XIX. Wszystko, tylko nie Medyceusze

miało być śmiesznie, wyszło smutne i gejowsko, enjoy

 -MICHAŁ ANIOŁ-

Michał Anioł naprawdę nie chciał jechać do tego miasta.

Opierał głowę o szybę samochodu wiozącego go do tego przeklętego miejsca, z jednej strony starając się wyglądać jak najmniej pretensjonalnie, a z drugiej czując się jak w melancholijnym, czarno-białym teledysku. „Do czego to doszło", mamrotał pod nosem, „żebym musiał tu wracać".

A niech cię, Leonardo. Przeklęty, różowy geniuszu zła. Nawet po zniknięciu uprzykrza mu życia na wszystkie możliwe sposoby.

Widząc znajome zabudowania, Buonarotti przymknął oczy z udręką. Najgorszy był chyba ten moment – rozdarcie między rozpaczliwą obroną przed wspomnieniami a chęcią podziwiania po raz setny arcydzieła Filippa Brunelleschiego. Zresztą, całe to miasto to arcydzieło.

To nie tak, że Michał Anioł nie lubił Florencji. Wręcz przeciwnie.

Wjechał do swojego ulubionego miasta, czując z każdą minutą, jak bardzo nie chce tu być.

Wychował się tu, to zawsze było j e g o miasto, tak miało zawsze pozostać. Znał je na pamięć, a ono znało jego – i, co najważniejsze, nie tylko tolerowało, ale wręcz kochało. Kochał Florencję całym sercem, stanowiła jego bezpieczną przystań, do której zawsze wracał. Cóż, do czasu...

Nienawidził go, naprawdę go nienawidził. Wspomnieniami o sobie zrujnował mu jego ukochane miejsce na świecie.

To nie tak, że Michał Anioł wspominał go zawsze, gdy był we Florencji. To znaczy... no dobrze, może i tak było, ale nie w tym rzecz.

To nie tak, że unikał tego miasta jak ognia. Przyjeżdżał tu całkiem często, częściej niż gdziekolwiek indziej, od kiedy zaczął uczyć w Domu Barw, ale to zależało od nastroju. Z wiekiem wspomnienia z tamtego lata rosły w jego głowie, przyćmiewały dobre rzeczy, budowały w nim pogardę do miasta i... do siebie samego. Kochał Florencję, naprawdę, ale czasem jej nienawidził, a nigdy chyba nie nienawidził jej bardziej niż dzisiaj.

Otworzył oczy, gdy kierowca wynajętego samochodu wiózł go wąskimi uliczkami, z których wodospadami wylewała się sztuka, historia i jego własne życie. Nigdy nie lubił o n i m myśleć, nigdy nie chciał, prawie nigdy, ale dziś to było kluczowe. Kluczowe dla sprawy. Nie mógł go wspominać, nie dziś.

Cholera jasna. Patrząc na brzegi Arno, przeklinał w myślach jego imię i dzień, w którym go poznał, choć wiedział, że bez niego byłby niczym.

Nie żył od tylu lat, a dalej istniał wszędzie. Jednak, czemu go to w ogóle dziwiło? Jeśli Florencja była miastem Michała Anioła, tym bardziej była j e g o miastem. Wszyscy uważali go za nieoficjalnego króla miasta, miał ją owiniętą wokół małego palca.

I teraz całkiem dosłownie był wszędzie, bo gdziekolwiek Buonarotti nie spojrzał, widział jakieś tablice pamiątkowe, informacje, że to on coś ufundował, jakieś wydarzenia dla uczczenia jego pamięci, no i, oczywiście, mnóstwo ciężarówek z jego nazwiskiem – a jednocześnie nazwą firmy, która sterowała Florencją, w sumie całą Toskanią, z taką łatwością, z jaką Michał Anioł sterował dłutem.

Dobra, starczy, dość. Widział, że zbliżają się do celu, więc musiał się ogarnąć i przemyśleć to, co zamierzał powiedzieć Piotrowi Medici.

Piotr, kto by pomyślał. Pamiętał go, oczywiście, jak mógłby inaczej? Nie spodziewał się, że to on zostanie następcą biznesowego imperium Medicich, choć był pierworodny – wierzył raczej w Leona, ale Leon został księdzem... No cóż, zdarza się i najlepszym, pomyślał Anioł.

