Rozdział 15

Myślałam, że najgorszą nowiną, jaką mogę usłyszeć od Ellie to jej upomnienie się o zapłatę. Choć wiedziałam, że kiedyś to nadejdzie, to chciałam przeciągnąć to jeszcze miesiąc, zanim skończę szkołę. Chodziłam do niej pomimo swojej niechęci, bo dawało mi to małe uczucie wolności. Nie lubiłam towarzystwa innych, ale z natury ludzkiej będąc w ciągłym odosobnieniu, podświadomie zapragnęłam czyjejś obecności. Właśnie to dostałam od pary wampirów i obawiałam się utraty tego. Myśl, że miałam zostać sama, nie mając przy sobie nic, gdzieś w środku wywoływały mój strach, ale nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym poczuć większe przerażenie na wieść, że samotność, która zbliżała się do mnie wielkimi krokami, miała jeszcze długo nie nadejść.

Para wpatrywał się we mnie, oczekując jakiejś mojej reakcji, ale ja w ogóle nie potrafiłam im odpowiedzieć. Po prostu siedziałam na żółtej sofie i tępo patrzałam na ich twarze, jakby zaczęli mówić w niezrozumiałym języku.

— Oczywiście nie musisz odpowiadać teraz. — Ellie starała się uratować nieprzyjemną ciszę, jaka nastała po słowach Mark'a. — Ale jestem pewna, że się dogadamy. Będziesz mogła pomagać mi w domu — dodała prędko, widząc, jak chciałam się odezwać. Mark musiał podzielić się z nią sposobem na mnie.

— Ja... nie wiem — wycedziłam, wciąż będąc w szoku.

— Przemyśl to na spokojnie, do niczego cię nie zmusimy, ale jeśli jednak zdecydujesz się z nami zamieszkać to bądź pewna, że nie będziesz musiała się już o nic martwić. — Wampir uśmiechnął się do mnie, a ręką objął kobietę siedzącą obok niego i przytulił ją do swojego boku.

— Zastanowię się — mruknęłam cicho.

Wstałam pod ich badawczym spojrzeniem. Zastanawiałam się czy w jakikolwiek sposób się nie odezwać, zanim zniknę w pokoju, który na czas moich nocnych pobytów tutaj stanowił sypialnię, ale doszłam do wniosku, że nie w moim stylu było zbytnie gadulstwo i tłumaczenia. Nie powinno nikogo dziwić, że bez słowa zamknęłam się w pokoju, bo było to u mnie częstym zjawiskiem.

Tak jak pomyślałam, tak zrobiłam. Usiadłam sama w ciszy na łóżku. Z salonu nie dobiegały mnie żadne odgłosy stukających butelek, wrzeszczącego telewizora, była po prostu głucha cisza. Najwidoczniej para nie chciała zakłócać mi moich przemyśleń. Miło z ich strony. Zbyt miło.

Jasnym było już dla mnie, dlaczego dzisiejszego dnia Ellie zachowywała się w stosunku do mnie tak uprzejmie. Nie żeby wcześniej pluła w moją stronę jadem, tylko że tego popołudnia jej drobne, miłe gesty były nienaturalnie częste. Na każdym kroku starała się mi dogodzić. Nawet głupi by się zorientował, że coś musiało być na rzeczy. Ludzie tak robili, gdy czegoś chcieli.

Zastanawiało mnie tylko, dlaczego to robili. Nie dało się ukryć, że pomogliby mi tym niesamowicie, tylko co ja mogłabym im dać, że posuwali się do czegoś takiego. Czy moja krew aż tak przyciągała do siebie wampiry, że zgodzili się mnie za nią utrzymywać? Grzyby chcieli wypić ją całą i nie martwić się tym, że ktoś zauważy moje nagłe zniknięcie, to nie musieliby nawet kiwnąć palcem, by cokolwiek zatuszować. Miałam wrażenie, że matka nawet czekała, aż znikną z jej życia, ale potrzebowała mnie tylko do alimentów. Nie widziałam innego powodu, dla którego jeszcze mnie przy sobie trzymała.

