XX. Ile można?

ile mozna zwlekac z nowym rozdzialem?  jak widac dlugo ale dalej was kocham buziaki

-FRIDA-

Najgorsze ze wszystkiego było zmęczenie.

Chyba zmęczenie. Nie miała pewności, jak określać to uczucie – nie dokonywała żadnych wyczerpujących czynów, czuła się, jakby męczyło ją samo oddychanie. I nudziło, a jednocześnie zdawało się tak trudne, zwyczajne istnienie. Wobec tego starała się je uprościć tak bardzo, jak tylko można – z nauki podejmowała jedynie minimum, tak, żeby nie oblać semestru, nie malowała poza zajęciami, nie malowała się, a ubrania ograniczyła się do przypadkowo losowych swetrów i dresów, z pokoju wychodziła na posiłki, albo i czasem nie – czasem akurat wtedy zasnęła, czasem nie miała siły, i wtedy Tamara przynosiła jej jedzenie, przemycone ze stołówki albo kupione poza murami szkoły zawczasu.

To nie tak, że to był pierwszy raz.

Kiedy Tamara i Yayoi próbowały ją podpytać, co było przyczyną jej „kryzysu" i czy to Diego. Nie, nie czuła się, jakby to był Diego. Nie myślała o nim za wiele, prawdę mówiąc, niemal w ogóle. Nie odtwarzała obsesyjnie zdjęcia obrazu Evy Gonzales w jego ramionach, jeśli o to chodzi. Nie, to też byłoby męczące, i nudne, i zwyczajnie nie miała na to siły.

Oczywiście, to też nie tak, że kompletnie jej to nie obchodziło. Moment, w którym się o tym dowiedziała, zdawał się bardziej uderzeniem w twarz niż czymkolwiek innym – no, dość mocnym uderzeniem. Silnym policzkiem doprawionym kosą w żebra dla smaku, przyozdobionym rozciętą wargą. Nie bolał sam cios – do bójek i obrażeń po nich Frida przywykła już w dzieciństwie. Od wczesnego dzieciństwa pakowała się w każde możliwe kłopoty, chodziła na wagary, odpowiadała wulgarnie przezywającym ją koleżankom , więc obrywanie w twarz nie było niczym nowym. Nie, o wiele gorszym była wściekłość na samą siebie, że była na tyle głupia. Pamiętała, jak wracała do domu w Meksyku któregoś dnia, kiedy chodziła jeszcze do podstawówki – łzy ciekły jej po wysmaganych przez słońce i zabrudzonych przez pył dziecinnych, pulchnym policzkach, gdy w kółko powtarzała w głowie jedno słowo – „głupia, głupia, głupia". „Kuternoga" nie bolało, nie wspominała „kulawej Kahlo" słyszanej z ust tępawych rówieśniczek. Piekł ją nie obity nos, ale ten jeden przymiotnik – „głupia".

Głupia Kahlo, znowu dostała dwóję, pozwoliła dać się zaskoczyć w bójce, zagapiła się na coś w przestrzeni, czego już nie pamiętała, i dostała w nos. Śmiech rozlał się po dziedzińcu, a nauczycielka przegoniła zbiorowisko, jednak wciąż słyszała ich prześmiewcze głosy.

Jedyne rzeczy, którą ją kiedykolwiek bolały – świadomość, że zrobiła coś głupiego i świadomość, że wyszła na głupią w oczach innych. No i czasem pobolewała ją noga, ta, która była zauważalnie krótsza od drugiej, ale to szczegół. Od czego miało się długie spódnice i glany, jeśli nie od maskowania takich rzeczy?

Teraz wciąż bolało to samo. Jej własna głupota, bo w tej chwili nie mogła uznać tego za nic innego – za miłość, zauroczenie, zaślepienie. Nie, po prostu głupota. I naiwność. I myślenie, że jeśli będzie się wierzyć, że będzie dobrze, że jeśli będzie się nosić wianki z żółtych kwiatów, przytulać ukochaną osobę, dbać o nią i mówić, że się ją kocha, to nic złego się nie stanie.

