XXV. "Muszą towarzyszyć błędy"
tytuł to fragment cytatu z "Iliady" - "młodości muszą towarzyszyć błędy / rada miałka, a myśli porywcze zapędy"
-VINCENT-
Agamemnon.
Vincent siedział w bibliotece Domu Barw, medytując nad tym jednym słowem.
Obok niego siedziała część Poszukiwaczy. Co prawda niesławna misja Mary, Edvarda, Alfreda i Salvadora odbyła się kilka dni temu, a od tego czasu wiele się wydarzyło – z morza chaosu w szkole najmocniej wybijała się sprawa z uwięzionym Duchampem – wciąż nie rozpracowali wszystkich szczegółów. Nie było ich wiele, ale, przynajmniej zdaniem Vincenta, misja nie była całkowitą porażką. Zdobyli trochę informacji, a najważniejszą z nich było imię. Pseudonim.
Agamemnon.
Część z Poszukiwaczy w ogóle nie kojarzyła tej postaci, ale van Gogh był dzieckiem wychowanym na mitach i starych opowieściach. Co prawda jego fascynacja mitologią nie należała do tych pochwalanych w domu, w nieco zapadającym się mieszkaniu w Nuenen, ale nie mogło to stłumić jego zainteresowania. Gdy tylko Mary opowiedziała o tym, że ludzie w magazynie mówili o Agamemnonie, stanęła mu przed oczami opowieść, która najbardziej ciekawiła go w dzieciństwie – wojna trojańska.
Próbował wytłumaczyć im, kim był Agamemnon –poza tym, że wodzem Achajów – ale wspomnienia mieszały się ze sobą, mówił nieskładnie i w końcu to internet posłużył im za główne źródło informacji. Przestudiowali Wikipedię wzdłuż i wszerz, ale nic. Nic nie naprowadziło ich na to, kim może być Agamemnon.
Pozostała tylko biblioteka, w której teraz siedzieli, jak przykra parodia Harry'ego, Hermiony i Rona w dziale ksiąg zakazanych.
Vincenta jednak drążyło poczucie bezsensu, które, jak mu się zdawało, podzielał Pierre-Auguste Renoir.
― To jest bez sensu ― oświadczył impresjonista. ― Skąd w ogóle wiemy, że Agamemnon jest związany z naszą sprawą? Jeśli to miejsce przemytników dzieł sztuki, może być tam multum innych przemytników, niekoniecznie związanych z naszą szkołą.
― Tak, jasne ― parsknęła Yayoi. ― Bo w tym konkretnym zadupiu we Włoszech jest tak wiele miejsc, skąd można kraść dzieła sztuki.
― Generalnie Włochy charakteryzują się chyba tym, że z każdego zadupia da się ukraść jakieś dzieło sztuki ―zauważył nieśmiało Camille Pissarro.
Yayoi nie odpowiedziała. Camille miał pewną rację.
― Tym bardziej Agamemnon może być kimś kompletnie przypadkowym.
― Ale co innego mamy? ― zapytał zirytowany Edvard Munch. ― Podsumujmy. Wiemy, że ktoś kradł obrazy z naszej szkoły, transportował je prawdopodobnie z pomocą ciężarówki ukradzionej Medici Enterprises do tego magazynu, stamtąd sprzedawał. Prawdopodobnie ta osoba ukradła Szkołę Ateńską, być może było to przyczyną zniknięcia dyrektora. Wszystko jest „być może", wszystko jest „prawdopodobnie". Wszystko, co wiemy, jest niesamowicie niepewne, to tylko zbiór losowych faktów, które m o g ą się łączyć, ale szyjemy tę opowieść grubymi nićmi.
― Tym bardziej, dlaczego mamy zgłębiać akurat Agamemnona?
― Bo te grube nici to wszystko, co mamy. Nie znaleźliśmy nic innego, więc sprawdźmy każdy trop dogłębnie i tyle. Może coś znajdziemy, może nie. Nie jesteśmy zbawcami świata.
Edvard Munch ostatnio się zmienił.
Nie z wyglądu, oczywiście. Vincent spojrzał teraz na jego podkrążone oczy, ciemne włosy, rozpaczliwie czarne ubrania, trochę za luźne. Z kieszeni wystawała mu paczka papierosów, z którą nie rozstawał. Jednak coś zmieniło się w jego zachowaniu.
