktowani jak szczury, ale to nadal nie jest dobry powód, by wyrżnąć pół Układu w pień.

Estera zamrugała gwałtownie oczami i spojrzała na stolik. Przez chwilę wydawało się, że chce zadać jakieś pytanie, ale z jakiegoś powodu się waha. Wreszcie jednak odważyła się odezwać.

– Ty wyglądasz inaczej, niż większość Junończyków, masz niebieskie oczy.
– Bo moja matka pochodziła z północnej części Ziemi, tak zwanego śródmorza*. Nie jestem potomkiem tych, którzy przeżyli rzeź.
– Myślałam może...
– To źle myślałaś. Nie różnię się niczym od tych ludzi.
– Sądziłam, że nie lubisz tej planety, bo też masz jakiś powód.
– Wystarczy mi samo obrzydzenie ludzkością jako taką. Wszystkich traktuje po równo. Ludzie to durne, puste bestie. Są zazdrośni, mściwi i słabi. A później tacy jak Eleonora albo Pani Miast mogą...

Filip nagle przerwał, wpatrując się w odległy punkt. Poczuł, jakby ktoś wbił mu na nowo nóż w pierś i właśnie go przekręcił. Starał się ignorować istnienie tej rany, a jednak wciąż tam była — zupełnie świeża i rozogniona.

– Co mogą?
– Używać ludzi jak bezmyślnych narzędzi – dokończył z trudem, masując pierś, jakby rzeczywiście coś go tam rozbolało.
– Wydaje mi się, że są gorsze rzeczy.
– Niby co?
– Śmierć jest gorsza. Nie nasza tylko taka, która coś nam zabiera. I bicie też.

Seymer zacisnął usta i przez chwilę w milczeniu pił herbatę. Ta dziewczyna rzeczywiście miała dar, pociągania za niewłaściwie sznurki.

– Mam nadzieję, że podobają ci się sukienki. – Zmienił temat. – Musisz dbać też o chustę, to nie jest zwykły materiał, ochroni twoje płuca przed pyłem w trakcie burzy. Wyciągnij ją i przymierz.

Estera posłusznie wyjęła z małego tobołka długi, szary skrawek materiału.

– Jest śliski i trochę sztywny – zauważyła, uważnie badając połyskującą tkaninę dłonią.
– Przyzwyczaisz się. Miałaś już przecież coś takiego na sobie. To pozwala oddychać w trakcie pyłowej burzy, doskonale filtruje popiół. Musimy poszukać ci później jeszcze jednej, jakiejś ładniejszej.
– Jest mi obojętne, jaka będzie.
– Nie wygłupiaj się, nie powinnaś wyglądać jak...

Filip nagle syknął z bólu i złapał się za nogę, rozglądając się nerwowo, jakby ugryzła go pszczoła. Mały kamyk uderzył o bruk, podskoczył kilka razy i trafił go wprost w łydkę z jeszcze większą siłą.

Młody człowiek o ciemnych włosach i intensywnie zielonych oczach, w granatowej szacie drapał się po gładko ogolonej szczęce, stojąc po drugiej stronie ulicy. Rzucił Filipowi porozumiewawcze spojrzenie i zniknął za rogiem. Trwało to ledwie kilka sekund, podczas których Filip zrobił się zupełnie blady. Jego rozluźnienie zastąpił wyraźny, aż namacalny niepokój.

– Ten rzeczywiście wygląda, jakby nie był stąd – zauważyła Estera.
– Bo nie jest – odpowiedział Filip. –  Muszę coś sprawdzić. Posiedź sobie tutaj.
– Co? Zostawisz mnie samą? Zwariowałeś? Jestem na obcej planecie!
– Po prostu stąd nie odchodź. Zamówię ci słodycze, chcesz?
– Jak możesz mnie zostawiać samą? Przecież mogę uciec!
– Sama powiedziałaś, że jesteś na obcej planecie, prawda? Znikam dosłownie na pięć minut. Całe, cholerne pięć minut. Bądź grzeczna i dopij sobie herbatę. Posiedzisz sobie, dokończysz ciastko, a ja wrócę, zanim się obejrzysz. Dam ci trochę pieniędzy jakbyś chciała coś jeszcze – powiedział Filip, kładąc na blacie kilka pigułek i blaszkę z jakimś kodem.
– Nawet nie wiem, jak się używa tego czegoś! Nie wierzę, że chcesz mnie zostawić... Po prostu nie wierzę!
– Bądź grzeczna, to może dowiem się czegoś o twoim bracie.

