XXXII. Ból, trwoga i spaghetti

-WILL-

To Vincent był z ich dwojga lepszym uczniem, a nawet on nie mógł się skoncentrować na tym, co mówił profesor Bosch. Zajęcia z nim były jednym z najgorszych bezpośrednich skutków obecnej sytuacji w szkole – Caravaggia, oczywiście, nie było, więc Tycjan przejął lekcje malarstwa na pierwszym roczniku, co sprawiło, że historię sztuki zaczęli znienacka mieć z profesorem pralką.

Reszta klasy wydawała się tylko lekko rozkojarzona, jednakże Will, Vincent i – jak sądził – dziewczyny odczuwali bardziej coś w rodzaju przetrącenia kręgosłupa. Zamroczenia świadomości. Krótkiego uczucia po chwili, gdy ktoś uderzy cię w twarz, tyle że ono trwało kolejny dzień.

Patrzył na Pieta Mondriana i jego estetyczne notatki, zastanawiając się – jak, do cholery, on może się skoncentrować na lekcji?

Caravaggio nie wrócił ze szpitala. Nikt nic nie wiedział o jego stanie – z tego co było wiadomo, nie miał żadnej rodziny, więc leżał tam zupełnie sam, nieprzytomny... chyba nieprzytomny. Nic nie wiedzieli. Jednak atak na Merisiego był tylko jedną częścią składową uderzenia w twarz, którego doświadczyli Poszukiwacze. Owszem, to zmieniło ich percepcję całej sprawy, uświadomiło niebezpieczeństwo... ale inaczej postrzegasz zagrożenie, gdy widzisz je jakoś coś obcego, nienazwanego, a inaczej wtedy, gdy przybiera ono twarz konkretnego nauczyciela. Jeszcze inaczej, gdy dowiadujesz się, że zostałeś zdradzony.

Tak to wszyscy odczuli. Zdrada. To znaczy, nie ręczył za wszystkich, ale zdawało się to oczywiste.

Edgar Degas nigdy nie był witalną częścią Poszukiwaczy, ale obdarzali go zaufaniem i rodzajem ostrożnej sympatii – trudno było go po prostu otwarcie lubić. Cokolwiek by o nim nie mówić, był częścią ich, do momentu w pracowni prof. Gentileschi. Od czasu gdy z niej wybiegł, unikał ich jak ognia i nie odezwał się ani słowem do nikogo z Poszukiwaczy, nawet do Mary Cassatt, swojej najlepszej przyjaciółki. Zdawało się, że wręcz zwłaszcza do niej.

William nie mógł tego pojąć. Degas wiedział... wiedział cały ten czas. Ile dni, ile błądzenia w ciemnościach mogliby zaoszczędzić?... Zresztą, to nieważne. Ostatni incydent ukazał, jak niebezpieczny był Agamemnon, czyli Ingres. Czy gdyby Edgar przyznał się wcześniej, gdyby poszedł do Michała Anioła z całą sprawą, gdyby tylko... czy Caravaggio mógłby tego wszystkiego uniknąć?

W końcu nie został tylko zaatakowany. Gdy Artemisia i impresjoniści skonfrontowali to, co Merisi powiedział dwojgu nauczycieli z tym, co uczniowie znaleźli w jego apartamencie, sytuacja stała się jasna. Caravaggio od początku wiedział za dużo. Musiał stawić się w złym czasie, złym miejscu – czy to nocy kradzieży „Szkoły", czy to nocy porwania da Vinciego [połączenie spraw wciąż było rysowane dość niepewną kreską] – nie wiadomo. W każdym razie, Ingres go spostrzegł i w jakiś sposób uwięził w jego własnym apartamencie. Kiedy? Tego też nie wiedzieli. Z trudem przypominali sobie, kiedy ostatni raz widzieli profesora. Plan Ingresa był o tyle genialny, że Caravaggio słynął ze słabej frekwencji, więc jego zniknięcie nie wzbudziło żadnych podejrzeń... aż któregoś dnia udało mu się uciec. I nie tylko uciec – chciał powiedzieć Artemisii wszystko, co się zdarzyło. A wtedy Agamemnon musiał sięgnąć po drastyczne środki.

