XVIII. Owoc poznania dobra i zła
-EDOUARD-
Od paru dni zbierało się na deszcz, ale rozpadało się dopiero dzisiaj. Jednak nawet to nie zadowalało Edouarda Maneta, mimo że siedzenie na parapecie w swoim pokoju przy akompaniamencie kropel ślizgających się po szybach okna było jednocześnie tak poetyckie i tak strasznie cliche. Ciągle coś wydawało się nie tak. Chciał, żeby deszcz padał mocniej, z furią, a nie tak niemrawo wsiąkał w ziemię, żeby wiatr naginał drzewa do ziemi, żeby coś się, do cholery, stało, żeby okno, przy którym siedział, pękło, żeby parapet się zawalił, żeby coś zniszczyło to miejsce, zniosło z powierzchni Ziemi.
Manet ukrył twarz w dłoniach.
Zawsze uważano go za spokojnego, zawsze był opanowany, emocjami posługiwał się równie gładko co pędzlem. Dawno nie czuł... tak dawno nie czuł tyle naraz, nie pamiętał już tego uczucia rozrywania przez sprzeczne myśli, impulsy, wspomnienia...
Dlaczego to zrobiła? Dlaczego mu to zrobiła?
Nie mógł zamknąć oczu, bo pod powiekami pływała mu jej twarz, choć rozmazana, inna, wciąż tak bardzo jej, płynęła razem z łzami jak Ofelia Millaisa. Gdy otwierał oczy, wcale nie było wiele lepiej.
Samo zdjęcie nie było najgorszą częścią tego wszystkiego. Obraz, niewyraźny, uchwycony szybko przez Duchampa, Evę wcale nie łatwo tam rozpoznać - mógł sobie jeszcze wmawiać, że to nie ona. Paradoksalnie, jako malarza, wcale nie obchodziły go aż tak wizerunki, rozumiał, jak łatwo je sfałszować, jak nietrwałe i często nieprawdziwe są. Obrazy to zawsze rodzaj iluzji, nie liczyły się... nie liczyły się aż tak. Zresztą, mógł uwierzyć, że to wcale nie Eva, albo że całą sytuację w jakiś sposób da się sprowadzić do jednego wielkiego nieporozumienia. Mogło tak być, prawda? Wytłumaczenie, skąd wzięło się zdjęcie – jakoby Duchamp dowiedział się, że Rivera spiskuje przeciwko niemu i włamał mu się do pokoju, gdy Gauguin oraz Picasso powiedzieli mu, iż ich współlokator przebywa poza szkołą, lecz kiedy Marcel się włamał, ujrzał... to, co ujrzał, zrobił zdjęcie i zbiegł – nie przemawiało do Edouarda. Prawdę mówiąc, brzmiało zupełnie bezsensownie.
Nie, samo zdjęcie nie było najgorsze. Najgorsze były słowa.
Naprawdę nie chciał o nich myśleć, ani o niej.
Drzwi do pokoju Maneta uchyliły się, a ktoś delikatnie zastukał we framugę. Uniósł wzrok, lecz przypomniawszy sobie, że na jego twarzy najprawdopodobniej widnieją ślady łez i żałosnego lamentowania, któremu oddawał się z wielką pasją od paru godzin, pochylił się szybko.
― Mnie nie musisz się wstydzić ― wyszeptał nieśmiało łagodny głos, tak mu znajomy. Uśmiechnął się bez przekonania, odwracając głowę w stronę przyjaciółki. ― To zupełnie naturalne.
― Chyba tak.
Ze zdziwieniem odkrył, że Berthe Morisot wygląda w tej chwili na młodszą, niż faktycznie jest. Z wyraźnym skrępowaniem tkwiąca w pokoju Maneta, Moneta i Renoira, przypominała najwyżej trzynastoletnią dziewczynkę, przestępującą z nogi na nogę, zarumienioną, niepewną, co powinna zrobić. Z drugiej strony – jak zawsze – miała w sobie coś z nimfy, ta jej porcelanowa cera, ogromne, po prostu ogromne oczy, niedbale związane czarne jak noc włosy, wyglądające bardziej jak pociągnięcie węglem po płótnie. Patrząc na nią, analizując elementy jej sylwetki, jak egzaminuje się fragmenty obrazu, przez chwilę myślał o czymś innym.