Estera wyprostowała się jak struna.

– Serio? – zupełnie zmieniła ton.
– Muszę odebrać wiadomość. Zostań tu, a ja zobaczę, co da się zrobić. Zgoda?
– Nooo dobra  – odpowiedziała niepewnie, patrząc na pieniądze.

Seymer wstał od stolika, zamówił ciasto z orzechami w miodzie i prędko ruszył wzdłuż wąskiej alejki, żegnany niepewnym spojrzeniem Estery.

Kawałek dalej uliczki robiły się wyjątkowo wąskie, tworząc klaustrofobiczne wrażenie, zwężającego się tunelu. Źdźbła traw, którym jakimś cudem udało się, przebić przez twardą skałę, wyglądały tutaj na martwe, spalone słońcem. Ściany szarych, rozgrzanych słońcem domów, wypełniały zaś praktycznie całą przestrzeń, tworząc wyłącznie niewielkie przejście.

Posłaniec czekał na niego ledwo przecznicę dalej. Człowiek o zielonych oczach opierał się nonszalancko o ścianę budynku, paląc fajkę z wyrazem zupełnej obojętności na twarzy. Odwrócił głowę i strzepnął popiół na ciemno-szary bruk. Wahał się przez kilka sekund, po czym zaczął iść w kierunku Filipa, nie patrząc na niego zupełnie. Gdy zrównał się z nim, nagle zachwiał się, i lekko musnął go ramieniem. W tym samym momencie kieszeń Filipa wypełniło coś niedużego. 

– Wybacz, panie – przeprosił mężczyzna.
– Nic się nie stało – mruknął Filip, nie zatrzymując się.

Szedł przed siebie, zachowując się, jak najbardziej naturalnie. Gdy mężczyzna zniknął wreszcie na drugim końcu uliczki, Filip dyskretnie włożył rękę do kieszeni i wymacał owalny kształt.  Przedmiot był niewielki, gładki i zimny. Tak jak się spodziewał - to był zwój.

Kurier oznaczał prawdopodobnie Eleonorę. Seymer nie spodziewał się od niej żadnych wiadomości. Ta cała sytuacja mocno go zaskoczyła. Nie umawiali się, a ona wyraźnie ryzykowała, przysyłając tu teraz tego człowieka, tym bardziej że na Junonie zwykle korzystała z dyplomatycznej poczty Edwarda.

O co chodziło tej kobiecie z piekła rodem? Miała wszystko. Czego więc chciała? Wygrała swoją największą bitwę i chociaż Seymer przysięgał sobie obecnie, że to nie jeszcze nie koniec całej wojny, to nie mógł rozumieć, po co to wszystko. Co mogło się jeszcze wydarzyć?

Przystanął. Każda logiczna odpowiedź na to pytanie zdawała się fatalna.
Jeśli straciła z jakiegoś powodu chłopaka, jeśli to czarne coś go dorwało...

– Kurwa mać – wyrzucił wreszcie z siebie na głos.

Bardzo nie chciał być tym, który musiałby przekazać taką informację dziewczynie.
Tak bezmyślnie przyznał się do tego, że wiadomość może pochodzić od Eleonory. Jeżeli nie będzie miał wyboru, to chyba skłamie.

Doskonale wiedział, jak to jest stracić kogoś, kogo się kocha. Pamiętał to uczucie walącego się świata. Tę okrutną chwilę, kiedy istniejesz tylko ty i twoja niemoc. Ciało jeszcze nie rozumie tego, co się stało. Tkwisz cały zesztywniały, chociaż umysł stopniowo zaczyna pojmować, że wydarzyło się coś strasznego. Coś, czego się nie cofnie. Jęk trafia w próżnię. Nic nie zmienisz. Głęboka czerń zalewa każdą komórkę i masz wrażenie, że już nigdy nie będziesz szczęśliwy.
I jest w tym wiele prawdy. Później nic nie jest już takie samo.

Ale w jego głowie szybko pojawiła się też inna myśl, która podpowiadała mu, że śmierć Adama stwarza pewne możliwości.

Przeszedł go dreszcz. Rozejrzał się wokoło. Na końcu uliczki dwóch mężczyzn niosło kosz z rybami. Jeden krzyczał coś w wniebogłosy, drugi cały czas coś mówił, silnie gestykulując. Wiatr wiał od ich strony, niosąc zapach zgnilizny i morskiej wody, tak nieprzyjemny wśród wszechobecnego gorąca.

