~40~

Spędzili na zewnątrz zaledwie chwilę, a ona już trzęsła się z zimna. Żeby było zabawniej, zaczął wiać lodowaty wiatr, wgryzający się w jej ciało. Czuła chłód w każdym możliwym miejscu, a krew powoli odpływała z jej coraz bardziej zmarzniętych palców. Spojrzała na Doriana. Stał zgarbiony, rozglądając się niepewnie. Jemu też było zimno. Objął ramiona dłońmi, próbując się jakoś ogrzać, lecz niewiele to dawało.

- Idziemy? - spytała Edlin.

- A co nam pozostało? Umrzeć tu, umrzeć tam... bez różnicy. - stwierdził, zrzucając plecak z ramienia.

Dorian wyjął bluzę i popatrzył na nią smętnie. Była za cienka na taką temperaturę, ale lepsze to niż nic. Zaczęli iść w głąb lasu, a Edlin spojrzała pod nogi na ślady, które zostawili całkiem niedawno. Okrutny dreszcz wściekłości przebiegł przez jej ciało na wspomnienie podszytej futrem kurtki, która została w jaskini. Ukryła dłonie w rękawach zniszczonego swetra, w który przebrała się po kąpieli, postanawiając sobie, że wytrzyma jak najdłużej. Zrobiło jej się smutno na myśl, że ich podróż skończy się tutaj, gdzieś w lesie, tak blisko celu. Poczuła gniew na myśl o głupocie Sili, lecz złość natychmiast została ugaszona przez smutek i poczucie winy. Po chwili znów poczuła żal, uświadamiając sobie, że to naprawdę koniec.

- Dori, zaczyna mi się mieszać w głowie... Myślisz, że zamarzam?

- Myślę, że nic się nie dzieje. Tobie zawsze się miesza w głowie. - odparł spokojnie, wpatrując się w nieistniejący punkt.

- Ty nawet jak umierasz, masz dobry humor.

- Nikt dzisiaj nie umrze, rozumiesz? - zacisnął pięści. - Zadbam o to.

- Bohater się znalazł. - prychnęła Edlin, zapadając się po kostkę w śniegu. - Mam już dość.

- Już!? Zabawa dopiero się zaczyna.

Już nic nie odpowiedziała, pozwalając słowom Doriana zawisnąć w lodowatym powietrzu. Nie czuła palców u stóp, wiedząc, że ten sam los spotka jej dłonie. Zacisnęła zęby, starając się, w miarę możliwości, ignorować coraz silniejsze dreszcze. Podniosła wzrok i spojrzała między drzewa. Odniosła wrażenie, że coś, lub ktoś, stoi i macha do nich. Obok owego dziwnego zjawiska poruszały się jeszcze dwa inne kształty, większe i mniej zgrabne.

- Dorian? Widzisz to? - spytała, bez nadziei na potwierdzenie.

Chłopak zmrużył oczy i chwilę przyglądał się miejscu wskazanym przez Edlin.

- Widzę.

- Serio!?

- No tak.

Edlin zmusiła swoją zmarzniętą twarz do lekkiego uśmiechu. Czyli nie ma halucynacji z zimna. Nie wiedziała, czy takie coś jest w ogóle możliwe, ale nie miała teraz czasu na rozwiązywanie zagadek ludzkiego mózgu. Przyspieszyła nieco, czując wewnątrz jakąś nową siłę. Im bliżej byli tajemniczej osoby, tym wyraźniejsza była twarz. Po chwili do Edlin dotarło, kto to jest.

- Liss! - krzyknęła, a chłopak uśmiechnął się szeroko.

- Myślałem, że nigdy nie przyjdziecie.

Dorian stanął kilka kroków przed Lissem i spojrzał mu w oczy.

- Nie mogłeś się pojawić szybciej? - spytał nieco zbyt oschle.

- Nie, nie mogłem. - odparł chłodno. - Powinieneś się cieszyć, że w ogóle się wami przejmuję.