Nie widział Piotra od dobrych dwudziestu lat. Chyba. Miał niejasne wrażenie, że ostatnie wspomnienie dotyczące go pochodziło z pogrzebu, j e g o pogrzebu, tego, o którym nie wolno mu myśleć, więc o nim, oczywiście, nie myśli.

Oczywiście.

Pogrzeb wcale nie był dwadzieścia lat temu, przypomniał sobie. Pogrzeb był prawie czterdzieści lat temu. Wydawało się to niemożliwe, żeby j e g o nie było na świecie już niemal pół wieku. Jak to miasto w ogóle żyło bez swojego nieoficjalnego władcy, swojej duszy?

Biznes, przypomniał sobie. Przyjechał tu w sprawach biznesowych. Czy raczej śledczych.

Do przyjazdu do Florencji doprowadził go, oczywiście, nikt inny jak Leonardo da Vinci, dalej nieobecny i wkurzający jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Razem z Durerem usilnie próbowali wyśledzić cokolwiek, aż wpadli na jakże genialny pomysł, żeby, hm, przejrzeć monitoring z dni wcześniejszych niż dzień zaginięcia. Oglądając jakże fascynujące nagrania, odkryli detal, którego wcześniej nie zauważyli, a mianowicie białą ciężarówkę, stojącą pod Improvium tamtej nocy. Nie byłoby to nic niezwykłego, w końcu ciężarówki Medicich, jako wiodącej firmy transportowej i cholera-wie-ile-jeszcze-gałęzi-przemysłu-opanowali panoszyły się dosłownie wszędzie. Bardzo często pojawiały się w okolicach Domu, co prawda niemal nigdy nie wjeżdżając na jego teren, ale mniejsza z tym – zawoziły co jakiś czas obrazy i dzieła na wystawy, przywoziły farby, pędzle i takie tam. Problem leżał w tym, że ta konkretna ciężarówka wielokrotnie się pojawiała, lecz w papierach nie ma żadnych dokumentów, które potwierdzałyby, po co przyjechała, żadnej transakcji, potwierdzenia odbioru, zamówienia, nic. No i to już było podejrzane, więc zadzwonili do Medici Enterprises – a dokładnie, Durer zadzwonił – ale tam sekretarka Piotra odmówiła konsultacji w „takich sprawach" przez telefon, więc ktoś musiał pojechać do Florencji i pomówić z nimi w cztery oczy. Choć Michał Anioł się wzbraniał, argumentacja Albrechta za tym, by to acting dyrektor pojechał, była dość rozsądna, trzeba mu to przyznać. Sprawa faktycznie wydawała się dziwna, śliska, a Buonarotti znał, zupełnie przypadkiem, obecnego dyrektora Medici Enterprises od czasów, gdy Piotr miał jedenaście lat, a rzeźbiarz – dwadzieścia. Zresztą, to rodzina Medicich go wypromowała, dalej pozostawali jego najpotężniejszymi mecenasami – oględnie mówiąc, miał kontakty. W sam raz takie kontakty, żeby zagadać o tę dziwną sprawę.

Przynajmniej tak widział to Albrecht, jak i większość świata. Wszyscy postrzegali go niemal jak adoptowanego Medyceusza, przyjaciela rodziny, kogoś na kształt przyszywanego kuzyna czy wujka spadkobierców imperium finansowego. To, że tak wcale nie było, to, że odcinał się od kontaktów z nimi, jak tylko mógł, z każdymi z tych dzieci, które wcale nie były już dziećmi – z Lukrecją, Magdaleną, Leonem, Contessiną i Piotrem – mimo że mieszkał niegdyś z nimi pod jednym dachem. To wcale nie tak, że ich kontakty ograniczały się do stricte formalnego mecenatu i niezręcznych formułek grzecznościowych, przynajmniej zazwyczaj. Wcale nie tak, że nienawidził ich widzieć, nienawidził tych spotkań, choć do żadnego z nich nie pałał konkretną antypatią.

Nie chciał ich nienawidzić. Przecież to nie ich wina – nie wybrali sobie swojego ojca.