Flip poczekał, aż mężczyźni znikną i usiadł na niskim murku z dala od okien.
Nie powinien tego robić tutaj, ale nie umiał się powstrzymać. Musiał wiedzieć, zanim wróci do dziewczyny.

– Deus – wyszeptał.

Litery zafalowały przed jego oczami, a powietrze zalśniło jak szkło. Zobaczył kilka krótkich, dyktowanych w pośpiechu zdań i zrobił się jeszcze bladszy. Krótko wciągnął powietrze, jakby się dusił. Wstał i przez chwilę nie wiedział, gdzie ma iść.

To nie Estera była w potrzasku tylko on. Jeśli to była prawda...
Chwilę trwało, zanim się ocknął. Nie miał pojęcia, ile tam stał. Gdy odzyskał wreszcie świadomość, nagle zaatakowały go dźwięki dochodzące z końca uliczki. Dokładnie z miejsca, gdzie nie tak dawno temu zniknęli mężczyźni niosący ryby.
Spojrzał na zwój i ścisnął go mocno. Jego oczy zrobiły się szare, zaś niebieska bezkształtna masa, wypłynęła wprost z jego zaciśniętej dłoni i zastygła niczym lód na kamiennych płytach.

Wyminął kałużę srebra, czując jak w jego uszach, narasta hałas. Coś dziwnego działo się na placu, mieszczącym się dosłownie tuż obok, za rogiem.

Estera czekała na niego i tak zdecydowanie za długo. A jednak instynkt pchał go w stronę, z której dochodziły liczne odgłosy.

– Przeciwko grzechom jest Prawo Krwi! Niech płaci palcami, skoro odtrącił łaskę swych rąk! Niech płaci głową, jeśli głowa jego sprzeniewierzyła się Stwórcy! –  Usłyszał.

Teraz nie mógł tak po prostu odejść. Musiał zobaczyć co się dzieje. Ruszył w stronę placu, gdzie zebrał się już spory tłum, wyległy z okolicznych straganów, barów i domów.
Na samym rynku było zaś tak ciasno, że ledwo mógł przejść. Zatrzymał się, zarzucił na swoje włosy kaptur i przysunął się do jakiegoś nieznajomego mężczyzny.

– Co się dzieje? Złapali kogoś?  – zapytał.
– Złapali proroka! – odrzekł nerwowo nieznajomy, a w jego brązowych oczach zapłonął tak niepokojący żar, że Seymer poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku.
– Jakiego proroka? O czym mówisz? Nie ma nikogo z linii proroków Nizzara poza Panią Miast – zaprotestował Seymer.

Człowiek stojący obok szybko pokręcił przecząco głową.

– Kto czyni proroka, jeśli nie Stwórca? Pani Miast nie żyje lub właśnie umiera. Tak mówią w Domach Misji! Nie ma potomków! Jej linia się skończyła! Ona była ostatnia! Teraz tylko Stwórca ma coś do powiedzenia. Złapali proroka Hasama, nauczyciela, mówię ci, bracie, złapali proroka – powiedział szybko tym samym żarliwym tonem.

Filip poruszył się niespokojnie. To było coś nowego. Chciał jeszcze o coś zapytać, kiedy nagle poczuł dotyk. Ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył jak starszy człowiek o siwych włosach, zaciska dłoń na jego barku. Miał słaby, niepewny chwyt, a jego ręka drżała. Najwyraźniej nim również targały bardzo silne emocje.

– Ty jesteś Filip Seymer, konstruktor, syn Melchiora, prawda? Poznaję cię...

Filip otworzył usta. Od bardzo dawna nie słyszał imienia własnego ojca.

–  Zostało mi tylko nazwisko po nim –  mruknął w końcu.
– Nie wierzę własnym oczom! Niechaj chwała będzie Stwórcy, że cię postawił na mojej drodze! Jestem Ashad, mieszkałem obok was, gdy ty i twoi bracia byliście dziećmi. Pamiętasz mnie? Jesteś wielkim mężczyzną, bardzo urosłeś. Wciąż masz rysy ojca i oczy twojej świętej pamięci matki. Poznałbym cię wszędzie!