Położyłam się na łóżku. Z jednej strony chciałam się zgodzić. Miałabym pewny dach nad głową, jedzenie, ciepło, no i oczywiście kogoś, kto martwiłby się o mnie gdybym nie wróciła nagle do domu. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam. Realia mogły być całkiem inne. Po prostu brałam przykład z zasłyszanych opowiadań nastolatek w szkolnych toaletach. Dało się w nich dowiedzieć wiele niepotrzebnych rzeczy. Czasami nawet takich, których nie chciało się usłyszeć.

Nie byłam przyzwyczajona do czegoś takiego jak normalne życie rodzinne, o jakim miało się normalne zdanie. Nie wiedziałam, jak to wygląda. Obawiałam się, że przyjmując propozycje pary, przyniosłabym im więcej kłopotów, niż myśleli i skończyłoby się na tym, że i tak byłabym wyrzucona na bruk. A nadzieja rosnąca w moim sercu, zostałaby brutalnie zmiażdżona. A chcąc nie chcąc wiedziałam, że nieświadomie bym się przywiązała. Już teraz to robiłam, dlatego codziennie powtarzałam sobie, że nic nie było wieczne i bezinteresowne.

Powinnam odmówić.

*~>•◇•<~*

Powinnam była odmówić.

No właśnie, powinnam, a tymczasem od tamtego dnia minął cały tydzień, w którym wróciłam do swojego domu tylko raz, po to, by wziąć ubrania na zmianę.

Ale nawet pomimo tego, że zamieszkałam z wampirem, wcale nie czułam się inaczej. To znaczy, wiedziałam, że po powrocie nie zastanę zamkniętych drzwi, ale to może przez to, że nigdzie nie wychodziłam. Miałam dostęp do jedzenia o każdej porze, a nawet sami wołali mnie na posiłek. Ale to wszystko było zduszone przez mój pobyt w pokój. Wrzucone nagle w całkiem inny niż do tej pory świat, czułam się przytłoczona.

Dlatego te cztery ściany dawały mi namiastkę mojego starego życia. Narzekałam na nie i wciąż wcale nie stwierdziłam, że było choćby w porządku, ale nigdy nie lubiłam zmian. Przynajmniej nie takich drastycznych, a zamieszkanie z wampirem do takich należało.

Zmieniło się wszystko. Nawet same poranki. Już nie budziłam się sama, by przejść przez labirynt śmieci i nie widziałam śpiącej matki na kanapie w brudnej koszuli, a każdego ranka witał mnie uśmiech pary, która szykowała się do pracy. Na stole czekał na mnie już pierwszy posiłek, jak i komplet świeżego prania.

Tego dnia nie było wcale inaczej. Zaraz po wspólnym posiłku, przy którym dwójka zaczęła luźną rozmowę, oboje wyszli do swoich prac. Ja jak zwykle nie udzielałam się w ich pogawędkach, ale nie wyglądali na urażonych.

Wstałam od stołu i poszłam umyć naczynia. Mój rytuał, który wykonywałam za każdym razem nocując w ich mieszkaniu. Przynajmniej to się nie zmieniło i zostawili tę robotę mi.

Nic jednak nie mogło zastąpić mi moich wizyt na polanie. Z początku myśl, że mogłabym tam spotkać Johna, stanowczo mnie zniechęcała, ale im dalej to odkładałam, tym bardziej chciałam tam ponownie zawitać. To uczucie zrobiło się na tyle uciążliwe, że tego dnia nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca i nawet zamknięcie się w pokoju nie pomagało. Potrzebowałam swojej polany. Miałam wrażenie, że jeśli odpuszczę kolejny dzień, to coś wewnątrz mnie samo wyciągnie mnie tam siłą. Chciałam poczuć też swój komfort psychiczny, który mogłam zaznać jedynie w tamtym miejscu. Czułam z nim powiązanie, może to dlatego, że odkąd zaczęłam wychodzić na zewnątrz, stanowiło dla mnie schronienie przed ludźmi i swoją matką.

Wytarłam ręce w papierowy ręcznik, ubrałam kremowe rękawiczki leżące obok, a stopy wsunęłam w buty. Klucze dostałam od Mark'a. Twierdził, że powinnam je mieć, gdybym chciała wyjść, a ich nie byłoby w domu. Idealnie się składało. Lepszego wyczucia czasu mężczyzna nie mógł mieć. Srebrny, świecący klucz tylko bardziej zachęcał mnie do opuszczenia mieszkania.

