Rozdział 5
W moich słuchawkach grała jakaś smętna, nostalgiczna melodia. Wydawała się idealnie do mnie pasować na pierwszy rzut oka. A jednak tak nie było. Nienawidziłam takich piosenek. Moje życie wystarczająco było już tragiczne, bym jeszcze dobijała się takimi melodiami. Niestety byłam zmuszona przesłuchać ją do końca. Nie było mnie stać by wykupić dostęp do pomijania niechcianych utworów w aplikacji. Dlatego słuchając tych smętów, przeszłam przez ostatnią jezdnię, która dzieliła mnie od wejścia do lasu.
Gdy tylko minęłam pierwsze drzewa, wyciągnęłam słuchawki z uszu i ruszyłam doskonale znaną mi trasą.
Szybko dotarłam do swojej polany. Jak za każdym razem podeszłam do drzewa i rzuciłam pod nie plecak. Uniosłam do góry głowę. Na gałęzi wciąż siedział wesoło ćwierkający rudzik. Miałam tylko nadzieję, że zostanie tam, dopóki ja nie wrócę do domu. Nie chciałam, by przeze mnie osierocił swoje pisklaki. Jednak jeśli miał instynkt samozachowawczy, powinien wiedzieć, że ludzi byli dla niego drapieżnikami.
Złapałam za dół bluzy, chcąc nareszcie pozbyć się dodatkowej odzieży, lecz zaprzestałam swoich dalszych ruchów, słysząc trzask gałęzi po swojej prawe strony.
Odwróciłam głowę w tamtym kierunku, a spomiędzy drzew wyłoniła się sylwetka ciemnowłosego chłopaka.
Przeklęłam pod nosem.
Zmrużyłam oczy, chcąc mu się bliżej przyjrzeć. Byłam pewna, że gdzieś go już widziałam. Żywo rude końcówki włosów wyjątkowo zapadły mi w pamięć i po chwili już pamiętałam, skąd go kojarzyłam. Pomogłam mu odnaleźć gabinet pielęgniarki w szkole. Nie z własnej dobrej woli.
Chłopak musiał równie co ja nie spodziewać się, że napotka w tym miejscu kogoś innego, bo przystanął na chwilę, lecz szybko otrząsnął się i jego usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu.
Przewróciłam oczami, ale nie zrezygnowałam ze swoich zamiarów i usiadłam jak zwykle w cieniu pod drzewem. To, że już nie tylko ja odkryłam to miejsce, nie zniechęciło mnie, by w nim zostać. Skoro do tej pory nikogo tu nie spotkałam, to ten jeden wypadek nie miał niczego zmienić.
— Mamy chyba szczęście na siebie trafiać. — Usłyszałam obok siebie głos chłopaka.
Oczywiście. Ja i szczęście. Coś już o tym wspominałam. Jedyne co przynosiła to pecha. I tym razem również tak było. To był pech nie szczęście.
— Nie zdążyłem podziękować ostatnim razem — powiedział, nachylając się nade mną i zerkając na trzymany w moich dłoniach zeszyt.
Zamknęłam z głośnym trzaskiem przedmiot, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie podobała mi się jego wścibskość. On jednak nic sobie z tego nie robił.
— Przechodził tędy...
— Nie — wtrąciłam się mu nieprzyjemnie w zdanie.
— Nawet nie powiedziałem o kogo chodzi. — Uniósł brew do góry.
Przewróciłam oczami. Zaczynał mnie irytować. Nie. Zirytował mnie samym przybyciem na tę polanę i zaburzając mi moją samotność.
— Nikogo tu nie było i nikt tędy nie przechodził, poza jednym natrętnym gościem — odezwałam się szorstko.
— To na pewno Luke — zaśmiał się i rozejrzał po drzewach.
Uniosłam na niego litościwe spojrzenie.
— Jesteś głupi? — zapytałam retorycznie, ale i tak mi odpowiedział.
— Często to słyszę, ale ich nie słucham. — Wzruszył ramionami.
— W takim razie mnie też nie musisz słuchać i możesz sobie pójść. — Doszłam do wniosku, że jeśli nie powiem mu otwarcie, żeby sobie poszedł, to nigdy tego nie zrobi.
— U ciebie mi to nie przeszkadza. — Oparł się o drzewo, które dawało mi cień.
— O, to tak samo jak mi obecność innych ludzi — powiedziałam ze słyszalny sarkazmem, lecz i to na niego nie podziałało.
— Spokojnie — odezwał się ze śmiechem, lecz wyglądało, jakby przestał zgrywać idiotę, albo zaczął udawać normalnego. — Często tu przychodzisz? — zapytał, wlepiając we mnie swoje niebieskie tęczówki.
— Nawet jeśli, to ta informacja nie będzie ci do niczego potrzebna — odpowiedziałam, mając nadzieję, że w końcu uda mi się zniechęcić go do dalszej rozmowy.
— Może nie, ale uznałem, że warto będzie zapytać. Nie codziennie spotyka się kogoś takiego jak ty w środku lasu. — Uniósł głowę do góry, spoglądając na bezchmurne niebo. — No nic, będę leciał, bo zaczynam być natrętny. — Uśmiechnął się do mnie zaczepnie.