– Wybacz, ale...
– Pamiętam cię, chłopcze. Wszystko pamiętam. Bardzo urosłeś. Jesteś największy z całego rodzeństwa. Mężny. Jaka to szkoda, że to ciebie zabrano.

Filip miał wrażenie, że wpatrujące się teraz wśród gęstniejącego tłumu ciemne oczy starca, czynią go jakimś cudem zupełnie bezbronnym. Wszystkie wzburzone głosy i dźwięki ulice nagle umilkły. Byli tylko on i Ashad na krawędzi wszechświata.

– Pytałeś o tego, którego złapali, chłopcze. Ten Nizzaryta, ogłosił się trzy dni temu prorokiem. Nic nie wiesz? Naprawdę? – przemówił wreszcie starzec.
– Nie... Nie miałem pojęcia.
– Jest nauczycielem Domu Misji na południowym brzegu Ebrusa. To poważany człowiek, pobożny. Dzisiaj wtargnął do świątyni tutaj na targu. Wyciągnął nóź i przeciął na pół ikonę z wizerunkami proroków.
– Ikonę? Oszalał?
– Tego nie wiem. Mówił, że Stwórca kazał mu tak czynić. Twierdził, że nadchodzi koniec naszego świata.
– Czyli rzeczywiście oszalał.
– Mówią, że Pani Miast nie żyje, że zakon nie wie, co czynić, bo został bez matki.
– Źle mówią.

Z piersi starszego człowieka wydobył się ciężki, pełen niepokoju oddech.

– Więc nic go nie uratuje i jego krew zrosi dzisiaj ziemię. – Ashad pokiwał od niechcenia głową, jakby nie wierzył w to, co widzi.
– Dużo osób go popiera? – zapytał Filip.
– Sporo. Wielu wierzących i wielu szukających nadziei.
– A ty?
– Ja nie – zaprzeczył. – Jestem tu przypadkiem, chociaż teraz patrząc na ciebie...  Filipie, nie widziałem cię chyba ponad piętnaście lat i rozpoznałem cię wśród tłumu.
– Do czego zmierzasz?
– Czas wszystko zmienia. Idź do ojca Filipie. Mówię zupełnie poważnie, on chce cię widzieć, mówi ostatnio dużo o tobie. Może to jest coś, na co czekasz.
– Skoro tyle lat obok nas żyłeś, to wiesz, co się stało.
Starzec pokręcił przecząco głową.
– Żadna nienawiść i żaden gniew nie trwają wiecznie. On chce cię widzieć. Tego jestem pewien. Obiecaj mi, chłopcze, że pójdziesz, że chociaż spróbujesz do niego iść. 
– Czemu?
– Bo twój ojciec jest stary i wierzy, że wkrótce zabierze go śmierć. Z dwóch synów, których stracił, jednego jest w stanie odzyskać. A z drugim pewnie wkrótce się połączy.
– Ma jeszcze Jakuba.
– Ale to nie jego mu odebrano.

Seymer milczał przez chwilę, wpatrując się we własne stopy. Nie umiał nic więcej powiedzieć. Znowu wszystkiego było za dużo.

Kiwnął jednak lekko głową, a ręka Ashada wreszcie zsunęła się z jego ramienia. Dopiero teraz Seymer  uświadomił sobie, że starzec cały czas trzymał go w uścisku, jakby bał się, że Filip się rozmyśli i ucieknie.

– Dziękuję, chłopcze.
– Muszę już iść. Chcę zobaczyć to z bliska.
– Czemu chcesz patrzeć na śmierć?
– Z tego samego powodu co cała reszta –  odpowiedział szorstko Filip.

Wykonał gest pożegnania, przykładając rękę do czoła i piersi, a następnie zaczął się przedzierać przez tłum, oddalając się od starca.

Na środku placu było tak gęsto, że ciężko było przejść dalej i Seymer musiał przystanąć. Teraz jednak widok miał na tyle dobry, że wyraźnie widział, co się dzieje z więźniem.

W centrum uliczki dwóch Nizzarytów z tutejszego Domu Misji przytrzymywało skrępowanego „proroka" na gołej ziemi. Zaledwie kilka kroków za nimi stało trzech nadzorców. Ich obecność nie wróżyła niczego dobrego. Skoro tu byli, znaczyło, że bano się rozruchów.
Nizzaryta, który wyglądał, jakby przewodził wszystkim zebranym, dyskutował zażarcie z nadzorcą.
Seymer wywnioskował z ich zachowania, że pomiędzy braćmi w wierze nie ma zgody co do tego, jak postąpić. Miał wrażenie, że Oczy Pani Miast ukryte gdzieś w tłumie, przypatrują się wszystkiemu z równą uwagą jak on, jednak niewiarygodnie zdezorientowane milczeniem swojej pani, również nie wiedzą teraz, co robić.