Wychodząc z samochodu przed siedzibą Medici Enterprises, Buonarotti westchnął głęboko. Wszystko formalnie, elegancko, bez nerwów. Prawie się zaśmiał na samą myśl, a zaraz potem wkurzył. Bez nerwów. Nie znosił tego sloganu, a teraz sam go sobie powtarzał. Przedstawi mu sprawę, ładnie poprosi o pomoc, poudaje starego znajomego rodziny, zada bezsensowne pytania, co tam u nich, co u najbogatszej toskańskiej rodziny, by usłyszeć odpowiedzi, których natychmiast zapomni.

Miał nadzieję, że Piotr też utrzyma to spotkanie w tym duchu, w tonie formalnych sformułowań i grzecznych, nieco sztucznych uprzejmości. Naprawdę, tak myślał, niemal w to wierzył – aż do momentu, w którym wszedł do budynku Medici Enterprises, ledwo rozejrzał się po przepięknie urządzonym wnętrzu, a wtem widok przesłonił mu długowłosy mężczyzna w eleganckim garniturze, obejmując go serdecznie i przyciskając do siebie.

― Michelangelo! Kopę lat!

Cóż. Cholera.

Michał Anioł nie przeżywał wizyt świątecznych u irytujących krewnych, natrętnych cioć i wkurzających siostrzeńców. Nie, wizyty u Medicich były tysiąc razy gorsze, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że często zależało do nich jego utrzymanie. A teraz jeszcze czyjeś życie – życie tego przeklętego, idiotycznego, beznadziejnie nierozgarniętego brodacza.

A niech cię papież, Leonardzie da Vinci.

_______________________________________

Michał Anioł miał dość, a dopiero wspięli się do biura Piotra po niekończących się schodach, dopiero usiadł w dizajnerskim krześle, z którego mógł teoretycznie podziwiać wspaniały widok na swoje ulubione miasto, ale w praktyce podziwiał masę zdjęć rodzinnych pokazywanych mu przez Mediciego w akompaniamencie opowieści o najnowszych zmianach w klanie toskańskich bogaczy.

― Tutaj dzieci Lukrecji i Jakuba Salvatiego, o, patrz, tutaj, mają takie urocze zdjęcie z ferii zimowych w Aspen, czekaj, pokażę ci jeszcze to, o...

Po cholerę Lukrecja i Jakub zrobili sobie tyle dzieci? Michał Anioł już nienawidził każdego z nich z osobna, zmuszony do oglądania roześmianych oblicz bachorów na kolejnych absurdalnie drogich wyjazdach.

Generalnie największą wadą Medicich było to, że rozmnażali się w niewiarygodnym tempie, przez co właściwie gdziekolwiek człowiek się nie obrócił, widział jakieś Mediciego. Tak, to wada numer jeden. Wadą numer dwa było to, że prawie każdy z tych niezliczonych Medicich w jakiś sposób przypominał Wawrzyńca, tak więc gdziekolwiek Buonarotti nie spojrzał – w telewizor, na bilboard, do gazety, do lodówki, dosłownie wszędzie widział twarz swojego dawnego... no właśnie, kogo? No, powiedzmy, kogoś, kogo dobrze znał. Za dobrze.

Bo Medici naprawdę byli wszędzie, jak w jakimś koszmarze. Cierpiąc katusze niczym w ostatnich kręgach piekielnych namalowanych przez Botticellego, budował w sobie kolejne pokłady nienawiści do wszędobylskości tej rodziny. Nie wystarczyło im być potentatami finansowymi, o nie, oczywiście, musieli zostać jakimiś cholernymi włoskimi Kardashianami, tyle że bez swojego programu telewizyjnego – na razie. I tak codziennie można było zobaczyć twarz któregoś z nich w telewizji. Włączasz wiadomości i widzisz Piotra jako właściciela najbardziej wpływowej firmy w kraju, przełączasz na inny kanał i widzisz Leona, który został niedawno kardynałem, przełączasz dalej i widzisz Contessinę reklamującą jakiś szampon, przełączasz jeszcze i trafiasz na wywiad z Magdaleną, i kiedy myślisz, że jednak uciekłeś to, niespodzianka, wcale nie, bo gdy z ulgą czytasz nazwisko, dajmy na to, Bianki Pazzi, Marii Rossi czy Lukrecji Rucellai, to, haha! one też są z Medicich, bo to siostry Wawrzyńca, powydawane za mąż za mężczyzn z innych prominentnych rodzin. Koszmar. W momencie, w którym Michał Anioł ujrzał któregoś z Medyceuszy na reklamie swojej pasty do zębów, przez pewien czas rozważał trwałą rezygnacją z jakichkolwiek środków higieny i przejście na ascetyczny tryb życia, najlepiej w jaskini, jak św. Hieronim, bo może wtedy uniknąłby wszechobecnej rodzinki, co gorsza, uważającej go za ich część. Ale nie, pewnie wtedy też by go znaleźli – przyszliby do niego z jakąś, pożal się Archaniele Michale, niespodzianką urodzinową, zapominając, że nie obchodzi urodzin, pewnie dając w prezencie buty z ekoskóry, zapominając, że nosi wyłącznie buty z psiej skóry, które sprowadza z Ameryki Południowej. Tak, to byliby totalnie typowi Medyceusze.