Czyj udział w tej sprawie bardziej szokował? Jean-Auguste-Dominique'a Ingresa, dystyngowanego, nieco zadufanego w sobie, ale raczej komicznego niż przerażającego arystokraty, który nigdy nie wyglądał na kogoś zdolnego do takiego okrucieństwa... czy Edgara Degasa, cichego, opryskliwego outsidera, który zdawał się mieć dobre intencje, wreszcie zaczął być częścią grupy, wreszcie wyszedł ze swojej strefy komfortu dla dobrego celu...

― Panie Turner, czy pan mnie w ogóle słucha? ― rozległ się dość piskliwy, ale budzący nieprzyjemne ciarki głos.

Will otrząsnął się z zamyślenia.

― Tak, oczywiście. Panie profesorze ― dodał szybko.

Bosch zmierzył go nieco groźnym i nieco fluorescencyjnym spojrzeniem, ale wrócił do tematu.

Turner zerknął na zeszyt van Gogha, by sprawdzić, czy jego notatki świecą pustkami tak bardzo jak jego. Jedyne, co widniało pod koślawo zapisanych tematem, to rysunki kwiatów – zaskakująco szczegółowe i urokliwe jak na coś, co najwyraźniej robił bezwiednie, nie zwracając na to zbyt wiele uwagi.

Tylko Vincent potrafił tak malować kwiaty. Tylko Vincent miał tak piękną duszę, by coś tak cudownego mogło niepostrzeżenie spływać z jego zafrapowanego umysłu na papier. Był najjaśniejszym – i jednym z nielicznych – źródłem światła w tej sali. Tak, zawsze był jak światło – jak ciepłe promienie tuż przed zachodem słońca, pełne błyszczącego dobra, ciepłej niewinności.

A William Turner kochał światło.

Dobra, stop, nie może się tak długo na niego gapić – jeszcze ktoś zaraz zadrwi, jeszcze sam Vincent się tym zestresuje...

Najbardziej paradoksalne i przerażające w całej sytuacji było to, że wszyscy poza nimi – poza Poszukiwaczami – zachowywali się prawie normalnie. Siedzieli na lekcji, nudzili się, bazgrali w zeszytach, czasem coś notując, a po lekcjach zapewne udadzą się na kolację, może przejdą na spacer na błoniach, a potem spotkają się u kogoś w pokoju, porozmawiają, pograją w planszówkę albo grę wideo, pójdą spać późno, by rano mieć powód do narzekania i picia czarnej kawy. Może trochę bardziej się boją, może wolą spędzać czas w większych grupach... artyści byli zupełnie jak proste zwierzęta wiedzione instynktem stadnym, trzymające się razem w chwili zagrożenia. Może nawet chwilę porozmawiają o Caravaggiu, afektowanym głosem mówiąc, jakie to okropne.

Will wiele by oddał, by jego myśli związane z tą sprawą ograniczały się tylko do czegoś takiego.

By nie zastanawiać się cały czas, nie rozważać, nie rozmyślać i nie podejrzewać. By nie bać się wyjść na korytarz... jak reszta Poszukiwaczy.

Kto wie, co Edgar powiedział Ingresowi? Kto wie, czy nie był cały czas po jego stronie, szpiegując ich, kto wie, czy to nie oni będą celem następnego ataku?

Cokolwiek by mówić, Will tak naprawdę nie martwił się o siebie. Martwił się tylko o jedną osobą, cały czas, obsesyjnie.

Spojrzał na rudowłosego Holendra obok niego. Gdy malował kwiaty, cały odpływał, nie kontaktował z rzeczywistością... zanurzał się w swojej sztuce. Zbyt czysty, niewinny, łagodny, by móc sam się ochronić. Potrzebował kogoś, kto się nim zaopiekuje, kto będzie na niego uważał, obdarzał go troską i uczuciem, jakby pielęgnował kwiat, jakby pielęgnował słonecznika.

Przy nim Will nie czuł się żałośnie, po raz pierwszy w życiu. Przy nim nie czuł tego irracjonalnego pragnienia, by zanurzyć się we wszystkim, co go fascynowało - w sztormie, ogniu, lawie, z n i s z c z e n i u – przy nim chciał móc władać tym wszystkim, by ochronić go przed całym złem. Na samą myśl, że Ingres mógłby cokolwiek mu zrobić... czuł się, jakby płonął jak londyński Parlament i jedynym jego celem było podpalenie wszystkiego dookoła niego.