Tłum stawał się coraz bardziej podniecony. Seymerowi to wszystko przypominało rozrywane atomy na granicy wykwitu. Przedsmak tego, co rzeczywiście mogło się wydarzyć, jeśli Pani Miast odejdzie, a Małgorzata nie zdoła wymusić posłuszeństwa.

Wzrok Filipa powędrował do małego człowieka w białej szacie, który krążył wokoło niczym sęp ze sztyletem w dłoni. Seymer zastanawiał się, czy sztylet zaraz przetnie przestrzeń i trafi w ludzkie ciało, zalewając bruk krwią. Najpierw obetnie jedną, później drugą dłoń. Niedoszły prorok będzie się szarpać i wrzeszczeć z bólu, ale przytrzymywany przez braci, nie da rady się wyrwać, aż kolejny raz ostrze zatopi się w karku wijącego się w agonii człowieka. Nie pozbawi go głowy jednym płynnym ciosem, lecz wbije sztylet w kark i będzie przesuwał go tak, że głowa zacznie się chybotać, i mężczyzna zamieni się w skatowane zwłoki. O ile wcześniej się nie wykrwawi, co będzie dla niego, prawie że zbawieniem. Jeśli właśnie to się stanie rozjuszony tłum ruszy i nadzorcy będą mieli pełne ręce roboty.

Pytanie tylko, czy to wszystko skończy się tutaj, czy rozleje wzdłuż alejek jak woda w rzece szukająca nowego ujścia.

Słońce odbiło się w klindze. Nizzaryta uniósł ją nieco w górę, chociaż nieznacznie.
Seymer czując narastające również w nim podniecenie. Jeszcze raz spojrzał na niego. Człowiek wydał mu się dziwnie znajomy. Mówił coś do tłumu. Jego łagodny, pełen spokoju głos dźwięczał mu w uszach, ale nie za nic nie mógł skojarzyć jego twarzy.

Nagle z pośród braci wyszedł mężczyzna w czerni i zaczął gwałtownie gestykulować rękami. Zaraz za nim zafalowały ludzkie głosy, jakaś kobieta coś krzyczała, lamentując.

Nizzaryta pod ich wpływem najwyraźniej się zdecydował. Odrzucił sztylet, odwrócił się do nauczyciela i złożył leżącemu człowiekowi ukłon.

– O kurwa – wyszeptał zdumiony Filip.

Prawie że natychmiast zza pleców jednego z nadzorców, wyszedł inny wojownik i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, poniósł leżący na ziemi sztylet. Filip widział, jak unosi ostrze i płynnym sprawnym ruchem po prostu odcina prorokowi głowę. Trzymający go brat, ledwo zdążył odskoczyć i cofnąć ręce.

Cios był silny, ale tępy. Drugie uderzenie i głowa potoczyła się aż do klęczącego przed prorokiem Nizzaryty, a krew rozlała niczym strumień. Wojownik miał włosy i twarz całe umoczone w czerwonej mazi. Filip nawet tutaj czuł emanujące z jego postaci upokorzenie, złość oraz nienawiść. Był jednak bezbronny. Przeciwnik wciąż trzymał jego broń.

Wszystko zdawało się teraz milczeć i bezgłośnie wpatrywać w ludzką głowę z wytrzeszczonymi oczami. Drobne ziarnka piasku przykleiły się do policzka martwego proroka.

– Dobra, szybka śmierć –  szepnął ktoś, przerywając milczenie.

Seymer nie zdążył zobaczyć kto to, bo w tym momencie świat jakby zbudził się ze snu, wpadając w straszliwy szał.

Atomy wreszcie się rozpękły i Seymer musiał zasłaniać się rękoma, broniąc przed stratowaniem. Tłum pchał go uparcie w kierunku miejsca kaźni. Lamenty i krzyki połączyły się odgłosami szamotaniny, uderzeniami kamieni i rzucanymi w pośpiechu rozkazami.