Edlin uderzyła się zmarzniętą dłonią w równie zmarznięte czoło.

- Debile. - szepnęła, co nie uszło uwadze Doriana, który stał bliżej niej niż Liss.

- Dobra, słuchajcie. Mam mało czasu, więc tak... - powiedział już bez pretensji w głosie, a następnie odwrócił się i wskazał dłonią coś pomiędzy drzewami. - Tam są wasze konie. Udało mi się jakoś z nimi uciec, ale jak Tara się zorientuje, to umrę. Wziąłem wam też kurtki i buty, a jako że jestem zarządcą spichlerza, czy czegoś takiego, udało mi się podkraść trochę żarcia. - następnie wskazał zupełnie inny kierunek, nie przestając mówić. - Jeśli pójdziecie tam, za jakąś godzinę powinniście znaleźć jaskinię. Śmierdzi tam, sam wolę nie wiedzieć czym, ale przynajmniej nie wieje i nie pada.

Gdy skończył mówić, spojrzał na nich ze smutkiem w oczach. Edlin zupełnie przestała odczuwać zimno, przepełniona nową nadzieją. Może dożyją jutra. Uśmiechnęła się szeroko i podeszła do Lissa. Przytuliła go mocno, zanim chłopak zdążył jakkolwiek zareagować.

- Jesteś najlepszy. - powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Taa... skoro tak mówisz. - prychnął, odwracając wzrok.

Edlin uśmiechnęła się, zmuszając do wysiłku zmarznięte mięśnie. Obok niej pojawił się Dorian, mierząc Lissa groźnym spojrzeniem, lecz po chwili i on się uśmiechnął.

- Nie chciałbyś iść z nami? Uciec od tego całego syfu? - spytał z nutą nadziei w głosie.

Liss spojrzał na niego przerażonym wzrokiem i potrząsnął gwałtownie głową, o mało nie zrzucając z niej czapki.

- W innych okolicznościach może i tak... ale nie teraz. Muszę zadbać o dzieciaki, bo Tara jest w strasznym stanie, sami rozumiecie.

Edlin westchnęła smętnie, ponownie czując na skórze chłodny wiatr. Cała radość ze spotkania z Lissem i szansy na przeżycie powoli ją opuszczała, dając dostęp bezwzględnej zimie do jej zmęczonego ciała. Mimowolnie przysunęła się bliżej Doriana, a on objął ją ramieniem.

- Będzie dobrze, Edi. - szepnął, gdy Liss odwrócił się w kierunku koni.

Uśmiechnęła się słabo i ruszyła w kierunku drzew. Natychmiast zauważyła lśniący koński grzbiet, a jej serce przyspieszyło. One naprawdę tu były. Jej wzrok spełzł na torbę rzuconą w śnieg obok pnia jakiegoś ciemnego drzewa i westchnęła na widok znajomych kurtek poplamionych krwią Gayah.

- Wysuszyłem je, jak spaliście. - powiedział Liss. - Tyle, że te plamy zostaną, ale chyba wam to nie przeszkadza, co?

- Nie. - odparła Edlin, zakładając swoją kurtkę.

Wzdrygnęła się, czując na skórze zimno futra, którym była wyszyta jej kurtka, lecz po chwili odetchnęła z ulgą, gdy odgrodziła się od lodowatego wiatru. Nagle wszystko wydało się takie ciepłe i ciche. Uczucie beztroski zniknęło, gdy kolejny podmuch uderzył w jej nogi, posyłając w górę ciała zimny dreszcz. Ale przynajmniej miała na sobie kurtkę, a sam ten fakt podnosił ją na duchu. Założyła kaptur i spojrzała na Doriana, który już stał przy koniach i sprawdzał popręgi. Po chwili wyprostował się i odwrócił z uśmiechem na ustach.

- Wszystko w porządku. - powiedział, wyciągając dłoń do Edlin. - Chodź, jedziemy.