Niestety, wyzywanie ich w myślach nie sprawiło, że Piotr się ogarnął i przeszedł do spraw biznesowych. O nie, on dopiero się rozkręcał.

Teraz jednak było tylko gorzej, bo przestał gadać o stadzie larw wyprodukowanych przez Lukrecję i Jakuba Salvati, a przeszedł do znacznie trudniejszego tematu, a mianowicie swojego ojca.

― Nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle czasu, a ty, Michelangelo? Ciągle czuję się, jakby zabrali go do szpitala ledwie wczoraj, pamiętam wszystko, co z nim związane, każdy drobiazg...

Anioł zacisnął usta, próbując powstrzymać się od wypalenia, że nie, Piotr nie może wszystkiego pamiętać, bo, do cholery, miał 12 lat w momencie śmierci ojca, a zresztą nigdy nie spędził z nim za dużo czasu, gdyż był bardzo zajętą osobą, która nie miała zbytnio czasu na dzieci, i minęło o wiele więcej czasu od śmierci Wawrzyńca, niż jego syn kiedykolwiek z nim spędził.

Cholera. Dopiero teraz zorientował się, że Piotr jest starszy, niż jego ojciec kiedykolwiek był. To nie było najlepsze odkrycie.

Największą zaletę Piotra Medici, a zdaniem Buonarottiego nie miał on ich zbyt wiele, stanowiło to, że nie przypominał zbytnio Wawrzyńca. Inaczej w ogóle by tu nie przyjechał.

― Teraz zbudowali teatr i nazwali go jego imieniem, uwierzysz? Florentyńczycy dalej go kochają, czczą go, jakby był świętym, co najmniej. Niesamowite. No, ale nie ma co się dziwić, bo zarządzał tym lepiej niż ktokolwiek inny... Wiem, że mu nigdy nie dorównam, ale próbuję przynajmniej działać tak, żeby się ze mnie nie wstydził...

Michał Anioł musiał użyć całej swojej siły, by nie rzucić „nie udaje ci się". Piotr był beznadziejnym prezesem firmy. O wiele lepiej wypadłby na tym stanowisku Leon, tylko oczywiście musiało mu odwalić z tą religią i ambicją zostania papieżem, a jakże.

Wkurzał go Piotr, musiał to przyznać, ze swoimi przydługimi włosami, wielkimi oczami i szerokimi ustami, irytującym głosem i przerażającą odpornością na rzeczywistość.

― W sumie, Michelangelo, co byś powiedział na to, żeby przejść się do San Lorenzo? No wiesz, zapalić jakiś zniczyk na grobie taty, odwiedzić go? Zresztą, to ty projektowałeś całą kaplicę, i tamte dwa grobowce, nie? Widziałeś je kiedyś na miejscu?

Wbił palce w oparcie fotela, chcąc się powstrzymać przed wydrapaniem mu tych wyłupiastych oczu. Po kim on je, do cholery odziedziczył? Jego matka, Klara Orsini, naprawdę nie była brzydką kobietą.