Wcześniej zajmował w Poszukiwaczach podobną pozycję, co Vincent – niewiele się odzywał, siedział gdzieś w tyle, przysłuchiwał się, ale chciał... no, chyba chciał przyczynić się do zrobienia czegoś dobrego. Od jakiegoś czasu... nie od misji, trochę wcześnie... znacznie bardziej się udzielał. Mrok w jego zachowaniu, w jego osobie nieco się rozproszył, a on mówil coraz więcej, był bardziej kontaktowy.
― Nie jesteśmy zbawcami świata, ale ktoś musi być ― westchnęła ciężko Mary. ― Zobaczcie, co się dzieje w szkole.
Nie od misji, ale... Vincent wciąż przyglądał się Edvardowi. I nagle zrozumiał, od kiedy zaczęła się jego „przemiana", stopniowa, powolna, ospała. Od czasu tego wielkiego dramatu z Evą Gonzales, Diegiem Riverą i Edouardem Manetem.
Vincent musiał przyznać, że nie orientował się w życiu uczuciowym trzecio- i czwartoklasistów. Nie próbował. Ale to nie uszło nawet jego uwadze...
― To, co się dzieje w szkole, to najbardziej nieśmieszny żart, jaki słyszałem ― mruknął Sisley. ― Nie mogę uwierzyć, że nie wywalili Rivery.
― Kto ma go niby wywalić?
― No nie wiem, Anioł? Chyba ma takie uprawnienia, co?
Nie było tu Fridy. Nie wiedział czemu, ale nie było ani jej, ani Tamary – z ich całej trójki przyszła tylko Yayoi.
Może i lepiej. Nikt nie wiedział do końca, jak się zachować w jej towarzystwie, mówiąc o Diegu.
Jedno było pewne – z całego serca potępiała jego ostatnie, głośne czyny. Ale kto nie potępiał? Poza, rzecz jasna, komunistami.
― Ta sytuacja jest kuriozalna ―kontynuował Sisley, w całym swoim sisleyowym zdenerwowaniu. ― Typ, w dodatku przewodniczący samorządu szkolnego, miał ogarnąć osobę, która robiła zamieszanie, a zamiast tego zamknął ją u siebie w łazience i próbował otruć. Jeśli to nie jest coś, za co się wylatuje ze szkoły, to nie wiem, za co można.
― Za skrytykowanie Kaplicy Sykstyńskiej ― podsunęła Yayoi.
― Nie wiadomo jeszcze, czy go nie wywalą ― westchnął Pissarro. ― Nie ogłoszono właściwie nic w związku z tą sprawą od tego dnia z radiowęzłem.
― I już nic nie ogłoszą ― burknął Sisley. ― Nic nie zrobią. Rivera jest wolny, a ja, na miejscu Pollocka i Duchampa, poważnie obawiałbym się o swoje życie.
― Bez przesady. Rivera to świr, ale by ich nie zabił.
― Z tymi komunistami nigdy nie wiesz ― odparował dosadnie Alfred, a Pissarro, znany z poglądów socjalistycznych, wzdrygnął się lekko. ― Cała jego „kara" to zrzucenie z funkcji przewodniczącego samorządu.
― To kto teraz jest przewodniczącym?
― Nikt chyba. I dobrze.
― Nie o tym mieliśmy chyba rozmawiać ― przypomniał Edvard.
― Ale to tylko pokazuje, że coś musimy zrobić ― podsumowała gorzko Mary. ― Nie ma tu nikogo innego, kto by mógł.
― Teoretycznie, jest ― odezwał się William, co zaskoczyło Vincenta. Mieli ciche, niepisanie porozumienie w sprawie spotkań Poszukiwaczy – siedzą cicho obok siebie i wykonują polecenia, jeśli, oczywiście, ktokolwiek je wyda w ich stronę, uprzednio zauważając ich istnienie. Co zdarzało się rzadko.
Spotkania Poszukiwaczy dla Willa i Vincenta... nie, nie powiedziałby, że były rozrywką. Ale były czymś, co wypełniało czas, co sprawiało, że dwóch bardzo zagubionych, przestraszonych pierwszaków czuło się nieco bezpieczniej. Czuli się prawie tak, jakby przebywanie w tym oku cyklonu, jakim stał się Dom Barw, miało jakiś cel, sens, kierunek.