I to, jak wyglądała w oczach innych – to bolało nawet w tej chwili, przedostawało się przez jej bańkę zmęczono-obojętności, ale niewystarczająco, by ją wybudzić, by pękła. Wiedziała, jak to musi wyglądać, to wszystko, na jak głupią wychodzi w tej chwili. Jak zwykle, głupia Kahlo zaślepiona uczuciem do Rivery, uwierzyła w kolejne kłamstwa, pozwoliła zdradzać się po raz kolejny... i kolejny... i kolejny... a teraz, kiedy okazuje się, że, uwaga, co za zwrot akcji, co za niespodzianka! – zdradzał ją, nagle ma załamanie nerwowe i nie wychodzi z pokoju. Tak, tak pewnie to wyglądało, pewnie nawet on tak to widział, o ile nie był zbyt zajęty obcałowywaniem się z Evą na korytarzach Szkoły Barw. Pewnie tak. Irytująca myśl, ale nie miała siły zmieniać faktycznego stanu rzeczy tylko dlatego, by ludzie nieco zmienili kierunek plotek, które i tak dawno przestały ją obchodzić. A przynajmniej tak sobie wmawiała.

Próbowała wmawiać.

Nieważne, na to też nie miała siły.

To nie tak, że Diego d o p r o w a d z i ł ją do takiego s t a n u. Nikt jej do niczego nie doprowadzał, no może tylko do skraju nerwów. Po prostu czasem tak się zdarzało, że oddychanie robiło się trudne, że istnienie stawało się przygniatającym, nudnym węzłem ściskającym za gardło, że coś oddzielało ją od świata, jakby ktoś zarzucił na nią ciężki, kamienny welon, spowalniający każdy jej ruch. I tak się złożyło, tak się zbiegło w czasie, jakoś tak, nie wiem, przypadkiem, że stało się wtedy, kiedy wyszedł na jaw romans Diega i Evy.

Wiedziała, że welon z czasem zniknie, że szklana bariera się stłucze, że węzeł zelżeje, a wtedy cały ból powróci. Na razie jednak go nie czuła i było jej z tym dobrze – miała wrażenie, że jej psychika, w akcie resztek instynktu samozachowawczego, zaoferowała jej takie znieczulenie poprzez wyłączenie z życia na jakiś czas. Na jak długi? Nie miała pojęcia. Kiedy wcześniej węzeł się tak zaciskał, próbowała go rozplątać, przynajmniej z początku, nie chciała się poddawać. Teraz jednak z niejaką ulgą wyczuwała jego szorstkość pod palcami. Znała go, znała ten stan, nic nie było jej w nim obce – znajdowała w nim jakiś komfort. Wiedziała, że znacznie wygodniej będzie jej tam, w tym szarym dole, niż w rzeczywistości poprzestawianej jak te domy do góry nogami dla turystów, rzeczywistości rozpuszczającej się i zagmatwanej jak obrazy Bacona.

Nie chciała stąd wychodzić. Więc otuliła się mocniej czarnym swetrem, pozwalając Netfliksowi włączyć kolejny odcinek serialu, który widziała już trzy razy.

I kiedy już obejrzała całą czołówkę, i miała przejść do właściwej fabuły odcinka, ktoś zapukał do drzwi, burząc jej harmonię. Postanowiła nie odpowiadać, udawać, że jej nie ma, dopóki intruz sobie nie pójdzie, ale nie przewidziała w tym jednego – tego, że intruzem okaże się Pierre-Auguste Renoir.

― Frida? Muszę z tobą porozmawiać.

Jęknęła cicho, wyłączając odcinek, i już miała kazać Renoirowi się odwalić, co prawda w nieco elegantszych słowach, ale Renoir wcale nie zamierzał dać jej na to czas. Zlekceważył jej strefę komfortu utworzoną z poduszek i koców, zlekceważył opakowania po chrupkach, chipsach i innych dostarczonych przez Tamarę rzeczach na podłodze, zlekceważył jej nieuczesane włosy, opuchnięte oczy oraz gniewne spojrzenie, po prostu bezceremonialne usiadł na łóżku Yayoi i zaczął agresywny pep talk.

― Słuchaj, Frida, ja wszystko rozumiem. To znaczy, nie rozumiem, bo nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest zakochać się w takim brzydkim, parszywym grubasie i wybaczać mu kolejne zdrady, dopóki nie zdradzi cię z dziewczyną z twojej szkoły, ale pomińmy te drobne różnice w postrzeganiu rzeczywistości. Wszystko to rozumiem, że można się podłamać, można chcieć tylko leżeć cały dzień, objadać się i słusznie korzystać z bujnej oferty Netflixa, ale... no dobrze, nie rozumiem jeszcze, jak można oglądać BoJacka Horsemana.

― To naprawdę dobry serial! ― oburzyła się.

― To Rick & Morty dla humanistów.

― Renoir, przysięgam...