Co za poroniony pomysł. Po co miałby chcieć odwiedzać grób Wawrzyńca, no po co? „Może dlatego", podszepnął mu znienawidzony głos, „że cały świat ma cię za jego najlepszego przyjaciela? Że tak naprawdę to jemu zawdzięczasz wszystko, co masz? Że bez niego byłbyś nikim, i do dziś większość twojej kasy pochodzi z kieszeni jego dzieci?".

Jak on nienawidził głosu rozsądku. A to, że głos rozsądku w jego głosie był tak podobny do głosu Leonarda do Vinci, było naprawdę najbardziej paradoksalna sytuacją w jego życiu, bo da Vinci rozsądek to mógłby co najwyżej w zoo zobaczyć, a nie stosować w praktyce.

Gdyby stosował, może Buonarotti nie musiałby tu sterczeć jak ostatni debil, przełknąć wszystkie przekleństwa i posłusznie zgodzić się na propozycję Piotra, plując sobie w kędzierzawą brodę.

― To brzmi jak świetny pomysł. ― Zastanawiał się, ile niechęci mimowolnie przeciekło do jego głosu. ― Tylko najpierw chciałbym ci przedstawić powód, dla którego tu jestem, potem wybierzemy się na spacer, co ty na to?

― Ach, interesy! Ty to zawsze byłeś taki rzeczowy i konkretny, co, Michelangelo? I ze smykałką do interesów.

Smykałka do interesów, na litość van Eycka. Michał Anioł miał mniej więcej tyle wspólnego z interesami na zaawansowanym poziomie co wycieraczka parę pomieszczeń biurowych dalej – ona też istniała w tym miejscu tylko i wyłącznie dlatego, że co jakiś czas widywała jedną z doradczyń finansowych Medicich. Przecież bez niej nawet nie umiał kupić nic przez internet, a co dopiero sprawdzić, czy ktoś go nie oszukał i nie obrabował finansowo, gdy kupował bułki kartą kredytową.

― To właściwie... nie są interesy. To trochę bardziej zawiła sprawa.

― Zamieniam się w słuch.

Michał Anioł miał dość, naprawdę. Nienawidził sytuacji, w których nie mógł podnieść głosu na irytującą go osobę i zagrozić jej wywaleniem ze szkoły.

― Otóż... nie wiem, czy słyszałeś, ale dyrektor mojej szkoły, Domu Barw, a jednocześnie jeden z waszych mniej stałych... podopiecznych artystycznych, zaginął.

― Leonardo?

― Wiedziałeś?

― Nie, zgadywałem. Naprawdę zaginął?

― Tak.

― Biedactwo. Nic nie wiadomo?

― No właśnie ja w tej sprawie. ― Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, na tyle głęboki, na ile pozwalały mu płuca zapadnięte od trzech lat leżenia na plecach i malowania sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. ― Jako obecny dyrektor Domu Barw prowadzę śledztwo w sprawie zaginięcia da Vinciego. I jako kompetentny śledczy, przejrzałem monitoring z nocy zaginięcia, jak również z dni wcześniejszych...

„Mówienie o swojej kompetentności jako śledczy jest takie same jak mówienie o swojej inteligencji albo umiejętnościach malarskich", przypomniał mu złośliwy głosik Leonarda. „Im więcej o tym mówisz, tym bardziej beznadziejny się wydajesz i bardziej przypominasz Petera Paula Rubensa".

― ...i odkryłem coś podejrzanego. Mianowicie, drogi Piotrze, przez ostatnie parę miesięcy ciężarówka Medici Enterprisers pojawiała się dość często, w nieregularnych odstępach, na parkingu Domu Barw, często w nocy, kiedy tego dnia nie odnotowano odbiorów żadnych przesyłek, żadnych transakcji, nic związanego z wami. I była tam też w noc zaginięcia da Vinciego. Weszło do niej trzech, chyba, mężczyzn, wnosili też sporo bagaży. ― Nie wspomniał o ogromnej skrzyni, coś w niej wydawało się zbyt niepokojące. ― Z początku nie zauważyłem, że to wasza ciężarówka, logo na niej było wyjątkowo małe i ledwo dostrzegalne, ale od kiedy je już zauważyłem, trudno je przeoczyć.

Piotr zamyślił się, opierając podbródek na dłoniach.

― Miała rejestrację?