Przyjemne złudzenie.
― Kto niby jeszcze jest?
― Gentileschi i Delacroix. Powiedzieli, że się tym zajmą.
― Nie mamy pewności...
Edvard Munch przerwał Sisleyowi, unosząc dłoń w zamyśleniu.
― Tak, Gentileschi i Delacroix się tym zajmują, pewnie lepiej, niż my. Kazali nam to zostawić, ale... statystycznie lepiej, gdy zajmiemy się tym i my, i oni. Mamy większe szanse. Mówili, że robią to lepiej – pewnie tak, w każdym razie inaczej. Ale jeśli spojrzymy na to z innych storn, to może tym bardziej przybliżyć nas do rozwiązania.
― Może masz rację ― wzruszył ramionami Renoir. ― Ja mam inne zdanie. I przy okazji, myślę, że to pierwsza stabilna hipoteza odnośnie tożsamości Agamemnona, czy kogokolwiek, kto kradł obrazy.
― Proszę bardzo, scena jest twoja ― rzuciła kpiąco Yayoi.
― Moim zdaniem to Delacroix i Gentileschi za tym stoją ― zaczął śmiało. Vincent spojrzał w zaskoczeniu na Williama – wydawał się równie zdziwiony. ― Jeśli nie są uwikłani w ten handel, skąd znaliby to miejsce? Czemu mieliby tam być? Myślicie, że to przypadek, że wybrali się tam tego samego dnia, co my? Oni są tam po prostu cały czas, proste. I, przede wszystkim, jeśli nie są winni, czemu kazali nam trzymać się z daleka od tej sprawy?
― Z troski? ― podsunęła Mary.
― Wow, nauczyciel w Domu Barw, którego cokolwiek obchodzi. Bo jeszcze w to uwierzę ― prychnął Renoir. Od zniknięcia da Vinciego stał się o wiele bardziej złośliwy. ― No, może Rembrandt. Ale poza Rembrandtem nikogo takiego nie ma.
― To kwestia dyskusyjna ― uciął Pissarro. ― Ale kontynuuj, Pierre, masz pewne argumenty.
― Czy ktokolwiek wie coś o Gentileschi? Cokolwiek pewnego? Nie. Ale wszyscy wiedzą, że jest kontrowersyjna, i nie ma nikogo właściwie. Co za tym idzie – może mieć motyw pieniężny. Tak po prostu. Chce zarobić. Ale może stać za tym psychologia. Pomyślcie. Po latach dyskryminacji teraz może „udowodnić" coś wszystkim, poczuć się lepsza...
― Okej, to było seksistowskie ― mruknęła Yayoi.
― Nieprawda.
Munch uciszył ich gestem dłoni.
― Jest to pewna teoria.
― Delacroix jest w stu procentach zmanipulowany przez nią, jestem tego pewien. Przecież to widać ― dodał szybko. ― Więc to on pewnie odwala brudną robotę, dlatego mówili o Agamemnonie w rodzaju męskim...
― Po co mieliby kraść obrazy?
― Pieniądze. Poczucie wyższości. ― Wzruszył ramionami. ― Cokolwiek. Po co ktokolwiek to robi?
― To jest właśnie ten problem, tego próbujemy się dowiedzieć ― odparła Mary. ― No cóż, to nasza pierwsza teoria. Czy ktoś ma inną?
Vincent otworzył szeroko oczy, gdy zobaczył, że Will unosi rękę.
― Myślę, że to Bosch.
― Bosch? Czemu?
― To Bosch. Jest osobą, która robi dziwne rzeczy bez konkretnej motywacji, a to zdecydowanie pasuje na coś takiego. Jest trochę fanatykiem religijnym...
― Nikt nigdy nie dowiedział się, czy na pewno jest ― poprawił go Renoir. ― Tylko wszyscy to podejrzewają.
Turner machnął ręką.
― Jeśli jest fanatykiem, mógłby zacząć kraść obrazy, które uważa za bezbożne. Przecież jednym z pierwszych był akt namalowany przez Diega Riverę...