― Kazali mi cię zawołać na spotkanie... no, Poszukiwaczy.
― Poszukiwaczy?
― To robocza nazwa.
Prawie się uśmiechnął.
Coś było dziwnego w niej stojącej tutaj, w pokoju utopionym w szarym półmroku. Szarość do niej nie pasowała, nie do tych oczu.
― Jesteś pewna, że będę tam potrzebny?
― Tak ― odparła stanowczo. ― Będziesz.
Nie miał sił, nie miał chęci, czuł się, jakby nie miał nic, ale wstał z parapetu i podążył za Berthe. By zająć myśli czymkolwiek, przez chwilę kontynuował analizowanie jej osoby. Kim była Berthe Morisot? Cóż, dla Edouarda Maneta stanowiła trzy rzeczy – talent, tajemnicę oraz przyjaciółkę. W tej kolejności.
A największą jej zaletą w tym momencie było to, że w niczym nie przypominała Evy Gonzales. Oczywiście, pomyślenie o nieprzypominaniu Evy Gonzales od razu przypomniało Manetowi o Evie Gonzales, ale mniejsza z tym.
Eva. Jej słowa, najgorsze były jej słowa. Umiała malować, ale to jej głos kształtował rzeczywistość, nie pędzel, jej głos, piękny, jedwabny, oszczędny w zdaniach, jak łuna światła, która nagle rozbiła mu świat.
Siedzieli tam, gdzie zwykle, a miejsca już naprawdę brakowało. Opadł na podłogę gdzieś w tyle, lustrując wzrokiem tę nieporadną zbieraninę frajerów, do której bez wątpienia sam należał. Samozwańczą przywódczynią była pomysłodawczyni, czyli Frida. Jednak dziś Frida również nie wyglądała jak Frida, i jeśli po Manecie widać było jego nastrój, z młodej Meksykanki on wręcz epatował.
Jak to najlepiej ująć? Nie miała nic kolorowego na sobie, jedynie dżinsy i powyciągany czarny sweter. I makijażu też nie miała, nie, żeby go potrzebowała, skądże znowu, ale wyglądała inaczej. Opuchnięte oczy jak na dłoni, nabiegłe krwią białka, spierzchnięte wargi, papieros między zębami.
― Frida, zaczadzisz nas ― prychnęła z pretensją Tamara Łempicka. Meksykanka w odpowiedzi wzruszyła ramionami.
Wobec widocznego stanu Kahlo przewodnictwo dziś miał najwyraźniej objąć jej przyboczny, złośliwie na spotkaniach Poszukiwaczy przezywany Podsekretarzem, czyli Pierre-Auguste. Siedział tuż przy niej, cały zadowolony z nagłego awansu społecznego, który co prawda kosztował dwoje ludzi złamane serce, ale mniejsza z tym. Mniej zadowolony wydawał się z kolei z tego, że obok niego siedział Dali, na korytarzach szkolnych zwany wyłącznie Wariatem Dalim. Manet, będąc z nim w klasie, słyszał już chyba milion żartów z jego nazwiska – najpopularniejszy ostatnio zdawał się „mózgu mu już nie Dali" – ale sam nie miał konkretnej opinii o Salvadorze, przynajmniej dopóki nie zetknęli się na gruncie Poszukiwaczy. Szczerze mówiąc, to też jednak nie wpłynęło zbyt mocno na wyrobienie sobie zdania o surrealiście – być może zaczął myśleć o nim nieco bardziej pozytywnie, bo okazało się, że jakiś mózg to mu jednak Dali.
W ogóle sporo tu wyrzutków społecznych, zauważył Manet. Oprócz Dalego, prym w tej kategorii z pewnością wiedli William Turner i Vincent van Gogh. Ci to dopiero dziwacy pierwszej wody, ale z jakiś przyczyn nie zaprzyjaźnili się z Salvadorem, być może dlatego, że prezentowali zupełnie inne poziomy dziwactwa. Anglik opętany katastrofami naturalnymi, zafascynowany zniszczeniem, niepokojący, tworzył ogromny kontrast do uroczego, sympatycznego i ewidentnie zagubionego w życiu van Gogha, lecz mimo to byli nierozłączni. Vincent niewiele mówił na spotkaniach Poszukiwaczy, Turner więcej. Manet wrócił myślami do dnia, w którym wstąpili do tej dziwnego organizacji – po prostu zapukali do pokoju Fridy, ich koleżanki z klasy, a Holender, co prawda jąkając się lekko, zapytał, czy mogą się przyłączyć. Po prostu. I już. Zresztą, czy któreś z nich dołączyło w bardziej finezyjny sposób?