― Panie Turner, nie rozumiem, co takiego interesującego znajduje pan w panu van Goghu.

O, na wszystkie dłuta Donatella. Teraz też poczuł, jakby się palił, ale jedynie ze wstydu.

― Ja... przepraszam, ja będę już...

― Nie, nie, niech pan powie. Od dobrych kilku minut wpatruje się pan w niego jak zaklęty. Coś się dzieje?

Hieronim Bosch, znacznie niższy niż większość uczniów, ubrany zbyt dziwacznie, by nawet Dante Alighieri umiał to opisać, podreptał w stronę ich ławki i wbił w Willa swoje świdrujące spojrzenie.

― Vincent van Gogh byłby bardzo wdzięcznym tematem do obrazu ― odezwała się nagle Frida Kahlo. ― Myślę, że spojrzenie Willa... Williama było oznaką artystycznej inspiracji. Sam pan musi przyznać, że tak oryginalną urodę to można malować i malować.

Will spojrzał na Fridę, próbując przekazać jej swoją niezmierzoną wdzięczność za uratowanie sytuacji.

Teraz to w nią Bosch wlepił oczy.

― Ach tak, inspiracja? Oryginalna uroda, tak?

― Zdecydowanie ― dziarsko broniła swojej tezy Frida. ― Te rude włosy, ten kolor oczu...

― Też mi coś ― prychnął Bosch. ― Oryginalność, też mi coś. Takich ludzi jak van Gogh są tysiące, jeśli nie miliony. Czy pani w ogóle wie, co to oryginalność?

Frida nie odpowiedziała, jedynie wykrzywiając nieco drwiąco twarz.

Miała na sobie długą, tradycyjną meksykańską spódnicę, jaskrawo pomarańczowe kwiaty we włosach, naszyjnik z gałęzi, a nad jej ciemnymi oczami, wymalowanymi jak na karnawał, lśniła dumnie monobrew, z którą demonstracyjnie nic nie robiła.

― Średniowieczni ludzie dobrze rozumieli oryginalność! Co sprowadza nas do tematu lekcji! ― Zgasił światło, i może to plotki tak na niego wpłynęły, ale Will mógłby przysiąc, że oczy profesora jarzyły się w ciemności. Wskazał na pokaz slajdów. ― Proszę! Pół człowiek, pół karp! Człowiek z dwudziestoma rękami! Kobieta z ośmioma piersiami! Kobieta-wąż! To jest oryginalna uroda, a nie jakieś tam piegi. Dopóki ktoś ma wszystkie kończyny, i to niepokryte łuską, nie mogę uznać go za oryginalnego.

W klasie rozbrzmiał cichy śmiech. Frida wyglądała, jakby się wahała, ale w końcu, zupełnie znienacka, wstała na równe nogi i zadarła spódnicę do kolan. Jej stopy przykrywały potężne glany, ale wskazała na nie palcem.

― Jeśli mam jedną stopę parę centymetrów krótszą niż druga, to się liczy?

Will zmrużył oczy. Niełatwo było dostrzec coś w zaciemnionej sali, ale nogi Fridy widocznie się różniły. Nie widział co prawda różnic w długości, ale jedna była znacznie chudsza, o wiele za chuda na to, by mogła wyglądać zdrowo. Prawie jakby... trochę zasuszona. Ktoś mógłby to uznać za lekko obrzydliwe, ale w słowniku Willa nie było tego słowa. No, może w kontekście Diega Rivery... i paru innych osób.

Hieronim Bosch lustrował nogi uczennicy analitycznym spojrzeniem, rozmyślając.

― Nie. To za mało na oryginalność ― zawyrokował w końcu. ― Ciekawostka, tak. Intrygujące, nieco. Oryginalność, nie. A teraz proszę wrócić do ławki i podziwiać prawdziwą oryginalność.

________________________________________

― Wow, Will, to było niesamowite!

Vincent delikatnie dotknął jego ramienia, by wyrwać Turnera z zamyślenia, w które ostatnio nieustannie wpadał.

― Co?

― To, co zrobiła Frida! Pokazała swoją krótszą nogę, której bardzo się wstydzi, żeby odwrócić od ciebie uwagę. Przecież Bosch był już na skraju wkurzenia... wlepiłby ci pewnie uwagę, albo zadał katorżnicze zadanie domowe za nieuważanie na lekcji, wiesz, jaki on jest. Frida cię uratowała.