― Nie obchodzi mnie, co przysięgasz! Zarzućmy chwilowo na nasze różnice w gustach serialowych zasłonę milczenia. Gdzie to ja... a, tak. Wszystko rozumiem, naprawdę, ale moje zrozumienie ma swoją granicę! Frida Kahlo, ile można?

― Co można?

― Przeżywać załamanie tym idiotą! Leżeć w czarnych swetrach, opuszczać zajęcia i oglądać gadającego konia, obżerając się niezdrowym żarciem! Ile można?

Nie odpowiedziała, patrząc tęsknie na gadającego konia na ekranie laptopa.

― Nie wychodziłaś z pokoju od tygodnia!

― To serio był tydzień? Serio?

Renoir zlekceważył jej pytania.

― Czy ty masz w ogóle pojęcie, co się dzieje na zewnątrz, poza tym pokojem i uniwersum gadającego konia?!

Frida zamyśliła się. Tamara i Yayoi coś tam wspominały, ale ostatnio straciła wiarę w życie pozakocykowe, więc średnio zwracała na nie uwagę – ich słowa trochę wpadały jednym uchem, wypadały drugim... o ile w ogóle coś słyszała.

― Średnio ― przyznała.

― Wiesz, co się dzieje? ― Renoir był w swoim żywiole. Szczerze mówiąc, Frida nie spodziewała się tego po nim – zdawał się tym spokojnym na tle temperamentnego Moneta, tajemniczego Maneta i złośliwego Sisleya. ― Źle się, do cholery, dzieje!

― Na przykład?

― Na przykład ludzie, którzy się nie lubią, masowo niszczą swoje obrazy i wciągają się w konflikty, które kończą się dewastacją pokoi i mienia szkoły! Na przykład części ludziom totalnie odbija, jak choćby Williamowi Blake'owi, które non stop wieszczy koniec świata i werbuje ludzi do iluminatów! Na przykład to, że Vincent van Gogh ze strachu prawie uciekł na stałe do lasu, a Gustave Courbet chce wszystkich ukamieniować! Na przykład to, że całym tym zamieszaniem dyryguje twój ex i jego potężna nadwaga, robiąc ze swoimi kumplami nagonkę na Pollocka!

― Super ― uznała Frida beznamiętnie. ― Wiesz, że średnio mnie teraz zachęcasz do wyjścia z pokoju? Moje łóżko wydaje się być jeszcze bardziej pociągającą lokalizacją niż pięć minut temu.

― Masz na nim okruchy chipsów ― zauważył równie beznamiętnie Renoir. ― I naprawdę powinnaś zmienić już pościel, bo jest cała w farbie.

― Odwal się, Renault.

― Nie chodzi mi o to, żeby cię zachęcić ― ciągnął w końcu. ― Chodzi mi o uświadomienie ciebie, bo to wszystko przez ciebie.

― Przeze mnie? ― Prawie wypluła popijanego przez siebie energetyka.

― No, może nie do końca, ale prawie. To znaczy, mogłabyś to skrócić, gdybyś, do cholery, wylazła z tego pokoju i przestała się nad sobą użalać!

― Nie użalam się...

― Ojej, jestem taka biedna, och, ach, Diego zdradził mnie równo dziesięciotysięczny raz, ach, och, jak mogłam wybrać sobie taki brzydki obiekt westchnień, który nie umie trzymać rąk przy sobie, ojej, jak fatalnie...

― Beznadziejnie imitujesz mój głos, Renoir ― warknęła, zakładając ręce na piersi i lekko czerwieniejąc.

― Lepiej niż ty imitujesz równowagę psychiczną.

― Dzięki.

― Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie.

― Słuchaj, Renoir, nie wiem, co ty sobie wyobrażasz, jak niby mogłabym temu zapobiec czy to skrócić. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, czego ode mnie wymagasz, ale jeśli wymaga to rozmowy z Die... moim byłym i jego nadwagą, to przysięgam, że do reszty cię...

― No? Co mnie do reszty?

― Dobrze wiesz, co.

― Cóż, Frida, wyobraź sobie, że nie wszystko kręci się wokół twojego żałosnego życia uczuciowego, surprise. Niektórzy mają prawdziwe problemy. ― Westchnął z politowaniem. ― I to niezwykle trudne, dojść do tego siłą własnego umysłu, wiem, ale zdradzę ci, że chodzi mi o stowarzyszenie potocznie zwane Poszukiwaczami. I wiesz, było kiedyś takie śledztwo...

Przewróciła oczami.