O impresjonistach – skupionych na podłodze wokół Fridy, jakby niewidzialnej – trudno było mówić, bo byli częścią założycielską, wraz z dziewczynami. Z pewnością dość fantazyjnie wypadł Salvador Dali, który wstąpił podczas bycia ściganym przez krwiożerczego Marcela Duchampa, który, co prawda, nie pałał już taką chęcią mordu, ale surrealista i tak spał u impresjonistów i pomieszkiwał u nich – raz u Maneta, Moneta i Renoira, a raz u reszty. Jednym z większych zaskoczeń było pojawienie się Edgara Degasa, marudnego drugoklasisty, i jego ładniutkiej przyjaciółki, Mary Cassatt, którą nauczyciele wychwalali pod niebiosa. Nie był świadkiem ich przybycia, ale nietrudno się domyślić, że przyłączenie się tej dwójki do Poszukiwaczy to pomysł Mary. Teraz jednak nawet Degas, zazwyczaj nieodzywający się ani słowem, mówił coś do Sisleya.
Zresztą, miał wrażenie, że wszyscy w tym pokoju z kimś rozmawiali.
Poza nim.
I chciał, by tak pozostało.
― Witam na naszym spotkaniu ― oznajmił wreszcie Renoir, przerywając szepty. ― Yyy... rozumiem, że ze względu na ostatnie wydarzenia może być ono dość chaotyczne, ale mam nadzieję, że coś z tego wyniesiemy. ― Przerwał na chwilę, po czym ciągnął jakby z większą pewnością siebie. ― Właściwie, ostatnie wydarzenia to jeden z ważniejszych powodów tego spotkania.
― Zamknij się ― przerwała mu Frida. ― Zamknij się, proszę.
Coś w jej tonie drgnęło i Manet, wbrew sobie, spróbował spojrzeć jej w oczy. Natknął się na wpół kpiące, wpół łagodne spojrzenie, niemożliwe do zinterpretowania.
Ubodło ją to, widać. Ale z drugiej strony sprawiała wrażenie, jakby widziała znacznie gorsze rzeczy.
― Frida, spokojnie. ― Pierre-Auguste odetchnął. ― No więc, jakby to ująć...
― Nie zaczynamy zdania od „więc" ― prychnął Edgar.
Claude Monet z całych sił powstrzymał się od riposty.
― ...naprawdę rozumiem, że to niekoniecznie najlepszy moment dla wszystkich obecnych. Tyle że, cóż, to sedno całej sprawy. To nie najlepszy moment dla nikogo, i w najbliższym czasie nie spodziewajmy się lepszych. Spójrzmy prawdzie w oczy ― w poważnym głosie Renoira odbił się podniosły ton zazwyczaj kojarzony z jego przyjacielem, Claudem ― ta szkoła się rozpada. Jest coraz gorzej. I będzie. W momencie, w którym dyrekcja zleca zajęcie się Duchampem samorządowi, a samorząd to... żart, a kumple przewodniczącego zamierzają to wykorzystać, by zyskać większe prawa niż zwykli uczniowie, by trochę pomścić się na ludziach, których nie lubią... serio, trzeba być obłąkanym, żeby nie zauważyć, że to, co się dzieje, to katastrofa i ktoś musi zapobiec jej dalszemu rozwojowi.
― Bez przesady ― wcięła się Yayoi. ― Proszę nie dyskryminować osób obłąkanych, ja też widzę, że coś jest nie tak.
― Zwracam honor.
Na chwilę zapadła cisza. Manet zerknął na Berthe, stojącą obok niego – patrzyła prosto na Renoira z zaciśniętymi ustami. Tak, ona była osobą, która zatrzymuje katastrofę, osobą, którą się podziwia. Edouard spojrzał na własne dłonie i zadał sobie pytanie – czy on jest taką osobą?