― Wiedziałeś o jej krótszej nodze? ― Will zrobiłby wszystko, by zmienić nieco temat i nie rozgrzebywać tego, że prawie dostał uwagę za zbyt intensywne gapienie się na swojego przyjaciela. Dobry Vasari, jaka żenada.

― Tak. To znaczy, coś ktoś kiedyś mówił... To dlatego nosi takie długie spódnice. Nie przyszło ci to nigdy do głowy?

― Nie. ― Nie interesował się na co dzień nogami swoich koleżanek z klasy. Zwłaszcza, jeśli były uschnięte... a może wręcz przeciwnie? ― Czemu tak ma?

― W dzieciństwie chorowała na polio. No wiesz, choroba Heinego-Medina. Była chyba częściowo sparaliżowana... nie znam szczegółów. Głupio o to pytać.

Jak na nieszczęście, na horyzoncie pojawiła się wielobarwna spódnica Fridy Kahlo. Vincent oczywiście podbiegł do niej.

― Hej, Frida! To, co zrobiłaś... Wow, nie wiem, skąd masz tyle odwagi, żeby tak gadać z Boschem...

Vincent paplał bez ładu i składu, a Will czuł, że zaraz zapadnie się pod ziemię, jeśli będą wciąż rozgrzebywać całą sytuację, dla niego wyjątkowo niezręczną.

― Drobiazg. Uratowanie kogoś przed publicznym upokorzeniem... ― „Czy ja wiem?", pomyślał uszczypliwie Turner ― i jednoczesna okazja do rozruszania lekcji to sama przyjemność. Nic nie ubarwia tak nudnego wykładu jak lekki striptiz, nie?

Tamara Łempicka, dziewczyna Fridy, która stała obok niej – Will dopiero teraz zauważył jej złote włosy upięte w dwa koki i satynową bluzkę na ramiączkach – przewróciła oczami.

― Hej, słuchajcie... Dzisiaj u nas w pokoju mamy taki mały mitap dla Poszukiwaczy, może byście wpadli? Będzie netflix i spaghetti.

Will zawahał się.

― Wiem, że to absurdalne, że wszyscy wydają się żyć normalnym życiem, zajmować normalnymi rzeczami, kiedy my myślimy non stop o takich rzeczach jak ucieczki ze szkoły, porwanie, napad, czarny rynek ― wtrąciła się Tamara, przy strategicznych słowach ściszając głos ― ale dużo o tym myślałam. Teraz to zbyt niebezpieczne, byśmy czymkolwiek się zajmowali, zresztą, profesor Gentileschi nam zakazała i sama się z tym zajmuje. Z Delacroix, rzecz jasna. I chyba najlepiej dla nas byłoby... wsiąknąć w tłum. Ingres na pewno nas obserwuje, jeśli nie przez Edgara, to z jakiegoś powodu na pewno, musiał coś zauważyć, byliśmy zbyt niedyskretni. Jeśli teraz będziemy zachowywać się dziwnie, możemy ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo, więc chyba najlepiej być jak wszyscy. Zresztą, bycie jak wszyscy może... pomóc nam na głowę.

― Dokładnie tak ― zgodziła się Frida, kładąc głowę na ramieniu Tamary i patrząc na nią z czułością. ― To co, wpadacie?

Will musiał przyznać Łempickiej rację. Dziewczyna była bystra – zresztą, czy Frida Kahlo kiedykolwiek umawiałaby się z kimś tępym? Choć nie umiał sobie wyobrazić siebie, relaksującego się w tej chwili przy Netflixie, w obliczu zagrożenia życia i Ingresa czyhającego nieopodal z siekierą czy czymkolwiek rozwalił głowę Caravaggia... Tamara miała rację. Powinni wsiąknąć w tłum. Nawet dla pozorów.

A zresztą, Vincent wyglądał na podekscytowanego. Jeśli to miało oderwać jego myśli od złych rzeczy, już było warto. Dla niego wszystko było warto.

― Wpadamy ― podjął decyzję. ― Kiedy mamy przyjść?

Tamara i Frida spojrzały na siebie. Łempicka wzruszyła ramionami.