Dziewczyna spojrzała na Lissa, który zgarbił się i posmutniał. Szturchnęła go ramieniem w bok, żeby dodać u otuchy, a w tym momencie coś pisnęło znajomo. Edlin wstrzymała oddech. Tenriss.

- Och... no tak. - szepnął chłopak i rozpiął kieszeń, a następnie wyjął z niej przerażoną sówkę, która oddychała stanowczo za szybko. - Zapomniałbym o niej. Tara kazała ci ją zabrać, jak tylko was znaleźliśmy. Nie chciała, żeby dzieciaki się dowiedziały, bo by ją zagłaskały na śmierć.

- Dzięki. - powiedziała cicho Edlin, biorąc Tenriss z rąk Lissa.

Czuła serduszko ptaszka bijące pod jej palcem. Sówka cała drżała z przerażenia, lecz stopniowo się rozluźniała w towarzystwie kogoś znajomego. Edlin posadziła sobie ją na ramieniu, ale po chwili stwierdziła, że będzie lepiej dla Tenriss, jeśli ta pozostanie w ciepłej kieszeni. Odwróciła się do Doriana, który już siedział w siodle i czekał na nią.

Uśmiechnęła się do Lissa i ruszyła w stronę klaczy, która parsknęła, szczęśliwa z ponownego spotkania. Wspięła się na siodło, czując dumę, że nie ma już z tym problemów. Radziła sobie coraz lepiej na końskim grzbiecie. Spojrzała w stronę chłopaka, który stał ze spuszczoną głową i czekał, aż odjadą.

- Liss. - powiedziała, zwracając tym jego uwagę. - Jesteś najlepszy, serio. Dziękujemy za wszystko.

- Dzięki, młody. - dodał Dorian.

- To nic. - odparł szybko chłopak, próbując ukryć zawstydzenie. - Naprawdę nic. - spojrzał na nich, unosząc lekko kąciki ust. - Powodzenia.

- I nawzajem. - prychnęła pocieszająco Edlin, co wywołało szeroki uśmiech na twarzy Lissa.

Zanim zostali wyrzuceni z jaskini, Edlin wyjęła z plecaka mały kompas i schowała go w kieszeni spodni. Teraz trzymała go w dłoni i wpatrywała się tępo w niewielką strzałkę, próbując odwlec podróż. W końcu westchnęła i wyciągnęła dłoń, wskazując południe.

- Tam. - powiedziała krótko i uderzyła klacz w boki.

Zaczęli jechać w stronę gór ukrytych gdzieś za gałęziami otaczających ich drzew. Edlin zamknęła oczy, chcąc uciec od smutku, którym zaraził ją Liss, lecz nie potrafiła. Nagle Dorian zatrzymał konia i odwrócił się gwałtownie.

- Dbaj o Milę, młody.

- Jasne. - odparł chłopak. - Wszystko będzie dobrze.

Dorian uśmiechnął się, a następnie odwrócił i ruszył przed siebie. Edlin posłała Lissowi ostatnie, pożegnalne spojrzenie i również pospieszyła konia, szybko doganiając chłopaka. Spojrzała w dół na Tenriss, która wyglądała z jej kieszeni. Sówka uniosła łebek i wlepiła swoje ogromne oczy w Edlin, a ta pogłaskała ją po dzióbku.

I wtedy sobie przypomniała.

- Dori?

- No?

- Gdzie jest Greè?

Dorian odwrócił wzrok i przeczesał włosy.

- Cóż... Greè. Uciekła zanim te dzieciaki nam pomogły. - westchnął. - Po prostu pobiegła w głąb lasu, jakby wyczuła obecność obcych... jakby się ich bała.

Edlin spojrzała na niego bez zrozumienia. Przecież Greè niczego się nie bała i na ogół była bardzo towarzyska. Poza tym te dzieciaki nie były wcale takie złe, więc Puma na pewno by je polubiła.

- Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?

- Nie było czasu. Wypadło mi z głowy. - odparł spokojnie Dorian, choć Edlin widziała, że brak Greè jest dla niego bolesny.

Sama to czuła. Puma była nieodłącznym elementem ich wędrówki. Bez niej było jakoś pusto i smutno, jakby cała pozytywna energia umknęła. Greè była niezwykle optymistycznym zwierzakiem, we wszystkim widziała zabawę, więc teraz bez jej, niekiedy denerwującej, aczkolwiek na ogół pocieszającej obecności, wszystko stało się zimne.

Edlin mocniej otuliła się kurtką, wracając do rzeczywistości. Wiatr wiał nieprzyjemnymi porywami, atakując z zaskoczenia. Dziewczyna co chwilę musiała poprawiać kaptur, który spadał jej z głowy zbyt często. Była zmarznięta i zdrętwiała, a niewygodne siodło nie pomagało w męczącej wędrówce. Nie dość, że było zimno, to jeszcze niekomfortowo. Spojrzała przelotnie na końskie uszy, położone wzdłuż szyi klaczy, która pochyliła nieco łeb, żeby uchronić oczy przed płatkami śniegu, który zaczął padać.

Jechali coś koło godziny, więc niedługo powinni znaleźć jaskinię, o której mówił Liss. Zdecydowali, że najpierw schronią się na noc, a dopiero następnego dnia odbiją na południe i ruszą do Doliny. Było zbyt późno na dłuższą wędrówkę. Edlin zaczęła się rozglądać, choć bez nadziei na odnalezienie kryjówki. Miała dziwne przeczucie, że to by było za proste, że jest jakiś haczyk. Życie powoli uczyło ją, że nic nie jest takie, jakie powinno być.

- Zimno mi. - powiedziała.

- Mówiłaś już. Siedem razy.

Edlin westchnęła. Od co najmniej pół godziny próbowała jakoś zachęcić Doriana do rozmowy, ale chłopak cały czas był jakiś oschły i nieprzyjemny.

- Wszystko dobrze? - spytała, coraz bardziej zrezygnowana.

- Tak. Po prostu mi zimno. - odparł cicho.

- Mi też.

- Osiem.

- Co?

- Powiedziałaś już osiem razy, że ci zimno. Uspokój się.

Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle zauważyła ją. Dostrzegła niewielkie wejście do jaskini, o której najpewniej mówił im Liss. Odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że w końcu odpocznie i nieco się ogrzeje.

- Dori, tam jest jaskinia.

Chłopak spojrzał we wskazanym kierunku i uśmiechnął się. Skierował konia w stronę wejścia, a Edlin podążyła za nim i już po chwili znaleźli się w środku. Liss miał rację. Śmierdziało tu, lecz dało się wytrzymać, ponieważ lodowaty wiatr wywiał większość zapachu. Miejsca było akurat dla dwóch koni i małego ogniska. Dorian rozsiodłał zwierzęta i ustawił je w wejściu do jaskini.

- Wiem, że to chamskie, ale lepiej one, niż my. - powiedział, klepiąc klacz po szyi. - Będą zatrzymywać wiatr... przynajmniej taką mam nadzieję.

Edlin rozejrzała się po wnętrzu, pocierając ramiona. Czuła ulgę i radość, lecz jej zmarznięte ciało nie pozwalało jej się cieszyć. Nie potrafiła nawet zacisnąć dłoni w pięść ani złapać sznurka przy zamku kurtki. Miała zbyt zdrętwiałe palce.

Nagle, gdzieś obok wejścia rozległ się trzask. Edlin odwróciła się gwałtownie w stronę dźwięku i zaczęła nasłuchiwać. Po chwili znów to usłyszała. I znowu. W miarę, jak wsłuchiwała się w trzaski, zaczynała rozumieć, co jest ich źródłem. Po kilku minutach oczekiwania jej przypuszczenia się potwierdziły, gdy do jaskini wszedł Dorian, trzymając w dłoniach sporą ilość połamanych gałęzi.