Nie. Zdecydowanie nie. Nie został stworzony dla takich rzeczy. Dla nich wszystkich siedzenie tutaj i rozmawianie było tak proste, a jemu każda minuta dłużyła się w nieskończoność, każda sekunda wymagała wysiłku. Bardzo nie chciał tu być.
Ale co innego miał robić? Chować się w swoim ciemnym pokoju wciąż i wciąż, odgrodzić się od ludzi jeszcze bardziej, odpłynąć, pogrążać się nieustannie w braku j e j?
― Mam na myśli to, że trzeba przejść do konkretnych działań ― podjął na nowo Renoir. ― Do tej pory sobie siedzieliśmy i gadaliśmy, wymieniając teorie o zniknięciu da Vinciego, no i spoko, ale myślę, że czas realnie coś zrobić.
― Co zrobić? ― zapytała głucho Frida.
― Przede wszystkim zamknąć nasze małe towarzystwo. Myślę, że brakuje w nim już miejsca na kolejne osoby ― zasugerował, widocznie wcielając się w rolę podsekretarza. ― I zacząć porządne śledztwo, takie z prawdziwego zdarzenia. Wiecie, o co chodzi.
― Czyli bawimy się w Sherlocka ― podsumował Sisley ironicznie.
― Nie, nie bawimy się w Sherlocka. A w razie czego, możesz być co najwyżej Andersonem. Nie, musimy, do cholery, rozwiązać tę sprawę i ogarnąć tę szkołę, zanim będzie gorzej. A do tego czasu musimy przetrwać, a łatwiej będzie nam przetrwać w większej grupie niż samym albo w duetach, dlatego proponuję sformalizować Poszukiwaczy.
― Kurna, Renoir, do jasnej cholery, ty kurde przekląłeś ― zauważyła zaskoczona Tamara Łempicka. ― Jestem w szoku.
― Ten plan jest dobry ― uznał Turner, zanim ktokolwiek zapytał go o zdanie.
― Jak sformalizować? ― rzuciła Yayoi. ― Zanieść papiery do urzędu czy bardziej bransoletki przyjaźni?
― Nie wiem ― przyznał szczerze Pierre-Auguste. ― Uznałem, że jak powiem, że jestem sformalizowany, to już będzie.
― No spoko ― mruknął Claude. ― Renault jak zawsze praktyczny i przebiegły.
― Och, zamknij się, Money. Ja tu przynajmniej coś robię, a zresztą...
― Dobra, dobra, cicho ― odezwała się Berthe. ― Po prostu od teraz uznajmy, że Poszukiwacze to coś poważniejszego, a nie tylko grupka do wymiany teorii spiskowych, jasne?
Edouard poczuł, że mimowolnie narasta w nim niechęć do tej koncepcji. Nie miał... nie miał ochoty na takie gry i zabawy, na deklaracje, na poważne angażowanie się w cokolwiek. Z jednej strony wiedział, że ktoś m u s i to zrobić, ale czy jego obecność cokolwiek zmieni?
Uznałby siebie za rozdartego, ale nie miał za bardzo siły na rozdarcia. Czy miał na cokolwiek siłę? Czuł się, jakby odeszła wraz z nią. Bo tak naprawdę to było, to było sedno, to była ta jątrząca, ropiejąca rana. Eva go nie zdradziła. Eva odeszła. Zniknęła. Nie wróci. Zostawiła go, i zostawiła na zawsze. Pożegnali się, ale co to za pożegnanie?
Przepraszam, Edouard...
Dlaczego, dlaczego to zrobiła?
Przestałam już to czuć, przestałam czerpać radość z naszych spotkań, wpadliśmy w monotonię...
Chciał na nią krzyczeć – jakim prawem używasz liczby mnogiej? Jakim prawem? Oddałem ci tak dużo, ale mojego głosu, do jasnej cholery, nie oddałem. Ale dalej tak mówiła.
Myślę, że tak będzie lepiej dla nas obojga, prędzej czy później by coś takiego się stało... Popatrzmy prawdzie w oczy, Edouard, to się skończyło. Skończyliśmy się.
W tym miałam rację.