― ...które sobie porzuciłaś na rzecz paprykowych Crunchipsów i BoJacka.

― Jasne, i nie poradzicie sobie beze mnie, co nie?

― Nie o to chodzi. Tylko, po prostu... zobowiązałaś się do czegoś, Frida, do jasnej cholery! Objęłaś funkcję przywódczyni, miałaś zarządzać tym mniejszym bajzlem, żeby ogarnąć większy bajzel! A od twojego uroczego załamania wszystko stoi w miejscu, nawet nie możemy się zebrać, bo Manet sam płacze w kąciku, Munch ma swój epizod depresyjny, van Gogh ataki paniki, Łempicka mówi, że nie ma ochoty, a Degas, że to nie ma sensu.

― I na nich nie umiesz tak nakrzyczeć, jak na mnie?

Renoir się zawahał.

― To inna sprawa. Po prostu... musisz się ogarnąć i wrócić do prowadzenia tego. Musisz. Nie ma innej opcji. Inaczej tego nie ogarniemy.

Chciała mu się odszczeknąć, ale wiedziała, że to by tylko pogorszyło sprawę.

― Tak myślisz? ― zapytała z rezygnacją.

― Tak. No już, Frida, ogar.

Zerknęła z żalem na BoJacka Horsemana i zamknęła klapę laptopa. Potarła twarz w zamyśleniu, próbując dostosować myśli do perspektywy powrotu do rzeczywistości.

― Okej.

― Okej? Tak po prostu, okej?

Wydawał się prawie rozczarowany brakiem możliwości krzyczenia na nią dalej.

― Tak, okej. Ogarnę się i wrócę do tego... śledztwa. Tylko potrzebuję załatwić parę spraw.

Mimo wszystko, Renault miał trochę racji. Nie może sterczeć tu całe życie – i choć wiedziała, że zrobienie czegokolwiek teraz wydawało się dziesiątki razy trudniejsze, kto wie, czy zaangażowanie się w cokolwiek nie pomoże, nie stłucze bariery. Kiedyś trzeba, prędzej czy później. A skoro na razie chroniła ją gruba warstwa obojętności, to co jej grozi?

No i, w głębi serca, mimo że nie chciała się do tego przyznać, trochę chciała udowodnić Die... byłemu, że ta inicjatywa nie jest „idiotyczną dziecinadą". Trochę chciała go wyjaśnić, pokazać mu, że jest kimś więcej, sprawić, że będzie żałował, że stracił ją na rzecz pustki w ładnym opakowaniu, jaką była Eva Gonzales.

No to lecimy.

― Widzisz, Frida? Było tak trudno, nie można było tak od razu, co? No, nie można było?

Jednak Frida nie słuchała już Renoira. Podniosła się z legowiska i spojrzała w lustro ponuro. Odpowiedział jej wrogi wzrok drobnej, chudej dziewczyny z zaniedbaną cerą, potarganymi włosami, martwym wyrazem twarzy.

Najwyższy czas. Trzeba zacząć od tych najtrudniejszych rzeczy, prawda?

________________________________________________________

Nie wszyscy przyszli i musiała przyznać, że nieco ją to zaskoczyło. Był Renoir, to oczywiste, razem z Monetem, Pissarrem oraz Berthe – Maneta z Sisleyem nie było. Edgar Degas co prawda się pojawił, ale zdawał się zbyt naburmuszony, by brać udział w dyskusji. Jego przyjaciółka, Mary, z kolei zdawała się zainteresowana. Yayoi i Tamara zagnieździły się w okolicach rozstawionych sztalug – zrobili spotkanie w pokoju Renoira, bo Fridzie nie chciało się sprzątać u siebie. Uroki lenistwa. Dziwaki... to znaczy, Turner i van Gogh się spóźnili, Munch był, Dali spał na podłodze przy łóżku Moneta, w końcu tu teraz pomieszkiwał.

― Co my tu właściwie robimy? ― zapytał Edgar z wyrzutem.

„Dobre pytanie", przyznała w myślach Frida. Naprawdę dobre pytanie. Zerknęła na Salvadora, zazdroszcząc mu – sama chętnie by się przespała.

― Kontynuujemy śledztwo ― oświadczyła, starając się włożyć w to stwierdzenie jak najwięcej przekonania.

Odciągała myśli od tego, co zrobiła tuż przed zwołaniem spotkania – tego, co musiała zrobić.

― To, do czego ostatnio doszliśmy, to refleksja, że zaginięcie da Vinciego może być powiązane ze zniknięciem Szkoły Ateńskiej.