― It's Diego free zone, please stop ― zaapelowała Yayoi.
Will przewrócił oczami.
― W każdym razie, zaczął z tego powodu, ale wszyscy wiemy, że kiedy robi się często coś, co podnosi poziom adrenaliny, człowiek zaczyna się od tego uzależniać.
Vincent stłumił śmiech. Oczywiście, William wiedział to najlepiej. To był człowiek kochający adrenalinę – przeciwnie do samego van Gogha. Jego przyjaciel uwielbiał wymykać się ze szkoły, łamać drobne zakazy, obserwować kataklizmy... do tego stopnia, że zaczął je sam powodować. Jak chociażby wtedy, gdy podpalił krzak na dziedzińcu.
Szczerze mówiąc, Vincenta naprawdę to przestraszyło. Trochę bał się tej destrukcyjnej, przemożnej siły wzbierającej w Willu, ale z drugiej strony, było to tak inne niż jego własne usposobienie, że nieco go to też fascynowało.
Choć naprawdę nie chciał tej fascynacji.
Ale cóż, w Vincencie van Goghu było wiele uczuć, których nie chciał.
― Więc Bosch uzależnił się od kradzieży. Przy okazji miał profit finansowy. W końcu jednak da Vinci to odkrył i puf... Mamy to, co mamy.
Munch namyślił się.
― To już coś więcej niż „Bosch to zrobił, bo jest dziwny".
― Ale niewiele więcej ― rzucił Renoir, zdeterminowany, by obalać każdą teorię niebędącą jego teorią.
― Mamy na razie dwie koncepcje ― odezwała się Mary pojednawczym tonem. ― Proponuję chociaż wstępnie je wybadać, bo teorie to na razie główne narzędzie naszego dochodzenia, i myśleć nad innymi. Co sądzicie?
Nie mieli za bardzo ani powodu do protestu, ani argumentów, więc wszyscy udzielili Mary milczącej zgody.
Vincent znów wlepił wzrok przed opracowanie mitologii leżące przed nim. Przez chwilę poczucie bezsensu wróciło - co on tu właściwie robi? Miał wrażenie, że nic nie wnosi do tej grupy. A lekcje same się nie zrobią... Jednak gdyby opuścił Poszukiwaczy, opuścił by też Willa. Co by mu zostało?
― Will... ― zagadnął cicho. ― Moglibyśmy pójść no naszego pokoju? Muszę dokończyć parę szkiców i coś z lekcji, a mam książki tam...
― Pewnie. ― Turner szybko pożegnał się z Poszukiwaczami, a Vincent burknął coś niezrozumiałego, co miało być uznane za jakiś zwrot pożegnawszy.
Gdy tylko opuścili bibliotekę, poczucie bezsensu zelżało, a on poczuł się lepiej. Zanim zdążył zorientować się, co robi, chwycił Willa za rękę, a wtedy zaczął mieć wrażenie, jakby wszystko było dobrze. Prawie.
Zobaczył, że przyjaciel patrzy na ich splecione dłonie, i lekko się zarumienił. Próbował wysunąć rękę, ale Will delikatnie go przytrzymał.
― Tak jest okej, Vincent.
― Jesteś pewien?
Jasnowłosy popatrzył na niego z emocjami niemożliwymi do odczytania.
― Tak, jestem pewien. Zawsze jestem pewien.
Wracali do Chatki, a ich splecione dłonie – zimne i blade palce Anglika oraz spracowane ręce Holendra – co chwilę mimowolnie przyciągały wzrok któregoś z nich. Trzymali się za ręce już wiele razy, ale oboje czuli, że coś się zmienia. To już nie było to samo, wkradła się w nich jakaś niepewność, poczucie wątpliwości, której pokonanie dawało nawet jeszcze większą przyjemność... przynajmniej tak było w przypadku Vincenta.
Gdy już mieli wchodzić do budynku, usłyszał zbyt znajomy głos.
― I czemu niby jesteś pokrzywdzony? Przecież właściwie uniknąłeś jakichkolwiek konsekwencji, a byłem pewien, że to się skończy.
― Nie omieszkałeś wspomnieć. Jestem pokrzywdzony, bo właściwie odebrali mi możliwość jakiegokolwiek działania, przecież...