Stali w milczeniu, a ona uniosła te wielkie, ciemne oczy, w których się zakochał, i odezwała się ostatni raz.
Chciałbyś jeszcze... coś powiedzieć? O coś zapytać?
I, jeju, Manet tak bardzo się tego wstydził, że miał ochotę wydrzeć z siebie te słowa, ale to one siedziały w nim najgłębiej i jakimś cudem znalazły drogę do jego strun głosowych, wylewając się cienkim, cichym głosem.
Dlaczego to zrobiłaś, Eva? Przecież... przecież ja cię kocham.
Odwróciła się.
Odeszła.
Odeszła.
W głowie nieustannie dudnił mu jej głos. Skończyliśmy się. Dlaczego używała liczby mnogiej, dlaczego mówiła za niego? Dlaczego to zrobiła? Przecież, przecież...
I kiedy popatrzył na tych ludzi w tym pokoju, na dziewczyny i chłopców, na wielobarwne istoty, niektóre szczęśliwe, inne złamane, ale wszystkie zagubione i wszystkie zdeterminowane, by się odnaleźć, wreszcie poczuł coś innego.
Gniew.
Eva nie miała prawa. Nie miała prawa mówić w liczbie mnogiej, nie miała prawa mu tego zrobić, nie miała prawa zrobić tego Fridzie, nie miała prawa mówić, że się skończyli. Nie miała prawa go skończyć.
― Wchodzę w to ― oznajmił Edouard Manet. ― Zróbmy to. Znajdźmy da Vinciego, zmobilizujmy się. Nic innego nam nie zostało, nie możemy czekać, aż ktoś inny to zrobi. Musimy dać z siebie wszystko i skończyć to szaleństwo.
Skończyć. Skończyć szaleństwo, a nie siebie.
Frida uniosła głowę i ich spojrzenia zahaczyły o siebie. To dziwna relacja, jak każda powstała na bazie zranienia przez tych samych ludzi – ale Manet wiedział, że i stąd biorą się naprawdę dobre przyjaźnie.
― Zróbmy to ― powtórzyła.
― Zróbmy ― zgodziła się Mary Cassatt.
― Jeszcze jedno ― mruknął Salvador.
― Co, Dali?
― Jeszcze jedno.
Puścili jego słowa mimo uszu.
Renoir popatrzył na zebranych dość usatysfakcjonowanym wzrokiem.
― Proponuję zacząć od tego, od czego zaczęliśmy podczas... nieformalnych rozmów. Czyli od początku. Dość kluczowe dla całego śledztwa będzie ustalenie tego, dlaczego da Vinci mógł zostać porwany.
― Osobista zemsta ― rzuciła Tamara. ― Albo generalnie coś z jego życia prywatnego, o czym nie wiemy.
― Ktoś spisuje?
― Ja mogę ― zgłosiła się Mary.
― Pieniądze? ― zaproponował Claude Monet-Money. ― Był coś komuś dłużny, albo coś? Albo ktoś jemu?
― Gejowskie romanse?
― Wiedział coś, czego nie powinien?
― Mafia?
― Jeśli to ma coś wspólnego ze szkołą, a raczej ma, to może ktoś chciał wywołać ten stan w szkole? ― odezwał się niespodziewanie William Turner wśród natłoku propozycji. ― Ten chaos?
― Żeby coś ukryć ― podchwyciła Mary.
― Albo wejść na konkretne stanowisko ― skwitował Edgar. ― Wiadomo.
― Myślę, że pomijamy jedną bardzo ważną rzecz ― odezwał się bardzo, bardzo powoli Pissarro.
― Też tak sądzę ― wtrącił się Salvador. ― Ciekaw jestem, czy myślimy o tym samym.
― O co chodzi?
― Myślę, że zapominamy, że... nie tylko da Vinci zniknął w tym czasie ― powiedział w końcu Camille.
― Szkoła Ateńska II ― wyjaśnił Dali i spojrzał porozumiewawczo na impresjonistę. To niesamowite, że dwa tak różne umysły – jeden poukładany jak tylko się da, a drugi porąbany na kawałki tasakiem – wpadły na ten sam pomysł. Gdy tylko wypowiedzieli to na głos, Manet zdziwił się, że sam o tym nie pomyślał.