― Trochę w to wątpię ― wtrącił się Monet. ― Czy ktoś porywałby go tylko dla tego obrazu...

― Nie wiadomo, czy go porwano.

― Zauważyliśmy, że od dawna w szkole dzieją się dziwne rzeczy. Od kilku miesięcy systematycznie giną obrazy uczniów... to może być powiązane.

― Nie żeby coś, Frida, ale to się wydaje mocno naciągane, szczerze mówiąc ― przyznała Yayoi po chwili.

― Myślę, że warto sprawdzić ten trop ― nie ustępowała. ― Może akurat coś znajdziemy.

To było tak upokarzające, ale przecież musiała to zrobić. Nie mogła pełnoprawnie nazywać go byłym bez tego, zresztą, nie chciała zostawiać tej historii bez zakończenia.

― Jak niby chcesz to sprawdzić?

― Możemy po prostu przypomnieć sobie, które obrazy zostały skradzione, i poszukać czegokolwiek o nich ― zaproponowała Mary. ― Choćby w internecie. W internecie jest wszystko.

― Hmm, okej. To co zaginęło?

― „Michael Jackson" Warhola ― przypomniał sobie Pissarro. ― I „Martwa natura z gitarą" Juana Grisa.

Pamiętała, jak ginęły obrazy Diega, ale postanowiła o tym nie wspominać.

No, mogło być gorzej. Chociaż jej nie wyśmiał... no, przynajmniej nie on. O Picassie i Gauguinie nie można tego wspomnieć.

Mogło być gorzej... chyba. Mimo wszystko okazało się, że płaszcz obojętności nie chroni przed wszystkim. Nie chronił przed widokiem Evy w jego pokoju, jej ręki na jego ramieniu w obronnym geście, gdy tylko ujrzeli ją w progu.

― Jakaś kompozycja Kandinskiego.

― O, i „Beatrix" Rossettiego, pamiętacie, jak płakał przez tydzień na każdej lekcji?

― I ten pejzaż Klimta! Szkoda straszna, był świetny.

― „Widok miasta", chyba tak to się nazywało... Georgii O'Keeffe.

― Coś Matisse'owi też zaginęło.

― Okej, okej. Mary, zapisujesz to?

― Pewnie.

Próbowała zachowywać się jak najbardziej oficjalnie. Umalowała się nawet, naciągnęła na siebie normalne ciuchy, związała włosy. Przyszła do pokoju Diega i reszty, mówiąc, że ma coś do omówienia z Riverą. Nawet nie drżały jej ręce, no, prawie.

On się z niej nie śmiał...

― Myślę, że musimy spróbować znaleźć te dzieła ― oświadczyła. ― Zobaczyć, co się z nimi stało. Kto wie, może to nas zaprowadzi do „Szkoły Ateńskiej", a to do da Vinciego?

― Zbyt naciągane ― w dalszym ciągu narzekał Degas.

― Warto spróbować ― nalegała. ― Ma ktoś lepszy pomysł?

Nikt nic nie odpowiedział.

Tak więc zabrali się za poszukiwania – bardzo amatorskie poszukiwania, które wyglądały właściwie tak, że każdy przyniósł swojego laptopa i szukał we wspaniałej otchłani wiedzy, jaką jest internet, przydzielonego mu obrazu. Musieli sięgnąć do najdalszych otchłani swej pamięci, by przypomnieć sobie tyle zgub, ale ostatecznie wszyscy Poszukiwacze dostali coś, czego mogli szukać.

Frida beznamiętnie przekopywała kolejne strony, szukając wzrokiem śladu zaginionego dzieła trzecioklasisty mieszkającego z Munchiem, Alphonse'a Muchy, o tytule „Lato". Nie mogła się jednak skupić – pamiętała mniej więcej, jak wyglądało, ale teraz, gdy próbowała wizualizować je sobie, jej wyobraźnia płatała figle. Na pewno była tam dziewczyna, odwrócona plecami do widza, w luźnej szacie, oparta... na jakiejś gałęzi? Chyba tak. Miała odsłonięte plecy. Nie potrafiła jednak przypomnieć sobie jej twarzy, bo za każdym razem, gdy myślała o „Lecie", widziała twarz Evy Gonzales w miejscu oblicza nimfy namalowanej przez Muchę.