Filip z całej siły walczył, aby się wydostać. Wreszcie dopadł do jakiegoś względnie pustego zaułka. Dyszał ciężko, próbując złapać oddech.

–  Estera...  –  wymówił bardzo cicho, czując wyraźny ból w klace piersiowej.

Uwiedziony tym straszliwym spektaklem zapomniał, że ona wciąż na niego czeka przy stoliku. Ile czasu tu spędził? Nie więcej niż dwadzieścia minut, ale teraz musiał jak najprędzej do niej dotrzeć, bo zaraz mogło wydarzyć się wszystko. A ona była samotną, młodą kobietą wśród rozszalałego junońskiego motłochu, który poczuł krew po dziesiątkach lat cierpliwego znoszenia batów. I sporo Junończyków było przekonanych obecnie o swojej bezkarności, a może mieli nawet rację.

Filip biegł jak oszalały, wypadł z kolejnej alejki, dostrzegając pomarańczowe stoliczki z niskimi poduszkami. Był już bardzo blisko. Przystanął.

Kurz unosił się w powietrzu, zaś w oddali czuć było gryzący swąd dymu.
Estera zniknęła.

***

Drgnęła, słysząc hałas. Ludzkie odgłosy odbijały się od ścian w wąskiej uliczce. Uniosła swoje czujne oczy i wpatrywała się w dal, próbując odnaleźć źródło dźwięku. Pośpiesznie odstawiła herbatę, aż cynowy kubek wydał z siebie głośny brzdęk. Coś tam się działo.

Te dochodzące z oddali głosy wcale a wcale się jej nie spodobały. Poczuła narastającą w sobie panikę. Rzuciła kilka przekleństw w kierunku Seymera, który zmusił ją, by tu siedziała, jakby nie mógł zabrać jej ze sobą.
Wstała, aby lepiej się przyjrzeć temu, co się dzieje, gdy zupełnie niespodziewanie mignęła jej znajoma twarz.

Chwilę zajęło jej skojarzenie, skąd może znać mężczyznę w żółtej szacie. Początkowo pomyślała, że musiała się jednak pomylić. Przebywała na tej planecie ledwo dwa dni, prawie nie wychodząc z domu. Dlaczego ktoś tutaj miałby wydawać się jej znajomy? Może to był po prostu któryś ze sklepikarzy?
Po chwili dotarło jednak do niej, kogo zobaczyła i czemu tak ją to poruszyło.

Zaczerwieniła się na wspomnienie nagiego mężczyzny ze zdjęć Seymera.
Stał i wpatrywał się w to samo miejsce, co ona zaledwie chwilę wcześniej. Jego najwyraźniej również niepokoiły dochodzące stamtąd dźwięki. Cofnął się gwałtownie, wyraźnie przestraszony i skierował się w przeciwną stronę.

Estera, chociaż bardzo ją korciło, nie zamierzała się początkowo wcale ruszać z miejsca. Filip wyraźnie kazał jej zostać. Skrzyżowała nogi, naśladując tutejszy zwyczaj i oparła się znudzona o stolik. Odprowadziła wzrokiem mężczyznę, aż ten zniknął za rogiem.
Nie minęła jednak nawet minuta, gdy podniecone głosy oraz junońska mowa dotarły także i do niej. Ludzie wstawali od stolików, a z oddali podnosił się kurz. Kurz wzniecany przez bardzo czymś zaniepokojonych ludzi, biegnących w jej kierunku.

Nie umiała powiedzieć, co się dzieje, ale nie wyglądało to dobrze. Podjęła decyzję.
Nie zamierzała tu siedzieć ani chwili dłużej. Wstała z zamiarem znalezienia bezpieczniejszej kryjówki i wówczas pomyślała o człowieku w żółtej szacie.
Zakryła twarz, zawiesiła płócienną torbę na ramię i ruszyła prędkim krokiem tam, gdzie zniknął mężczyzna.

Skręciła i ku swojej radości dostrzegła go na końcu wyjątkowo obskurnej uliczki. Biegła przez chwilę, próbując za nim nadążyć.

Zwolnił nagle i przystanął.

Dopadło ją przeczucie, że zaraz człowiek się odwróci i ją zobaczy. Wstrzymała oddech i rzuciła się w bok. Przywarła mocno do ściany, skuliła się, osuwając w dół i ukryła się za niewielkimi schodkami prowadzącymi do wąskiej kamienicy.