Nie mogłam zrobić niczego innego jak ruszyć w kierunku polany. Zdawałam sobie sprawę, że narażałam się tym na spotkanie z Johnem, ale skoro Mark zapewnił mnie, że nie był on łowcą, to może faktycznie nie miałam po co się martwić. Jeśli był innym nadprzyrodzonym stworzeniem, to nic dziwnego by we mnie nie widział, a wiedząc, że przy mnie tylko dołoży sobie problemów, długo nie powinien zabierać mi czasu. Każdy prędzej czy później przekonywał się, że nie zyskiwał ode mnie nic, co mogło być przydatne i po prostu rezygnował ze znajomości.

Byłam tak bardzo skupiona na myśli jak bardzo chciałam dostać się na polanę, że nawet nie wiedziałam, kiedy pokonałam całą drogę, dzielącą mnie od lasu. W moich uszach nie spoczywały słuchawki, ale wcale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Były w tym momencie zbędne.

Prędko pokonałam resztę drogi dzielącej mnie od mojego miejsca spokoju, a kiedy nareszcie ujrzałam przed sobą cień, które dawało ogromne drzewo, poczułam wewnętrzny spokój. Naprawdę zatęskniłam za tym miejscem.

Podeszłam bliżej. Wszystko wciąż było na swoim miejscu. Moje zniknięcie nie wywołało żadnej szkody, co akurat nie było dziwne, ale nic też się nie polepszyło. Rudzik wciąż ćwierkał gdzieś na gałęzi, trawa rosła, tak samo jak kwiaty, które zaczęły przysłaniać korzenie drzewa wystające nad ziemię. Musiałam przez to bardziej uważać, by ich nie dotknąć. Szkoda byłoby takiego drzewa.

Poza wzrostem roślin nic się nie zmieniło. Tak jak myślałam, byłam tu zbędna. Wiedziałam o tym, a jednak myśl, że przychodziłam tutaj, dawała mi złudne uczucie przynależności.

Gdy podeszłam pod samą koronę drzewa, zauważyłam małą budkę, wisząca na gałęzi. W jej wnętrzu znajdowała się jakaś mieszanka ziaren. Niektóre z nich nawet wysypały się na ziemię.

Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, co to tutaj robiło, ale prędko puściłam to w niepamięć przez ruch, który pojawił się przy ogromnym pniu drzewa, nie zwróciłam wcześniej na to uwagi, a wysoka trawa jeszcze bardziej mi to utrudniła.

Siedzący do tej pory John, zaczął unosić się powoli do pozycji stojącej. Zacisnęłam dłoń na rączce plecaka, w którym spoczywał mój notatnik. Zagryzłam policzek. W głowie rozważałam, czy poświęcenie pobytu na polanie, by uniknąć rozmowy z chłopakiem, było dla mnie opłacalne.

Oczywiście musiał zauważyć, co chodziło mi po głowie, bo nim zdążyłam dojść do jakichś wniosków, ten odezwał się jak zwykle radosnym tonem.

— Wiedziałem, że w końcu przyjdziesz. — Był widocznie zadowolony, że jego wnioski się sprawdziły. — Choć już myślałem, by zobaczyć czy jeszcze żyjesz.

Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, co dokładnie miał na myśli.

— Nie przepadam zbytnio za wampirami i ich sposobem odżywiania się — wytłumaczył, krzywiąc się nieznacznie, lecz prędko wrócił do swojego radosnego wyrazu twarzy. Jednorożce i tęcza się z niego wylewały...

Mogłabym powiedzieć mu, że Mark nie był taki jak o nim myślałam, ale nie widziałam powodu, dla którego miałabym to robić. To, że wampir zyskałby w jego oczach, nie było Mark'owi z pewności do niczego potrzebne. Mogłabym tylko tym zaszkodzić, gdyby brunet stałby się zbyt natarczywy i faktycznie potrzebowałabym pomocy wampira, by się go pozbył. Robienie z niego potulnego nietoperka nie było z pewnością tym, za kogo chciał być uważany.