― Co zaskakujące, miała. To znaczy... nie jesteśmy pewni, to jest, nie jestem pewien, czy przez cały czas to była ta sama, gdyż trzy razy zmieniała rejestrację, ale jestem prawie pewien.

― To nic dziwnego, że miała małe logo. W zależności od przeznaczenia i modelu ciężarówki często zdarzają się loga innej wielkości... ― Piotr zawiesił się na chwilę. ― Masz tę najnowszą rejestrację? I dwie poprzednie?

― Tak, mam.

Wyciągnął kartkę ze spisanymi numerami, Medyceusz wrzucił je do MacBooka stojącego na jego biurku. Poczekał chwilę, po czym zmarszczył brwi, wyraźnie skonsternowany.

― To dziwne.

― Czemu?

― Wszystkie trzy tablice należą do niefunkcjonujących ciężarówek, ale takich, które rzeczywiście dawniej były zarejestrowane w naszej firmie. ― Kliknął coś parę razy, a Michał Anioł westchnął cichutko. Nareszcie ktoś się tym zajął – i to, podkreślmy, ktoś, kto umie na komputerze więcej niż włączyć i wyłączyć. Zresztą, rzeźbiarz nie był pewien, czy aby to potrafi. Leonardo, zakochany w technologii, parę razy próbował namówić go na laptopa, ale każdy kończył pod dłutem lub za oknem, a najczęściej jednocześnie i tak, i tak.

― Robi się jeszcze dziwniej... te trzy ciężarówki prawdopodobnie zostały, cóż, ukradzione. Nie chcę, żebyś źle myślał o naszej firmie, jesteśmy bardzo profesjonalni, ale mamy tak ogromną sieć, że to się po prostu czasem zdarza.

„Jasne, jakbym już o was źle nie myślał", burknął w myślach Michał Anioł. „Jak inaczej można myśleć o czymś, czym zarządza Piotr Medici?"

― Co jeszcze dziwniejsze, nie zostały skradzione niedawno, bo już spokojnie parę lat temu. ― Piotr uniósł wzrok znad MacBooka. ― Wybacz mi, Michelangelo, że to wygląda tak... nieprofesjonalnie. Na razie jedyne, co mogę ci powiedzieć, to to, że ciężarówka, która była pod waszą szkołą, z całą pewnością nie znajduje się już w sieci Medici Enterprises. Być może...

― Być może?

― Być może, gdybym zawołał parę osób i wykonał parę telefonów, udałoby się sprawdzić, czy którakolwiek z tych ciężarówek miała już zainstalowany nadajnik. No wiesz, takie urządzenie wysyłające informacje o swoim aktualnym położeniu. Gdyby którakolwiek z tych już to miała, być może udałoby nam się aktywować nadajnik i dowiedzieć się, gdzie teraz jest.

Buonarotti uniósł las równikowy udający jego brwi. To z kolei zabrzmiało niesłychanie profesjonalnie, jak na Piotra, oczywiście.

― To naprawdę by nam pomogło ― odparł, usiłując okiełznać zaskoczenie. ― Kiedy mogłoby to być, mniej więcej?

― Może nieco potrwać. Tydzień? Jakoś za tydzień bym zadzwonił.

Michał Anioł zacisnął pięści pod biurkiem. Tydzień. Kolejny tydzień tego piekła i katuszy w czymś, co dawniej było Domem Barw, a obecnie stawało się wybitnie nieśmiesznych kabaratem.

Jak da Vinci to robił? Powoli zaczynał rozumieć, dlaczego ludzie uważali go za geniusza. Ten człowiek całymi dniami wpatrywał się w okno bądź w pustkę, ale sama jego obecność jakoś magicznie wystarczała do okiełznania tych wszystkich prymitywów zwanych ich uczniami. Bez urazy, prymitywiści, oni na razie byli grzeczni.

― Oczywiście. Dziękuję, Piotrze.

― Nie ma za co! Dla starego przyjaciela...

„Stary" to i owszem, uznał Anioł w myślach. Tylko z tym drugim by się nie zgodził.

― To co, przejdziemy się do San Lorenzo?

Nie miał już żadnej drogi ucieczki.

