Komornik
Co tu dużo mówić. Było ciemno. Włącznik zniknął pochłonięty przez mrok. Kontury mebli zlały się w jedną nieodróżnialną całość. Nawet latarnia za oknem zgasła. Całe miasteczko położyło się w śmiertelny sen. Tylko jedna osoba, jeden człowiek, obijał się o kanty mebli i framugi, brodząc nogami po przedmiotach, które pojawiły się na podłodze nie wiadomo skąd.
Macał ciemność. Przepuszczał ją między palcami, które ona oplatała. Jak w tańcu. Partner odpowiadał ruchem na ruch, tworząc kombinację niczym jeden organizm. Ciemność była pod tym względem zawsze bardzo wygodna. Pozwalała robić błędy, jedynie karcąc za te krytyczne w skutkach. Jednak partner ciemności, zawsze zdołał poczuć moment, w którym zgubił krok.
Tak postępował człowiek trzeźwy, w przeciwieństwie do lunatyka, którego ciemność prowadziła do miejsca podświadomego przeznaczenia, jak dziecko do przedszkola.
Przedzierał się, choć nie był pewien, gdzie jest. Wtem, poczuł, że ciemność go hamuje. Posłuchał jej, lecz nie znał kolejnego kroku, nie wiedział bowiem, czy powinien przejąć inicjatywę, czy może czekać, pozostać biernym? Po chwili poczuł przyczynę postoju.
Delikatny, ledwo wyczuwalny, chłodny, kłujący jak małe szpileczki, uprzednio zamknięte w zamrażalce, oddech. Skóra odruchowo zrobiła się szorstka, włosy stanęły na baczność. Kolejny podmuch skuł skórę lodem i był na tyle silny, że włosy zaczęły maszerować w defiladzie, przybijając lewą nogą, na tyle głośno, że było słychać echo w sąsiednim pokoju, za ścianą i drzwiami. Plask, plask, plask, plask... p l a s k... Cisza. Nagle doszło go powolne skrzypienie zawiasów, powolutku, jak przeciągający się emeryt z ciężką liczbą lat na karku.
Stał w miejscu. Strach go paraliżował. Jąłby wyskoczyć przez okno, gdyby nie rolety antywłamaniowe. Już dzwoniłby na policję, gdyby telefon nie zniknął w ciemności jak kamień w tafli wody.
Skóra zaczęła rozmarzać, teraz strumykami zaczął przykrywać się potem. Zrobił się mokry jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Od uchylanych drzwi, powiało chłodem. Czyżby pot miał ponownie zamarznąć?
Cisza wyrwała go z odrętwienia. Drzwi przestały skrzypieć. Słyszał jak huczy mu w uszach, po chwili zdał sobie sprawę, że to nie zwykłe huczenie, tylko pompa powietrza w piecu. Bum! Piec kaszlnął, sprawiając że cały dom podskoczył w posadach, oprócz właściciela, który wciąż stawiał opór.
– Skrzypu skrzyp, skrzyp, skrzyp... Ala ma kota, kot ma Alę, a ty masz przesrane...
Usłyszał szeptem do prawego ucha. Nie potrafił wrzasnąć ani się ruszyć. Zamknął jedynie oczy, jakby w ten sposób chciał odciąć się od tego przeklętego świata, lub obudzić się z koszmaru. Byłby się uszczypnął, tylko nie potrafił. Czuł się, jakby kości zalano mu żelbetonem, a mięśniami były źdźbła wyschniętej trawy, która w każdej chwili może się pokruszyć i zetrzeć w pył.
Po dłuższej chwili, podczas której uspokajał się, że to, co się tutaj dzieje, jest tylko wytworem jego wyobraźni, otwarł oczy. Ujrzał szereg zębów, przytroczony do długich ramion, z niekoniecznie wyróżniającym się tułowiem i nogami. Od razu lśniące bielą, ułożone w „U" zęby, zniknęły w sąsiednim pokoju. Bezszelestnie niczym cień, zza innych drzwi, wychynęły postawione na baczność kły.
– Dobry wieczór – powiedziały i zniknęły za drzwiami.
Nie wiedząc co o tym zajściu myśleć, zebrał się na odwagę i pognał w kierunku drzwi do przedsionka. Wparował przez nie, dysząc niczym lokomotywa. Zatrzymał się, jak samolot który uderzył w zbocze. Nad zębami pojawiły się szkarłatne oczy.
– Wystarczyło płacić rachunki...
To było ostanie, co właściciel zobaczył, usłyszał i poczuł. Potem, zniknęło już wszystko. Nawet pieniądze z komunii.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top