E-learning

To był kolejny dzień, który wyglądał, jak wypruty ze wszelkich odczuć świata fizycznego i duchowego, zwany również nauczaniem zdalnym. Przez monotonię wędrówek o rekordowych dystansach aż dziesięciu metrów i przysiadywania w jedynym miejscu, jak kokoszka w gnieździe, przez najbliższe godziny, tworzyło idealne warunki, aby do reszty zapomnieć, w którym miejscu wszechświata człowiek się znajduje. Nieistotna była pora roku ani pogoda. Obleczonym w koce i szlafroki, siadało się wraz z gorącą herbatą i siorbiąc ją przed ekranem, słuchało się metalicznego wywodu płynącego równie dobrze to nie z osoby, a raczej z komputera. Warunki te pozwalały zapomnieć o istnieniu prawie ośmiu miliardów ludzi oraz o tym, czy teraz jest poniedziałek, czy już czerwiec. Proces ten trwał bowiem nieprzerwanie od czasów niepamiętnych, jeszcze sprzed zarazy, która okazała się na tyle przebiegła, że nękała ludzi nawet odciętych od świata.

Po kilkugodzinnej tyradzie zwieńczonej godzinną paplaniną o tym, jak nie dać się zindoktrynować i weryfikować informacje, podczas gdy osoba, która to mówi, mogłaby z powodzeniem pracować w reżimowej telewizji, nadszedł czas na dwie godziny odprężenia, zwanego językiem nowożytnym, którym posługują się Anglosasi. Mówiąc bardziej trywialnie, nadszedł czas na lekcję angielskiego.

Na lekcjach prowadzonych przez profesorkę, o dwuczłonowym nazwisku nie bez powodu kojarzonym z pewnym politykiem odzianym zwykle w wielką muszkę, często uaktywniał się gdzieś w tle jej syn, którego imię brzmiało rodem jak jakiegoś rosyjskiego dygnitarza.

Tego właśnie dnia, postanowiła się nasza nauczycielka połączyć z nami za pomocą kamerki. Oprócz jej twarzy było jednak widać jeszcze ścianę i skrawek drzwi za nią.

Po zwyczajowym przywitaniu rozpoczęło się lawinowe docieranie uczniów na lekcje, przerywane wyrywkowymi powitaniami, które masakrowały chronologię odczytywanej z prędkością światła obecności. Podczas tej rutynowej gadaniny, za plecami profesor, można było dostrzec niskiego chłopczyka. Widząc to, postanowiłem się przywitać z nowym obserwatorem naszej lekcji:

– Dzień dobry Borys!

– On ma tak na imię? – kolega zapytał na włączonym w tle kanale komunikatora.

– Tak. Kiedyś przyniósł kartkę z podpisem „Jestem Borys". Kulturalnie nie chciał przeszkadzać mamie podczas zajęć. Takich ludzi to ja szanuję, mistrzowie drugiego planu!

– Do kogo to było? – zapytała nauczycielka.

– Do pani syna – odparłem.

– Słucham? Do kogo? – odparła z nietypową nutą w głosie. Borys w międzyczasie zniknął z pola widzenia kamery.

– Może nie syn, ale w pani pokoju jest jakiś chłopiec – sprostowałem – Ostatnio jak włączyła pani kamerę, to miał tabliczkę z imieniem.

– Tylko że ja jestem sama w domu, a poza tym nie mam syna. O czym ty mówisz? To jakiś głupi żart?

– Nie pani profesor, jestem pewien, co widziałem – zarzekłem się.

Kobieta zaczęła się nerwowo rozglądać po pomieszczeniu i po przeproszeniu, zniknęła z cyklopiego oka kamery, by chwilę potem na jej miejsce przyszedł blond włosy chłopczyk, który kładąc palec na usta, wyłączył wizję.

To była nasza ostatnia lekcja. Wtem, jak to zazwyczaj bywa, zadzwonił dzwonek, lecz nie na koniec zajęć, lecz do drzwi. Podszedłem więc do wejścia, ale ku mojemu zdziwieniu, po otwarciu, nikogo nie zobaczyłem. Machnąwszy na te wygłupy ręką, wróciłem przed komputer, aby się pożegnać i wylogować, wtedy usłyszałem ze słuchawek, spanikowany głos mojego kolegi:

– On u ciebie jest...

– Kto niby? – zapytałem zaniepokojony.

– Borys... – szepnął roztrzęsiony, jak osika.

– Skąd wiesz? – dopytałem, nie mając pewności czy nie robi mnie w bambuko.

– Przedstawił się do mikrofonu, gdy wyszedłeś. Powiedział, że zrobi ci psikusa.

– Chłopie nie strasz mnie, jestem sam! – pisnąłem przerażony.

– Not now– posłyszałem zza ściany. Włosy stanęły mi dęba, spanikowany wzrok rozglądał się za potencjalną bronią i wtedy zbłąkany, napotkał potężne tomisko słownika poprawnej polszczyzny. Zaraz obok, leżał scyzoryk. Widząc pewien dysonans pomiędzy moim arsenałem, bez zastanowienia chwyciłem za przepastną księgę i ruszyłem do drzwi, jak antyterrorysta do szturmu. Uznałem, że pokonam tego lingwistę jego własną, spolszczoną bronią.

– An gard kmiocie! – Otwarłem drzwi do pomieszczenia, z którego dobiegły dźwięki i rzuciłem się wprost na współlokatora, zasiadającego na tronie ze słownikiem anglojęzycznym.

– Na miłość boską, nie możesz powiedzieć, że już wróciłeś?! – wydarłem się zbulwersowany.

– Ty też mógłbyś uprzedzić! Przecież dzwoniłem do drzwi, ale aż się zebrałeś, to wszedłem do środka. Czy mógłbyś łaskawie teraz wyjść?!

Zamknąłem drzwi. W myślach zacząłem go wyklinać za jego kretynizm. Kto normalny zakrada się do kibla i czyta na głos słownik?! No na... Przecież ja z nikim nie mieszkam...

Otworzyłem drzwi do toalety ponownie, lecz nikogo weń nie zobaczyłem. „Powiedział, że zrobi ci psikusa". Stanąłem osłupiały. Po chwili pełnej niepokojącej ciszy ponownie zasiadłem do komputera.

– Jesteś tam? – zapytałem.

– Jestem – odpowiedział mi chłopięcy, nieco piskliwy, ale za to niepokojąco beztroski głos.

– Akuku – posłyszałem za plecami. Odwróciłem się, robiąc wielki zamach słownikiem. 

Co się stało? Trudno powiedzieć. Nie wiadomo, jaki to dzień tygodnia, jaka pora roku, jaki wiek, a wszystko wygląda tak samo i paplanina, wciąż przeplata się z ze znikającymi w sieci uczniami, i nauczycielami. Dni lecą, a człowiek jakby robił się coraz młodszy, coraz bardziej cofa się do początku, a wszystko wygląda tak samo, brzmi tak samo i smakuje tak samo. WSZYSTKO JEST takie samo, minuta po minucie, sekunda po sekundzie. Wielka bezkształtna bryja, z której jak wybuch jądrowy wydziera się odgłos małego chłopca, który przełamuje rutynę, siejąc zniszczenie i spustoszenie tak, jak kiedyś zaraza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top