― Nie dziwię się. Wręcz popieram.
― Ty wiesz, że kiedy ja nie mam władzy, to ty też nie?
― No tak, ale wiesz, można ich zrozumieć tutaj. Jakby nie patrzeć, porwałeś kogoś i trzymałeś w łazience, tylko dlatego, że nie masz piwnicy, bo inaczej trzymałbyś go w piwnicy.
Zza rogu wyłonili się Paul Gauguin i Diego Rivera. Vincent odruchowo puścił rękę Willa. Ciągle dość żywo reagował na widok swojego dawnego korepetytora, Gauguina.
― O, a pierwszaki co tutaj robią? ― burknął Rivera. ― Nie powinniście robić jakiś pierwszakowych rzeczy, na przykład, hm, podpalać krzaki czy coś?
Will poczerwieniał. Najwyraźniej ten incydent rozniósł się bardziej, niż się spodziewali.
― Ej, Gauguin, ten drugi to nie jest ten, którego pobiłeś?
― Nikogo nie pobiłem ― odrzekł Paul, odruchowo dotykając wąsa i unikając wzroku Vincenta.
― To dlaczego miał ten głupi bandaż na uchu?
― To chyba nie twoja sprawa ― odezwał się nagle Will.
― Chyba ja decyduję, co jest moją sprawą ― warknął Rivera. ― Ale istotnie, mam ważniejsze rzeczy niż rozstrzyganie, z jakimi małolatami pałęta się Gauguin. Miłego obściskiwania się czy coś.
Dwóch maturzystów zniknęło z pola widzenia, ale Vincent nie potrafił chwycić znowu ręki Willa.
― Dlaczego on właściwie cię pobił? ― zapytał cicho Turner po chwili. Nigdy o tym nie rozmawiali.
― Nie pobił... uderzył. Raz.
― Czemu?
― Pamiętasz, kiedy dawał mi korki? Tak bardzo go podziwiałem, uznałem za przyjaciela, bardzo go polubiłem. ― Vincent nikomu tego nie opowiadał i nie za bardzo wiedział, jak się za to zabrać, więc mamrotał pod nosem. ― Myślałem, że on też mnie lubi. Okazało się, że nie. Chciałem być przyjacielem... dawałem mu prezenty, pisałem z nim, chciałem gdzieś wyjść razem... ale cóż, on tego wszystkiego nie chciał, a ja byłem naiwny i nie zauważyłem. Uznał mnie za psychopatycznego stalkera. Za każdym razem, gdy mówił, żebym się odczepił, nie dopuszczałem tego do siebie, próbowałem znowu... aż miarka się przebrała, jego cierpliwość skończyła i uderzył mnie przed Improvium, na oczach wszystkich. Chciał w twarz, trafił w ucho. ― Vincent wzruszył ramionami. ― Ot, cała historia. Trochę sobie zasłużyłem...
― Nie zasłużyłeś, jeju... ― Will zatrzymał się. Byli już na korytarzu Chatki. ― Czemu niby?
― Nie dawałem mu spokoju, byłem natrętny... w taki creepy sposób.
― Vincent. ― Turner położył obie dłonie na jego ramionach. Och, dlaczego zaczął odczuwać jego dotyk tak wyraźnie, tak intensywnie? ― Jestem pewien, że nigdy nie potrafiłbyś być natrętny, a jeśli już, robiłbyś to w bardzo uroczy, wspaniały sposób, bo taki właśnie jesteś. To z Gauguinem jest coś nie tak, pamiętaj.
Przez chwilę tylko tak stali, a Vincent nie miał pojęcia, co zrobić, ale nie chciał się wycofywać.
W końcu to Will się odsunął.
― To idziemy odrabiać te lekcje?
Maska Agamemnona, znana też jako "Nikogo znajomego nie przypomina... no, może trochę Boscha"
Artemisia Gentileschi, "Ester przed Ahauserem", znana też jako "Oskarżona"
Hieronim Bosch, "Jan Chrzciciel", znany też jako "Niepewne rozważania"
Jean-Auguste-Dominique Ingres, "Napoleon", znany też jako "Diego jako przewodniczący"
Paul Delaroche, "Napoleon", znany też jako "Diego teraz"
________
enjoy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top