Była jednak zdecydowanie za daleko by coś usłyszeć. Stwierdziła, że musi znaleźć się bliżej. Zaryzykowała. Trzymając się murów, posuwała się naprzód, prawie że na czworakach. W końcu dopełzła do wypełnionych owocami beczek i zamarła.
Głosy były ciche, lecz wyraźne.

– Co tam się dzieje? - zapytał jeden z nich.

Odpowiedziała mu cisza.

– Co tam się dzieje? – powtórzył.
– Słyszałeś, panie, zamieszki.
– Skąd?!
– Nie wiem, mówią, że kogoś zabito.
– I co z tego?
– Ponoć zabito proroka...
– Jakiego proroka? Żartujesz sobie ze mnie?
– Mówią, że Pani Miast nie żyje albo jest konająca, nie ma dziedzica i to koniec linii Nizzara.
– Co za bzdura! Już wkrótce zobaczycie co myśli o tym Stwórca, jak na ulice wyjdą nadzorcy Pani Miast!
– Ten prorok pochodził z zakonu, Nizzaryci chyba walczą ze sobą...
– Co?! Wojujące rody to bezmózgie kreatury! Czy oni myślą, że Pani Miast pozwoli, by coś było dziełem przypadku? – powiedział na głos, już znacznie spokojniej. – Nie ważne zresztą, zostawmy ich. Czy wszystko jest załatwione, tak jak prosiłem?
– Tak, panie. Nie było łatwo, ale jest statek i ktoś, kto zrobi, co trzeba w odpowiednim momencie.
– To dobrze. Bardzo dobrze. Uważasz, można na nim polegać?
– Tak, myślę, że możemy mu zaufać.
– Chyba nie dałeś mu wszystkich pieniędzy naraz?
– Przekazałem spory zadek, reszta po wykonaniu zadania.
– Należycie się spisałeś – powiedział ponownie.
– Więc proszę o zapłatę.

Zaległa długa, przejmująca cisza, podczas której rozległo się wyłącznie ciche klikanie.
Estera złapała się za kieszeń. Wszystkie swoje pieniądze zostawiła na stoliku.
Człowiek nagle znowu odezwał się, przerywając jej rozważania. Teraz jego głos brzmiał jak uderzenie dzwonu wśród pustkowi.

– Bądź bardzo ostrożny z tym, co będziesz czynił dalej. Od tego zależy moje życie i przyszłość Układu. Pamiętaj, kim ja jestem i kim mogę być. Musisz uważać.

Estera zamarła w oczekiwaniu na więcej.

– Chodźmy już stąd lepiej. Tu nie jest teraz w ogóle bezpiecznie. Chyba ktoś wzniecił ogień.

To były ostatnie słowa, które Estera usłyszała.

Nikt nie powiedział już nic więcej i po dłuższej chwili zorientowała się, że została sama, tkwiąc przy zimnych beczkach i przytykając chustę do ust.

Wahała się, czy iść za nimi dalej, ale co jej z tego, jeśli zgubi się i nie znajdzie później Seymera? Zaczeka sobie tutaj, a potem wróci ostrożnie do kawiarni.

– Wynocha mi stąd! Wynoś się! Co tu chcesz?! – rozległ się nagle głos.

Dosłownie nad jej głową rozwarły się drzwi i na schodkach obok beczek zastukały sandały. Starszy mężczyzna z pomarszczoną jak śliwka twarzą wyszedł na zewnątrz i krzyczał, wymachując laską.

– Prze... pra...szam! – wyjąkała, jednocześnie wstając i odskakując.
– Wynoś się przybłędo! Chcesz kraść?! – Zagotował się jeszcze bardziej, słysząc obcy akcent. – Szczury z kolonii!

Estera zacisnęła usta, ale w tym momencie mężczyzna nagle przestał złorzeczyć. Wreszcie do jego uszu dotarł hałas. Dostrzegł pył i poczuł zapach popiołu.

– Nie jestem... – zaczęła.
– To nie burza. Co tam się dzieje, dziewczyno? Wiesz?
– Nizzaryci walczą ze sobą, bo ponoć zabito proroka! Tak mówią!

Starszy człowiek przyjrzał się uważnie Esterze i zrobił się blady. Gdy się odezwał, jego głos był zarazem twardy, jak i drżący.

– Wejdź. Opowiesz mi, co mówią.

* w geografii konstruktorów jest to międzymorze oraz obszar Morza Śródziemnego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top