― Myślisz, że to mogło być spowodowane kradzieżą „Szkoły"?... ― rzuciła sceptycznie Frida. ― To tylko obraz, chyba. Naprawdę porwaliby kogoś z powodu obrazu?
― W tym miejscu nie ma czegoś takiego jak „tylko obraz". Wiemy to najlepiej ze wszystkich ludzi na świecie.
― No, nie wiem ― prychnął Degas. ― Nieprawdopodobne raczej.
Przez moment wszyscy przetrawiali tę myśl, rozważając z pozoru absurdalny pomysł Dalego i Pissarra, który jednak być może... być może coś w sobie miał. I właśnie w tej chwili, kiedy na chwilę oddalili się od tego pokoju, a wrócili do hallu z dnia kradzieży obrazu, ktoś zapukał do drzwi.
― Czy tutaj... jest to śledztwo w sprawie da Vinciego?
― Nie przyjmujemy już ochotników ― burknął Renoir.
Edouard uniósł wzrok, by ujrzeć, ku najwyższemu zaskoczeniu, osobę, która zawsze była gdzieś w obrzeżach jego świadomości, ale celowo starał się nie zwracać na niego uwagi. Teraz było to niemożliwe. Stał tam, w drzwiach, jak zwykle na czarno, ze swoimi smutnymi oczyma otoczonymi fioletową siateczką żył od niewyspania, niepoukładanymi włosami, palcami brudnymi od czerwonej farby, splątanymi słuchawkami zwisającymi z kieszeni czarnych dżinsów.
Spojrzał mu w oczy, chyba pierwszy raz od miesięcy, czując nagle palący wyrzut sumienia.
To inna sytuacja, wiedział, ale i tak nagle zrozumiał, zobaczył siebie przekrwionymi oczami chłopaka stojącego w drzwiach. Dla niego to on, Edouard, był kimś, kto mu ją zabrał, kto go niej pozbawił, był jego Diegiem Riverą i musiał go nienawidzić prawie tak mocno, jak teraz Manet nienawidził Meksykanina.
― Chciałbym wam pomóc, może mogę się przydać, tak pomyślałem... ― plątał się. ― Ale jeśli nie, to okej, rozumiem...
― Przyjmijmy go ― odezwał się Manet. ― Jako ostatniego. Nikogo więcej.
Frida skinęła z namysłem głową, Renoir westchnął, ale przytaknął.
― Okej. Zostań. Zaraz ci wszystko opowiemy.
Bladą twarz chłopaka wykrzywił lekki, niepewny uśmiech.
― Gratuluję, Edvardzie Munchu ― odezwała się Tamara, unosząc brwi. ― Zostałeś ostatnim Poszukiwaczem.
Pablo Picasso, "Melancholijna kobieta", znana też jako "Mood na dziś"
John Everett Millais, "Ofelia", znana też jako "Uciążliwe wspomnienie"
Edouard Manet, "Berthe Morisot au Manchon", znana też jako "Talent tajemnica przyjaciółka"
JMW Turner, "Storm shipwreck", znane też jako "Wariat pierwszej wody"
Pierre-Auguste Renoir, "Autoportret", znany też jako "Podsekretarz"
Edouard Manet, "Eva Gonzales" (?), znana też jako "Odeszła"
Edvard Munch, "Desperacja", znana też jako "Ostatni poszukiwacz"
____________
w ramach halloween postanowiłam przestraszyć was powiadomieniem którego z pewnością się nie spodziewaliścieXD naprawdę, chciałabym pisać częściej, swear, ale mam dosłownie zero czasu wolnego. nie idźcie do najlepszej szkoły w kraju, serio, ambicja to zła rzeczXDD
następny rozdział będzie cudowny mówię wam sama się nie mogę go doczekać aaa
żeby nie zdradzić za dużo, dwa słowa. albo trzy. Anioł, Florencja, Medici.
kc buziaczki
//kurna historia berthe i maneta irl jest tak ciekawa, że nie moge się doczekać, aż wezmę się w garść i napiszę wreszcie podobrazie, czyli wyjaśnienia do każdego rozdziału, ile czerpałam z historii, a ile wyszło z mojej chorej główki//
//opisy postaci też się piszą, serio, uwierzcie miXDDD//
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top