Rodzina Medicich zdawała się niewiarygodna pod niemal każdym względem, ale jeden z największych absurdów ich egzystencji stanowiły przypadkowe zachcianki, które natychmiast realizowali w ekspresowym tempie, mając zdanie otoczenia dokładnie tam, gdzie miał mecenat Juliusza II Michał Anioł po aferze grobowcowej. Jeśli potrzeba więcej podpowiedzi, o co chodzi – obrazy Francoisa Bouchera stanowią wystarczającą sugestię.

Jednym z czołowych zachcianek Medicich, takich w liście top dziesięciu faworytów Michała Anioła, było wybudowanie prywatnego kościoła. Tak sobie, ponieważ czemu nie. To był pomysł Wawrzyńca, i choć nie można było mu odmówić wielu zalet, narcyzmu także nie, gdyż nazwał ów prywatny kościół San Lorenzo, tudzież św. Wawrzyńca.

Nie, żeby sam Wawrzyniec kiedykolwiek aspirował do świętości.

Po wybudowaniu San Lorenzo zażyczył sobie, by kiedyś go tam pochowano. Mimo że dla młodego Buonarottiego oraz wszystkich innych mieszkańców domu Medicich samo zarządzenie budowy kościoła zdawało się zaskakująco, to wspomnienie o śmierci – mimochodem, ale powtarzane kilkakrotnie – było już zupełnie szokujące. Po raz pierwszy ktokolwiek powiedział coś sugerującego, że Wielki Wawrzyniec Medici kiedyś umrze, a jeszcze bardziej zadziwiało, że on sam poruszył temat. Ze wszystkich ludzi na świecie, on sam wydawał się najbardziej nieśmiertelny.

Rok później nie żył.

Michał Anioł nie miał pojęcia, czemu to zrobił, więc zrzucał to na karb stresu pourazowego po śmierci Wawrzyńca. Jednakże idąc do San Lorenzo, wciąż nie mógł uwierzyć w swoją własną głupotę. Mianowicie - zaakceptował życzenie rodziny i zgodził się wykonać nagrobek dla ich przywódcy. Żałował tej decyzji jak niczego innego. Męczył się nad nim miesiącami, nie potrafiąc pojąć, że ma wykuć coś, w czym spocznie ciało Wawrzyńca, zimne, sine, martwe.

― Też o tym myślisz? ― zagadnął go Piotr, gdy szli florencką, wąską ulicą. Miasto oddychało głęboko po sezonach turystycznych – teraz, w styczniu, dalej dało się znaleźć hordy zwiedzających, ale to nic w porównaniu z latem. Zimny wiatr zagłębiał palce w przydługich włosach Medyceusza, drażnił oczy Anioła. ― O tym, jak inaczej by to wyglądało, gdyby tu był?

Gdyby Wawrzyniec był tu dzisiaj, miałby osiemdziesiąt lat, byłby zgarbionym, zgorzkniałym staruszkiem, zniszczonym przez wysoce niezdrowy styl życia. Istotnie inaczej.

― Nie ― przyznał szczerze. ― Ale o czymś w miarę pokrewnym.

Kiedy dotarli do San Lorenzo, Buonarotti nie mógł powstrzymać westchnięcia.

― Nie wierzę.

Piotr rzucił mu pytające spojrzenie.

― Nie wierzę, że ciągle nie wyremontowaliście fasady.

― Ach, no wiesz ― machnął ręką ― zawsze tyle do roboty, nigdy nie ma czasu...

― Minęło czterdzieści lat ― zauważył Michał Anioł. ― Czterdzieści.

― Wciąż jakby przed chwilą, nie?

― Nie. Prawdę mówiąc ― rzucił, biorąc głęboki oddech przed wejściem do kościoła ― mam wrażenie, że minęła wieczność.

Trudno było pozbyć się tego wrażenia, gdy ich kroki rozbrzmiewały głuchym echem w głównej nawie San Lorenzo, a następnie w korytarzu prowadzącym do kaplicy. No, kaplic, bo były trzy, chyba, ale tylko jedna się liczyła.

No, i nawet niekoniecznie dlatego, że ją jako jedyną projektował Anioł.