- Dobrze, że te drzewa są niskie, bo nie chciało mi się grzebać w śniegu, żeby znaleźć jakieś drewno. - powiedział, rzucając zdobycz na ziemię. - Rozpalisz ogień?

- Taa... - prychnęła Edlin, kucając przy kijkach.

Wyjęła te cieńsze i ustawiła je odpowiednio, a następnie sięgnęła po nieco grubsze. Wpatrywała się tępo w swoje dłonie układające gałęzie, nie myśląc o niczym konkretnym. Nagle cały stosik wywrócił się, a Edlin obrzuciła go wzrokiem mordercy, warcząc pod nosem. Zaczęła wszystko od nowa, tym razem skupiając się na tym, co robi. Gdy skończyła, sięgnęła do plecaka po krzesiwo, czując, że to nie będzie łatwe. Po wielu próbach udało jej się wykrzesać niewielką iskierkę, która niechętnie liznęła mokre od śniegu gałęzie, a następnie zgasła. Edlin była coraz bardziej sfrustrowana, ale w końcu rozpaliła ogień, nie wiedząc za bardzo, jak jej się to udało, lecz nie narzekała.

Wyciągnęła dłonie i ogrzała je nad niewielkimi płomieniami. Początkowo ciepło nie docierało do jej świadomości, lecz po dłuższej chwili zaczęła odczuwać nieprzyjemne swędzenie w końcach palców, gdy te powoli odmarzały. Gdy nareszcie udało jej się odzyskać w pełni czucie w dłoniach, zacisnęła je w pięści. Westchnęła, czując niezwykłą ulgę i bezpieczeństwo.

Podniosła wzrok i ujrzała uśmiechniętego Doriana, który nabijał na zaostrzony kijek kawałek mięsa. Po chwili podszedł do Edlin i wręczył jej patyk, a sam sięgnął po plecak i wyjął z niego śpiwór, który ułożył obok ogniska, a następnie na nim usiadł.

- Liss jest geniuszem. - stwierdził krótko.

- O tak. - odparła Edlin, zaczynając piec posiłek.

Teraz było naprawdę przyjemnie i ciepło. Nareszcie mogła usiąść na czymś miękkim i wygodnym, pozwalając sobie na chwilę spokoju i odpoczynku. Zapach mięsa szybko zajął prawie całą, niewielką jaskinię, a Edlin dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo jest głodna. Siedzieli w ciszy, czekając niecierpliwie na ciepły posiłek, który piekł się wyjątkowo wolno.

W końcu się doczekali. Gdy nareszcie się najedli i nakarmili Tenriss, Edlin zerknęła w stronę wyjścia. Na zewnątrz było już ciemno. Jasny łuk księżyca świecił przytłumionym, rozmytym przez chmury światłem, akurat nad grzbietami trzęsących się koni. Edlin było ich szkoda, ale nie mogła nic zrobić. Gdyby nie one, wiatr wiałby w jaskini dwa razy mocniej.

Niespodziewanie z rozmyślania wyrwał ją Dorian, obejmując ją ramieniem. Spojrzała na niego z uśmiechem i ponownie skupiła się na świecie na zewnątrz. Czuła się taka niepokonana, jakby oszukała naturę. Tam było zimno, lecz w jaskini panowało przyjemne ciepło, a pogoda nic nie mogła z tym zrobić.

- Edi?

Przeniosła wzrok na Doriana, który wpatrywał się w nią z wahaniem w oczach.

- Jesteśmy coraz bliżej Doliny... Po prostu... Obiecaj mi, że cokolwiek się stanie, nie odejdziesz. - powiedział poważnie.

- Dlaczego miałabym odejść? - spytała zaskoczona.

- Po prostu obiecaj.

Odetchnęła głęboko. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi, lecz najwyraźniej było to ważne.

- Obiecuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top