― Możecie nawet teraz, jeśli chcecie.

― Czemu nie?

― Ja jeszcze tylko muszę... podejść do pokoju ― przyznał ze skruchą Vincent. ― Poplamiłem na malarstwie mój ulubiony sweter i powinienem go zaprać...

Nie dało się na niego patrzeć bez rozczulenia, no nie dało się!

Z nieznanych powodów Fridzie zabłysły oczy.

― Okej, to wpadnij do nas potem! Chodź, William, idziemy.

Ruszyli w przeciwną stronę – Vincent udał się do głównego wejścia do Chatki, oni do bocznego, tego bliżej skrzydła damskiego.

― „Will" wystarczy ― wymamrotał.

― „William" podoba mi się bardziej ― odparła Kahlo przekornie. ― Podobno wcale nie masz tak na imię.

― Mam. Na trzecie, co prawda, ale mam. Moje pełne imię to Joseph Mallord William.

― „Mallord" jest jeszcze ładniejsze! ― zachwyciła się Frida. ― Ale widzisz, mamy wiele wspólnego. Ja też używam trzeciego imienia, i jeszcze dopracowałam sobie pisownię, żeby bardziej mi odpowiadała. Magdalena Carmen Frieda.

― Czy „Frieda" nie jest przypadkiem niemieckie?

― Jest. ― Nie ciągnęła tematu, więc Will nie drążył, choć nie rozumiał tego zaskakującego wątku germańskiego w imieniu dziewczyny, która wydawała się esencją Meksyku. ― A więc, Mallordzie... Czy jednak wolisz William?

― Will ― powtórzył. Mallord za bardzo kojarzyło mu się z docinkami kolegów kpiących z jego rzekomo arystokratycznego pochodzenia.

― Williamie... Chciałyśmy cię z Tamarą zapytać o parę rzeczy.

O co, na paletę Giotta, mogą chcieć go zapytać?

― Od kiedy jesteś zakochany w swoim najlepszym przyjacielu?

― CO?

Musiał powiedzieć to za głośno – z pobliskiego drzewa odleciała przerażona wrona.

― Nie jestem... nie jestem w nim zakochany ― dodał, nieco ciszej. ― To... to nieprawda.

Tamara i Frida spojrzały na siebie porozumiewawczo.

― Mhm, a to spojrzenie, którym się w niego wlepiasz cały czas?

„Szybko, Will, wymyśl coś".

― Sama powiedziałaś... jest całkiem inspirujący, estetycznie. Ale to nic... uczuciowego. I często, jak się zamyślam, po prostu zawieszam na kimś wzrok... a on często jest obok.

― Mhm, i od tego zawieszania wzroku się rumienisz, patrzysz na niego maślanymi oczami, opiekujesz się nim cały czas, a za każdym razem, gdy coś powie, uśmiechasz się, jakby nagle wyszło słońce? To od tego zawieszania wzroku tak się zrobiło, nie?

Cholera. Przygryzł dolną wargę niemal do krwi.

― To nie tak, jak myślicie. Zupełnie nie.

― William, to nic złego ― rzuciła lekko Frida, gdy przemierzali korytarz. Wyglądała jak zadowolony kot, bawiący się sytuacją. ― Zobacz, Tamara też tak miała. I teraz jesteśmy razem.

Jakby w celu udowodnienia tego złapała blondynkę za rękę.

― Nie mam nic do tego, nie zrozumcie mnie źle. ― Will czuł się, jakby zapadał się w ruchome piaski. Albo tonął w farbie olejnej. ― Tylko po prostu... nie jestem gejem.

― A my nie jesteśmy lesbijkami. Williamie, jest tyle możliwości, nie ma co się określać! Biseksualność, jak w naszym przypadku, ale jest też pan, queer...

Czy ta rozmowa może się stać jeszcze bardziej niezręczna czy to już rekordy?

― To nie ja, okej? ― Uniósł ręce w obronnym geście. ― A tym bardziej Vincent. Jego rodzina... jego rodzina jest bardzo głęboko wierząca i nie wyobrażam sobie, żeby mógł się interesować chłopcami. Jego ojciec jest chyba pastorem...