Wydawała się mniejsza niż ostatnio, choć wiedział, że to niemożliwe, a on sam bynajmniej nie urósł. Nie czuł się klaustrofobicznie – kompozycja pomieszczenia niezwykłej urody zabiegała takiemu wrażeniu, ach, kto mógł to tak pięknie zaprojektować? Przecież to by się Brunelleschi zawstydził nawet... - ale w jakiś sposób zdziwił go rozmiar kaplicy. Nie sądził, że była to kwestia wstawienia dwóch rzeźbionych grobowców, z których wcale nie był zadowolony.

W żadnych z nich nie spoczywał jednak Wawrzyniec.

Prosili go o cztery grobowce, wykonał tylko dwa, dla tych, których nie znał. Nie podołał, nie dał rady, a nienawidził nie dawać rady, ale to było silniejsze od niego. Tam coś jeszcze wymyślił – jutrzenka i zmierzch, dzień i noc, ale nawet nie wiedział, co mógł umieścić na ich grobach. Pamiętał, kiedy musiał powiedzieć to reszcie Medicich – przywlókł się do salonu wieczorem, z bijącym od niego zapachem alkoholu i łzami w oczach, niewyraźnie mówiąc, że nie da rady. I wtedy zrobili to, czego nie zrobili nigdy wcześniej ani nigdy później – zrozumieli.

Tak więc gdy Piotr zapalił znicz, nie położył go na żadnych okazałym grobowcu, jaki właściwie powinien otrzymać Wawrzyniec, i jego brat, Julian. Postawił go przy skromnym, prostym, marmurowym ołtarzu, pod którym ich pochowali. To nie wyglądało właściwie, nie, ale co mogło? Jak powinien wyrzeźbić grób dla znanego przez siebie człowieka, który został brutalnie zamordowany, czyli Juliana? Jak mógł wyrzeźbić grób, dla kogoś, kto odkrył jego geniusz, stworzył jego sławę, otworzył jego życie i jako pierwszy sprawił... że go pokochał? I był jedynym mężczyzną, jedynym człowiekiem, przy którym wszystko było tak prawdziwe, a zwłaszcza emocje, których nigdy później już nie poczuł, a za rozbudzenie ich w nim do reszty znienawidził Wawrzyńca?

______________________________________________

Agnolo Bronzino, "Piotr Nieszczęśliwy", znany też jako "Piotr Nieprofesjonalny"

Giuseppe Zocchi, "Piazza della Signoria", znane jako "Love-hate relationship z miastem"

Michał Anioł Buonarotti, "Sąd ostateczny", fragment, znany też jako "Bez nerwów"

Leonardo da Vinci, "Św. Hieronim" (niedokończone), znany też jako "Dobra koncepcja stylu życia"

Francois Boucher, "Odaliska", znana też jako "Gdzie Medyceusze mają opinię innych ludzi?"

Michał Anioł Buonarotti, Kaplica Medyceuszów

_____________________________

historyk płakał jak czytał

w potężnym skrócie - tak, wiem. tak, wiem, że pojawiam się i znikam jak obrazy z Muzeum Czartoryskich po drugiej wojnie światowej. okazuje się, że wzięcie udziału w trzech olimpiadach to w sumie średni pomysł, ale, uwierzcie mi, potem będę pisać częściej, teraz mam najwięcej roboty.

i tak, wiem, zabiłam tu historię jak jasny gwint. to znaczy, samo istnienie tego ff ją zabija, ale ten jak żaden inny. przykładowo - Piotr nie dożył absolutnie takiego wieku, bo się randomowo utopił, gdy był dość młody. Leon nie miał na imię Leon, tylko przyjął to imię jako papież. Michał Anioł... a zresztą, jak się wreszcie WEZMĘ KURDE W GARŚĆ, to zrobię wyjaśnienia do każdego rozdziału. zaczęłam to pisać, ale ja dosłownie nie mam czasu sobie wody na herbatkę nastawić, naprawdę, wybaczcie. ale tworzę, no, powoli, ale tworzę. i przepraszam. ten rozdział miał być śmieszny, a wyszedł smutny i gejowski af, to znaczy, to nie jest nic złego, smutne gejowskie rzeczy>>, ale ten miał być śmieszny no. sorki. nie wyszło. tak czy siak mam nadzieję, że jest okej i wam się podobał, a wy macie właśnie super weekend pełen zarówno fantastycznych przygód, jak również dobrego spanka. pozdrawiam i przesyłam miłość!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top