A więc jednak zrozumiał.
Przepuściłam to koło uszu. Bardziej zainteresowałam się jego poprzednimi słowami.
— Kogoś takiego jak ja? — Bałam się, że w jakiś sposób mógł wiedzieć, czym byłam. A wolałam, by to się jednak nie stało.
— Osoby w twoim wieku o wiele bardziej wolą spędzać czas w galeriach handlowych, niż w lesie, prawda? — Uniósł brew, zerkając na mnie z boku.
Zacisnęłam usta, zgadzając się z nim. Pewnie gdyby nie moja klątwa to i ja biegałabym po sklepach. Moja rodzina byłaby normalna, więc mogłabym sobie na to pozwolić. Każdy udawałby, że zależy mu na tym drugim, więc mogłabym liczyć na ich pomoc po swojej wyprowadzce. Pracowałabym, może wciąż się uczyła. Miałabym normalne życie. A tymczasem siedziałam w środku lasu, sama z przypadkowym chłopakiem, którego obecność zaburzyła mój spokój. Nie miałam domu, bo tam, gdzie wracałam każdego popołudnia, nie mogłam nazwać tego domem. Nie posiadałam rodziny, przyjaciół. Tak było lepiej.
— Może się jeszcze zobaczymy — rzucił, po czym ruszył w kierunku, z którego przyszedł.
Odprowadziłam go wzrokiem, a kiedy był przy linii drzew, wyszeptałam pod nosem.
— Lepiej dla nas jeśli do tego nie dojdzie.
Była to szczera prawda. Ja wciąż będę mogła egzystować w spokoju przez kolejne miesiące, a on nie zostanie przeze mnie przeklęty. Przynosiłam pecha i było to potwierdzone.
Rozejrzałam się po polanie. Chciałam się upewnić, że na pewno zostałam sama. Odetchnęłam z ulgą, widząc, że poza rudzikiem na gałęzi, żadna żywa istota nie zakłócała mi już mojego spokoju. Choć wolałabym gdyby i ptak odleciał stąd i wrócił dopiero kiedy ja zniknę.
Na to nie mogłam liczyć. Został on do końca, a nawet jeszcze dłużej. Przez cały czas ćwierkał mi nad uchem, dając o sobie znać. Jego śpiew co chwilę wytrącał mnie z transu, w który wpadałam za każdym razem kiedy zapisywałam nuty na kartce. Nie widząc dłużej sensu w swoich próbach skupienia uwagi, zrezygnowałam z utworu, który aktualnie chodził mi po głowie i starałam się uchwycić w śpiewie ptaka jakąś bardziej złożoną melodie. Przez chwilę był moim własnym kompozytorem.
Kiedy on przestał śpiewać, i ja zaprzestałam swoich czynności. Zebrałam swoje rzeczy i postanowiłam wrócić do domu. Jak zwykle nigdzie mi się nie śpieszyło. Nie miałam ochotę wracać do matki. Lecz musiałam to zrobić w tym momencie. Później mogłam już nie dostać się do środka.
Wampira nie było, więc jedynym wyjściem byłoby spędzenie nocy na dworze, albo w przytułku dla bezdomnych. Jednak do niego miałam kawał drogi. Do tej pory nie musiałam z niego korzystać, lecz wolałam znać jego lokalizacje na wszelki wypadek.
Kiedy wróciłam, drzwi na szczęście pozostawały dla mnie otwarte. Przynajmniej tego wieczoru. Gdyby tylko wiedziała, że nie było wampira, to na pewno szybciej by je zamknęła i udawała, że nie słyszy, jak dobijam się do mieszkania. Była do tego zdolna.
Nie czułam potrzeby oznajmić jej, że wróciłam, ale musiałam przejść przez salon, by dostać się do swojego pokoju. Przechodząc przez niego, czułam na sobie jej palące spojrzenie i wiedziałam, że nie mogła po prostu siedzieć cicho. Mogłyśmy żyć, nie utrudniając sobie życia nawzajem, lecz ona nie mogła powstrzymać się, by każdego dnia nie wytknąć mi tego, jak zniszczyłam jej życie.
— Znowu nie wróciłaś na noc — powiedziała karcąco, zaczynając swoją grę w dobrą matkę.
Tak naprawdę wcale ją to nie obchodziło, gdzie spędzałam noc. Pod mostem, w rowie, burdelu, nie miało to znaczenia, dopóki wciąż dostawała na mnie pieniądze od ojca.
Westchnęłam ciężko, chcąc zignorować jej zaczepki. W innym wypadku bym tak zrobiła, ale i ja lubiłam się jej odgryzać.
— Byłaś tak pijana, że nie potrafiłaś dojść do drzwi, więc skąd wiesz, że mnie nie było? — Spojrzałam na nią z góry.
Na jej twarzy pojawił się obrzydliwy grymas, jakby miała zaraz zwymiotować. Nic by mnie już u niej nie zdziwiło.