― William, William, to nie ma nic do rzeczy. Uczucia nie biorą się z tego, jaka jest twoja rodzina. Biorą się stąd. ― Okej, teraz Frida zdecydowanie przekroczyła jego strefę komfortu, kładąc swoją rękę na jego klatce piersiowej. ― Czasem trzeba się przełamać. Zobacz, całe życie myślałam, że jestem hetero i kocham tylko Diega, z którym będę na zawsze, a tu...

― On tak nie myślał ― wpadła jej w słowo Tamara.

― Dokładnie.

Docierali już pod pokój dziewczyn, a Will modlił się, by nie próbowały kontynuować tej zabójczo niezręcznej rozmowy w środku, przy innych. Ani by nikt inny na korytarzu ich nie słyszał. Zwłaszcza, cholera, Vincent. Tuż przed drzwiami Frida obróciła się w jego stronę.

― William, to twoja decyzja i twoje sprawy... ale moim zdaniem musisz się z tym skonfrontować. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś jakiejś rady, czy rozmowy na ten temat, to wiesz... gdzie nas szukać i w ogóle.

― Okej, okej.

Chciał jak najszybciej wyjść z tej sytuacji.

W pokoju były jedynie dwie osoby – Yayoi i Salvador. Dali podobno mieszkał u impresjonistów, ale ostatnio ciągle przesiadywał tutaj. Chyba zaprzyjaźnił się ze współlokatorką Fridy i Tamary... Trudno się dziwić, byli dość podobni.

Dziwni. Mocniej niż reszta mieszkańców Domu Barw. Żeby nie powiedzieć „obłąkani".

― O, jesteście ― mruknęła Yayoi. Salvador pomachał przyjaźnie. Siedzieli na podłodze, pochłonięci malowaniem kubków ewidentnie ukradzionych ze stołówki. Japonka pokrywała go swoimi charakterystycznymi kropkami, a Dali poszedł w sześciany. Perspektywa szła mu średnio, ale nadrabiał zapałem.

― Will, pomożesz z makaronem?

Dziewczyny przygotowały bojową wersję spaghetti. W towarzystwie nie było żadnego Włocha, ale gdyby był, zapewne zmarłby na zawał. Miały ogromne zapasy sosu pomidorowego w słoikach, schowane w szafie, i musiały skądś zwędzić – pewnie z kuchni, na pewno z kuchni – całkiem pokaźne ilości ugotowanego, lecz zimnego makaronu, który teraz odgrzewały, porcja po porcji, w niewątpliwie nielegalnej mikrofalówce.

Will nie spodziewał się ambrozji – nastawiał się raczej na coś wręcz przeciwnego – ale gdy spróbował trochę z jednej z pierwszych porcji, makaron okazał się nawet smaczny. Prawdę mówiąc, był miłą odmianą po kotletach sojowych, w ciągu ostatniego tygodnia serwowanych na stołówce z nieprzyjemną częstotliwością.

Mimo ewidentnie polowych warunków, Frida zachowywała się jak idealna pani domu, wyprawiająca dostojny obiad dla swoich przyjaciół. Gdy wraz z Willem szykowała jedzenie [głównie sypali na wszystko tony parmezanu], Tamara, Salvador i Yayoi zsunęli wszystkie trzy łóżka razem, tworząc z nich coś w rodzaju kanapowej ośmiornicy, na której zmieścili się wszyscy. Vincent przyszedł w sam raz na czas, by pomóc w ustawianiu laptopa Yayoi tak, by każdy w miarę widział ekran. Gdy już zaczęli jeść, w drzwiach stanęły jeszcze dwie osoby.

― Cześć, przepraszamy za spóźnienie. ― Berthe Morisot zdjęła swój elegancki beret. Była w płaszczu, podobnie jak towarzyszący jej Camille Pissarro, musieli przed chwilę być na dworze. ― Zasiedzieliśmy się w bibliotece...

― Nie ma sprawy.

Betty wydawała się zaskoczona widokiem Willa i Vincenta, ale nic nie powiedziała. Wzięła talerz spaghetti, podobnie jak jej przyjaciel, i jakimś cudem wcisnęli się obok nich na kanapo-ośmiornicę.

Przez chwilę jedli w ciszy.

― Wiem, że to nie od tego jest to spotkanie... ― zaczął Camille ― ale jak mamy teraz zachowywać się normalnie na lekcjach Ingresa? Jak mamy udawać, że wszystko jest okej, że wcale to nie on napadł na Caravaggia, nie porwał prawdopodobnie dyrektora...