Wyrwałam się ze swoich rozmyśleń, widząc, że chłopak przyglądał mi się badawczo. Spięłam się, gdy to zauważyłam. Nie lubiłam być obserwowana w taki sposób. Jego oczy były roześmiane jak u dziecka, a jednocześnie przenikliwe i pełne zrozumienia.

Po tym, jak odkrył, że było coś ze mną nie tak, powinien dociekać co to było, a jednak jeszcze ani razu o tym nie wspomniał. Nie wyglądało nawet na to, jakby zamierzał to zrobić. Po prostu to zaakceptował. Tylko że życie nie było bajką, musiał mieć z tego jakąś korzyść, skoro wciąż tutaj był. A nie wiedząc, co to było, wcale nie czułam się bezpieczna.

Błędem było, że postanowiłam tutaj przyjść.

Miałam się już wycofać, kiedy po raz kolejny chłopak zwrócił na siebie uwagę, skutecznie odciągając mnie od ucieczki.

— Za każdym razem, kiedy przychodziłem, on siedział na tej gałęzi. — Spojrzał na miejsce, gdzie wisiała budka dla ptaków. — Chyba się już z nami oswoił. Jedni mają psa, koty, a my... śmiesznego ptaszka?

— To jest rudzik — poprawiłam go, zanim zdążyłam zastanowić się, po co miałabym to w ogóle robić. Chłopak, widząc, że nakłonił mnie do odpowiedzi, uśmiechnął się szeroko, ale nie postanowił tego skomentować.

Jak na zawołanie, z dziupli wychyliła się mała, puchata kulka. Ptak od razu zaczął ćwierkać radośnie, przekrzywiając swój łepek. Nie minęła chwila, a już znalazł się w powietrzu, kręcąc kółka wokół nas na niebie.

— Widzisz, polubił cię — stwierdził ognistowłosy.

Przewróciłam oczami. Jak ptak mógł kogoś lubić? Nie było to stworzenie rozumne. Nie mogło stwierdzić czy kogoś lubił czy nie. Istniał tylko strach przed istotą wyżej w hierarchii i chęć przedłużenia swojego gatunku. Przeżyć i się rozmnażać, to były istotne wartości zwierząt, choć i ludzie tacy by się znaleźli.

— Myślę, że chciałby, byśmy z nim polecieli — odezwał się nagle John, rzucając absurdalny pomysł.

— Powodzenia — prychnęłam pod nosem.

Dla mnie obojętne było, co chciał mi tym przekazać. Jeśli zamierzał skakać z drzewa to byle nie w moim zasięgu. Najlepiej z dala od tej polany. Nie potrzebowałam nieprzyjemnych wspomnień z dźwięku łamanych kości.

— Nie tym razem mały — zwrócił się do zwierzęcia, jakby te miało go zrozumieć. Ewidentnie z nim było coś nie tak. Już sam fakt, że ode mnie nie uciekły, wydawał mi się dziwny, ale teraz to już byłam pewna, że brakowało mu piątej klepki.

Podeszłam do drzewa. Rzuciłam standardowo plecak pod jego pień i usiadłam na trawie. Bluza, którą na sobie miałam tego dnia nie była tak gruba jak inne moje ubrania, dlatego nie czułam aż takiej potrzeby, by ją ściągnąć. I tak nie chciałam tego robić w obecności chłopaka.

Wyciągnęłam swój notatnik. Chłopak, widząc, za co chciałam się zabrać, ruszył w moim kierunku i zaczął nucić pod nosem melodie, która odmiennie do jego poprzedniej propozycji, naprawdę mi się spodobała. Starałam się zapamiętać jak największy kawałek, by zdążyć przenieść go na papier, ale nie było takiej potrzeby, ognistowłosy wciąż nucił ją pod nosem, ułatwiając mi moje zadanie.

Brakowało mi chwil spędzonych z ołówkiem i kartką w dłoni. Nawet obecność chłopaka mi aż tak nie przeszkadzała.

Pierwszy raz nie pomyślałam o nim jak o utrapieniu.

●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○●

John zna już tajemnicę Ruth, ale czy ona pozna jego? 🤔
W końcu coś musiało go przy niej zatrzymać. Zwykły człowiek by uciekł, a łowcą zaatakował. Więc co było powodem zostania chłopaka? 😌
I jak skończy się sprawa z zamieszkaniem u Mark'a? 🤐

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top