— Gdybyś wracała wcześniej, to by nie było takiego problemu. Ale wolałaś iść do tamtego faceta. — Wredny uśmiech pokazał się jej na twarzy, wiedząc, jak to zabrzmiało. Wiedziała, że nikt nie mógł dotknąć mojej skóry. — Wiesz, że ma już kogoś? Trochę dziwkarskie jest twoje zachowanie — wytknęła mi, wskazując w moją stronę ręką z papierosem trzymanym między palcami.
— To co, jakie imię będzie miał mój dzisiejszy tatuś? — zapytałam z takim samym jadem co ona.
Ona wcale nie była lepsza. Wytykała mi, że zachowywałam się jak dziwka, choć Mark był kimś, kto zastępował mi rodzinę kiedy moja zawiodła. Nigdy nie było między nami niczego, co można było odebrać w sposób, jaki sugerowała moja matka. To ona umawiała się z obcymi facetami w jedynym, dobrze znanym celu.
— Och, zapomniałam. — Złapała się za nasadę nosa. — Mark nie może zdradzić swojej żony, bo przecież nie jest w stanie cię nawet dotknąć. — Uniósła wzrok, patrząc, jak wielki ból wyrządziła mi swoimi słowami. Lecz ja wciąż stałam niewzruszona, patrząc na nią znudzona.
Takie słowa wywoływały łzy na moich policzkach, tylko gdy byłam dzieckiem. Z biegiem czasu zaczęły nie mieć dla mnie tak wielkiej siły. Słysząc je, nie czułam już takiego bólu. Były prawdą, wciąż bolesną, ale przez to, że to ona je wypowiadała, nie raniły mnie tak bardzo. Po prostu jej słowa przestały mieć dla mnie znaczenie.
— No widzisz, ja jestem zdana na samotność przez moją przypadłość, ale ty jej nie posiadasz, a dalej nikt cię nie chce. — Spojrzałam na nią z udawanym politowaniem.
Kobieta skrzywiła się, słysząc moje słowa.
Nie czekałam na jej kolejną odpowiedź. Udałam się za to do swojego pokoju tak, jak to planowałam od samego początku.
Niebo za oknami przybrało granatowy kolor, zwiastując nadchodzącą noc. Podeszłam do szyby. Usiadłam na parapecie, wpatrując się w ostatnich ludzi, którzy wracali do swoich domów. Jedni sami inni w parach.
Spojrzałam na swoją rękawiczkę. Powoli ściągnęłam ją z dłoni. Złączyłam razem ręce, wyobrażają sobie, jak to by było móc dotknąć kogoś bez obawy, że mogłabym go zranić.
Mogłam wmawiać sobie codziennie, że nikogo nie potrzebowałam, ale to wieczory były momentami kiedy nie potrafiłam odgonić nagromadzonych przez cały dzień emocji. Poprzedni dzień spędzony u Mark'a tylko jeszcze bardziej pokazał mi, że gdyby nie moja klątwa, mogłabym mieć normalny dom. Wciąż nie wierzyłam w coś takiego jak bezinteresowna miłość, ale chciałam móc przynajmniej ją udawać tak, jak robili to wszyscy wokół.
Schowałam dłonie do kieszeni bluzy. Nie mogłam dłużej na nie patrzeć. Były obrzydliwe.
Zeszłam z parapetu, kiedy z salonu dobiegł mnie dźwięk trzaskających drzwi. Matka zapewne wyszła do monopolowego. Miałam więc chwilę, by móc w spokoju wziąć szybki prysznic.
Zabrałam swoją piżamę i udałam się do łazienki.
Stanęłam naprzeciwko lustra. Moje włosy były roztrzepane przez wiatr, a skóra blada. Odwróciłam wzrok.
Czym prędzej ściągnęłam z siebie przepoconą bluzę. Udręką było w niej chodzić po dworze. Lecz byłam do niej zmuszona. Zastanawiało mnie jedynie, dlaczego chłopak, którego spotkałam tego dnia w lesie, również nosił na sobie czarną bluzę. Nie wyglądał, jakby miał parzyć dotykiem tak jak ja. A jednak on również był ubrany dosyć dziwacznie jak na pogodę panującą na dworze. Był też tak samo blady jak ja.
Wyrzuciłam go prędko z głowy. Nie chciałam tracić na niego więcej czasu. Miałam tylko nadzieję, że już nigdy nie będą miała okazji go spotkać. Nie musiałam więc zastanawiać się nad jego ubiorem. Wiele dziwnych ludzi chodziło po ziemi. Ani ja, ani on nie byliśmy wyjątkami.
Weszłam pod prysznic, a kiedy pierwszy strumień opadł na moje rozgrzane ciało, zaczęłam przeklinać matkę w swoich myślach. Znowu zapomniała zapłacić rachunków. Miałam tylko nadzieję, że kolejnego dnia nie obudzę się z katarem.
●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●
Ponowne spotkanie z tajemniczym niebieskookim ☺️
Co on tam robił? Podobno szukał kogoś. Ale żeby w środku lasu, daleko od ścieżki? 🧐
Dlaczego i on w słoneczną pogodę wyszedł w ciepłej bluzie? 🤔😉
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top