Komunikacja Miejska (1/2)
I po co ja to robię, pomyślałam, odgarniając krzywo ścięte włosy z oczu. Patrzyłam tępo w rozkład jazdy, mój autobus jest dopiero o godzinie siedemnastej pięć?
Westchnęłam i usiadłam na ławce, czekając na tą przeklętą 125-tkę.
Niewiarygodne, było zaskakująco wygodnie. Przytuliłam do siebie mały plecak, z tym czego potrzebuję.
Parę herbatników, pieniądze, bilet, woda, podpaski i książka. Mogę przeżyć.
Ile jeszcze? Czemu te autobusy są takie wolne? Chcąc, nie chcąc popatrzyłam na moich potencjalnych współpasażerów. Nie było tak źle.
Obok siedzała nastoletnia matka, może odrobinę starsza odemnie. Uspokajała córeczkę.
— Asiu, już, spokojnie… — wyglądała na zdesperowaną. Było mi jej żal. Nie wiem, kto był smutniejszy. Ona czy jej dziecko.
Kto mógł znać jej historię?
Może ona nie chciała tego dziecka, ale wydarzyła się wpadka, a ojciec córki odszedł?
Może została zgwałcona, a religijna rodzina zakazała jej aborcji?
Wyglądała na porządną, nie ubierała się wyzywająco.
Malutka Asia popatrzyła na mnie, szybko więc odwróciłam wzrok. Nie chciałam, aby pomyślały, że się na nie cały czas gapię, krytykuję.
Przy rozkładzie jazdy stał zarośnięty, brudny pan z jakimś dokumentem w prawej ręce. Był jakiś… nieobecny.
Ciekawe, czemu?
Może szedł na rozmowę o pracę?
Może właśnie dowiedział się o jakieś chorobie, swojej albo kogoś z rodziny?
A może mógł jechać do sądu, na rozprawę do żony, która porzuciła go dla innego i nadal się mści na biednym byłym?
Dziwne scenariusze.
Nawet nie zauważyłam, gdy obok usiadł mały, na oko pięcioletni chłopiec. Szturchnął mnie w ramię.
— Przed czym uciekasz? — spytał, gdy się odwróciłam.
— Słucham? — nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Przed czym mogłam uciekać?
— Spytałem, przed czym uciekasz. — powtórzył — Ludzie zawsze tutaj przed czymś uciekają.
— Nie wiem. — odparłam po chwili namysłu — Przed ludźmi. Tak. Ludźmi. Tak myślę…
— Czemu chcesz przed nimi uciec?
— No wiesz… Jak ci na imię?
— Bartek, a tobie?
— Emilia. — przedstawiłam się, po czym kontynuuowałam — Prawda jest taka, że ludze są okropni, bezduszni. Nie da im się ufać do końca. Bezgranicznie.
— Ty też jesteś człowiekiem.
— Jestem. I sobie nie ufam.
— Czemu?
— No… j-ja… — nie chciałam powiedzieć o tych głupich atakach paniki. Brawo, pięcioletnie dziecko mnie postawiło w takiej sytuacji… — Jestem okropnym człowiekiem, Bartku.
— Robisz coś innym ludziom?
— Tak. Taka prawda, że tak.
— A co im robisz? — dziwne, że mu ufam. Zadaje za dużo pytań.
— Zawodzę. — powiedziałam z trudem. — Popełniam okropne błędy. Krzywdzę, nawet nieświadomie. Rodzinę, przyjaciół. Wszystkich.
— Nie lubią szczerości — powiedział, machając nóżkami w powietrzu. — Moja babcia zawsze tak mówiła.
— Twoja babcia miała rację.
— Zawsze.
— Jak tak mówisz, uwierzę ci na słowo.
— Ale ona jest już tam. — pokazał na
Nastąpiła chwila milczenia. Niezręcznie. Okazało, się, że mała Asia się uspokoiła i słuchała skupiona naszej rozmowy, jak reszta czekających.
— Niedługo ją poznam. — powiedział cicho.
— Jak „poznasz”? — chyba nadeszła moja kolej na pytania. Byłam zdziwiona.
— No bo ja niedługo też pójdę do nieba. — wyjaśnił. — Bo wczoraj byłem w szpitalu… i…
Przytuliłam go, czując, że zaraz się rozpłaczę. Nastoletnia mama wysmarkała nos hałaśliwie.
Uwolnił się z uścisku chwilę później.
— Muszę już iść do domu. — powiedział z smutnym uśmiechem, po czym wstał — Do widzenia, Uciekinierko.
Pobiegł w stronę wieżowca, a mój autobus akurat podjechał.
✖część 1/2✖
~Mad
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top