― Nie wiem ― odparła Frida po prostu. ― Ale myślę... myślę że Artemisia ma rację. Musimy zrezygnować ze śledztwa. To zbyt niebezpieczne.

― Nie potrafię przestać myśleć o tym wszystkim ― wyznał Will. ― Cały czas tłucze mi się to w głowie. Chciałbym... chciałbym móc przestać, ale jest tak trudno. Niby już wiemy, co i jak, ale tak naprawdę... tak mało wiemy. Czemu Ingres to zrobił? Co się dzieje z da Vincim? Gdzie jest „Szkoła Ateńska"?...

― Dlaczego profesor Gentileschi nie może tego po prostu zakończyć i powiedzieć Aniołowi, że to Ingres? ― przerwała mu Yayoi.

― Przecież ci już mówiłam ― powiedziała poirytowana Tamara. ― Gentileschi ma kosę z Aniołem od zawsze, więc jest małe prawdopodobieństwo, że jej uwierzy. Delacroix jest tym bardziej niewiarygodny... wiesz, co myśli o Ingresie. Nie mają żadnych namacalnych dowodów, a żeby poprzeć swoje stanowisko, musieli przyznać by się do wymknięcia się ze szkoły do tego magazynu, co nie wygląda dobrze. Zamierzają na razie zdobyć solidne dowody i wtedy mu powiedzieć... chyba. A Edgara nie można zmusić to powiedzenia niczego, a nawet gdyby powiedział, nie wiadomo, czy ktokolwiek by mu uwierzył.

Znów zapadła cisza. Wnioski nasuwały się same – muszą czekać. I wtapiać się w tłum.

― To co, oglądamy coś?

Wybranie filmu trwało tak długo, że większość zdążyła zjeść swoje spaghetti, a Vincent zaczął rozmawiać z Camillem. To miało sens – zdawali się dość podobni z charakteru, obaj łagodni, spokojni, zbyt dobrzy na ten świat. Will leniwie przysłuchiwał się ich rozmowie, co jakiś czas zamieniając słowo z Fridą, a Berthe czytała książkę, ale też wydawała się słuchać. Nie zagłębiali się w żadne trudne tematy – trochę narzekania na nauczycieli, ale w większości radosne afirmacje świata i przyrody, którą obaj malowali. Turner miał przeczucie, że Betty wcale nie patrzy na świat aż tak optymistycznie jak jej najlepszy przyjaciel. Zawsze sprawiała wrażenie bardzo twardo stąpającej po ziemi, jakby analizowała wszystko wokół niej, ale rzadko kiedy mówiła. Stresowała nieco Willa – bał się, że go ocenia za każdym razem, gdy miał z nią jakąkolwiek styczność. Teraz jednak uśmiechała się łagodnie i zaczął myśleć, że może uda mu się kiedyś zawiązać z nią jakąś znajomość...

Nie zorientował się nawet, kiedy wybrali film, i, szczerze mówiąc, nie zapamiętał tytułu ani za wiele z fabuły. Po 15 minutach Vincent przechylił się w jego stronę i zasnął na jego ramieniu, a jego uśpiona twarz była ciekawsza niż jakiekolwiek dzieło kinematografii.

Piet Mondrian, "Trafalgar Square", znany też jako "Mistrz estetycznych notatek"

Vincent van Gogh, "Oleandry", znane też jako "Tylko Vincent potrafił tak malować kwiaty"

Zdjęcie młodej Fridy Kahlo, znanej jako "Oryginalna uroda"

Fragment ilustracji ze średniowiecznego kodeksu [niestety nie udało mi się znaleźć dokładniejszych źródeł], znany też jako "Prawdziwa oryginalna uroda"

a/n

tak więc po ostatnich szaleństwach mamy trochę spokoju i trochę suspensu - tak będą wyglądały następne rozdziały, więc możecie się na to nastawić. dla mnie konkretny rozdział XXXII ma mocny lhc vibe, nie wiem, czy ktokolwiek też to czuje...

zachęcam was bardzo do komentowania. pamiętajcie - każdy komentarz od was to +10 do mojej kreatywności i +15 do motywacji. i +20 do chęci dodawania cute scenek z Willem i Vincentem czy coś

buziaki

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top