Widziała jej plecy, jej długie, szczupłe nogi. Jej arystokratyczne dłonie, które wyglądały, jakby nigdy nie trzymała w nich pędzla albo dłuta. Musiała co chwilę sobie przypominać, że to nie Eva była na tym obrazie, nie – ale jak wyglądał naprawdę? Jak wyglądała ta dziewczyna, Lato? Nie umiała przywołać jej twarzy. Może i faktycznie była to Eva... kto wie, czy nie pozowała Alphonse'owi. Cała szkoła była w niej zakochana, cały świat.

Ciągle widziała jej szczupłe dłoni, mimowolnie porównując je ze swoimi spracowanymi rękami. Jej idealne plecy. Jej ciemne, gładkie włosy, tak inne od tych Fridy, które ciągle się plątały. Jej eleganckie sukienki, różniące się od jej wielobarwnych kreacji jak noc od dnia. I nogi, perfekcyjne nogi, z których żadna nie była chudsza ani krótsza, nogi osoby, która nie chorowała na polio.

Nie powinna była o tym myśleć, ale pokusa zwyciężała.

Czy ona się z niej wtedy śmiała? Trudno powiedzieć. Raczej darzyła kpiącym uśmieszkiem. Wydawało jej się, że to słuszna rzecz, że jakoś trzeba to oficjalnie zakończyć...

I tak mu powiedziała, chyba nawet w tych słowach. „Diego, powinniśmy to oficjalnie zakończyć". Gauguin parsknął śmiechem. „Co tu jeszcze zakańczać?". Nie przerwała. „Chciałam po prostu zaznaczyć, że to koniec. Ostateczny koniec". Picasso zaczął się krztusić. „No co ty, Frida, kto by pomyślał?". Diego patrzył jej prosto w oczy, poważnie, wciąż jednak nie przestając dotykać Evy, jej perfekcyjnych ramion. „I nie chcę mieć już z tobą żadnego kontaktu, nigdy".

Wciąż się śmiali, ale nie była pewna, co gorsze – ich śmiech, kpiący uśmieszek Evy czy poważna twarz Diega. Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi, a łzy popłynęły dopiero wtedy, gdy była już w swojej części internatu.

― Mam coś ― odezwał się ktoś nagle, wybudzając ją z zamyślenia.

― Serio?

― Jestem prawie pewna. ― Mary brzmiała stanowczo i spokojnie. Cała grupka, tkwiąca w bezruchu przez ostatnie pół godziny... albo i więcej? poderwała się gwałtownie, zaglądając na ekran jej MacBooka.

Frida wiele mogła się spodziewać po poszukiwaniach Mary – kontaktu z rosyjskimi hakerami, stron zapisanych szyfrem, skomplikowanych wykresów – ale nie spodziewała się znajomego widoku Instagrama.

Mary wyświetlała zdjęcie jakiejś kobiety, na oko dwudziesto-, dwudziestopięciolatki, z mocnym makijażem. Robiła sobie selfie, za nią było widać kawałek mieszkania, eleganckiego, minimalistycznego loftu.

― Widzicie?

Wskazała palcem skrawek obrazu widocznego w tle. Aparat uciął większość dzieła, ale jakaś jedna trzecia załapała się w kadr. Na pierwszy rzut oka tego nie zauważyła, ale gdy zaczęła przyglądać się bardziej, dojrzała znajome elementy.

― To ten obraz Georgii O'Keeffe ― wymamrotała. ― Ten, który zaginął.

― Tak.

Frida chciała zapytać, jakim cudem Mary udało się to znaleźć, ale zorientowała się, że pytanie nie miałoby sensu – to po prostu Mary Cassatt. Udawało jej się wszystko, co innym zdawało się niemożliwe.

― Kim jest ta kobieta?

― Leona Pratt ― odpowiedziała, ale ta odpowiedź najwyraźniej niewiele pomogła Poszukiwaczom. ― Córka amerykańskiego maklera, mieszka w Nowym Jorku, trochę kolekcjonuje sztukę, ale jest amatorką w temacie.

― Co w jej mieszkaniu, do cholery, robi obraz dziewczyny z naszej szkoły?

― To naprawdę, naprawdę dobre pytanie.

_________________________

Frida Kahlo, "Autoportret z rozpuszczonymi włosami", znany tez jako "No i kolejny odcinek"

Pierre-Auguste Renoir, "Promenada", znana też jako "Wejrzenie na dramy"

Dante Gabriel Rossetti, "Beatrix", znana też jako "Zguba"

Georgia O'Keeffe, "Radiator Building at night", znana też jako "Co my tu mamy?"

___

w święta popracuję nad kks serio

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top