XIV. Nigdy nie lekceważ Artemisii
-ARTEMISIA-
Artemisia Gentileschi nigdy nie przepadała za Michałem Aniołem Buonarottim, ale tamtego dnia jej nienawiść do wicedyrektora i obecnego dyrektora zastępczego sięgnęła apogeum.
Bo jak inaczej mogła zareagować, kiedy odmówił jej dostępu do wszelkich ważnych informacji? Kiedy kazał jej „normalnie uczyć i nie wciskać nosa w nieswoje sprawy"? Kiedy kazał „dalej zajmować się swoimi głupimi wizerunkami Judyty i Holofernesa", według szacownego wicedyrektora stanowiącymi jedynie „agresywną propagandę feminazi"?
„Ja bym mu pokazała feminazi", pomyślała Artemisia, siedząc w swojej pracowni naprzeciwko obrazu z kobietą odcinającą głowę mężczyźnie. Czuła, jak krew szumiała jej w uszach. „By się tym swoim dłutem zadławił, mizogin jeden".
Jak miała się koncentrować na prowadzeniu lekcji i mordowaniu kolejnego Holofernesa na obrazie, kiedy los Domu Barw leżał w rękach tego kompletnie niekompetentnego, niespełna rozumu, irytującego, karłowatego rzeźbiarza, który na dodatek w ogóle nie umiał radzić sobie z gniewem? To było po prostu żenujące. Jak obecnie wszystko, co działo się w tej szkole, od dnia, w którym zaginął da Vinci, albo i jeszcze wcześniej. Chylili się ku upadkowi, chybotali się na granicy tak cienkiej jak cierpliwość Artemisii Gentileschi w kwestii Michała Anioła. A ona, choć może nie okazywała tego na co dzień, naprawdę kochała to miejsce. I nie zamierzała dopuścić do zrujnowania go, nie za jej etatu.
Dom Barw mógłby byś idealnym miejscem pracy, doszła do wniosku. Gdyby tylko zmienić paru przełożonych, paru delikwentów z grona pedagogicznego i paru uczniów... no, może więcej niż paru...
Ale cóż. Ta szkoła nigdy nie stanie się idealna, jeśli przestanie istnieć.
Opuściła swoją pracownię, pochmurna jak burzowa chmura na obrazie Ruisdaela. Uczniowie pałętali się jej pod nogami, patrząc na nią z mieszaniną respektu i ciekawości.
― Proszę pani? Pani profesor? ― odezwał się jakiś cienki głosik. ― Czy wiadomo już... cokolwiek? W wiadomej sprawie?
Zeszła myślami z planów potencjalnych morderstw, a wzrokiem z drzew na ucznia stojącego obok niej. Widok znajomej twarzy pierwszaka nieco ją rozchmurzył, mimo wszystko. Po prostu istnieją ludzie zdolni roztapiać najtwardsze, najzimniejsze, najbardziej niedostępne serca i do takich ludzi należał najbardziej uroczy Holender, jakiego poznała, czyli Vincent van Gogh z pierwszej klasy.
― Przykro mi, Vincencie. Bardzo chętnie bym się podzieliła z tobą jakąś informację, uwierz, ale niestety, przez to, że sama zostałam zupełnie odsunięta od wszelkich wiadomości, nie wiem, dlaczego, gdyż część grona pedagogicznego ma do nich dostęp, a mnie wręcz zakazano zbliżać się do gabinetu dyrektora, naprawdę nie mam pojęcia, co się dzieje. Pan Buonarotti mógł znaleźć pana dyrektora, żywego lub martwego, mógł ruszyć za nim w pościg bądź odkrył, iż dyrektor zmienił nastawienie do życia i znienacka został kowbojem, a stan mojej świadomości pozostałby równie niezmienny co tondo pana Buonarottiego pozostaje brzydkie. ― Uśmiechnęła się kwaśno, tłumiąc odruch, by zmierzwić rude włosy pociesznego dzieciaka.
Artemisia zasadniczo nie miała instynktu macierzyńskiego. Zasadniczo nie lubiła dzieci, co może brzmieć trochę strasznie, biorąc pod uwagę, że uczyła w liceum, ale no cóż, co robić. Traktowała ich jak dorosłych. Jednakże Vincent... nie wiedziała, o co z nim chodzi. Był taki uroczy, zagubiony i sympatyczny, wydawał się wciąż taki, no, dzieciakowaty, mimo tego, że zapewne skończył szesnaście lat... budził w niej jakąś chęć pocieszenia go, powiedzenia, że wszystko będzie dobrze. Może dlatego, że miał tak ogromny talent, którego nie dostrzegał, może dlatego, że jego relacje z rodziną nie do końca stanowiły wzór zdrowych relacji, może dlatego, że był młodziutkim artystą z wielkim, niezmierzonym potencjałem i sporym bałaganem w głowie... no, w skrócie, może dlatego, że przypominał Artemisii jej samą parę, paręnaście lat temu.
O, widmo szesnastoletniej Artemisii, widmo wczesnej młodości, witam, burknęła do samej siebie w myślach. Nie tęskniłam. Ostatnio nauczyciele z Domu Barw wspominali przy kolacji swój start w karierze artystycznej, historie, które przywoływali, były wspaniałymi, wręcz bajkowymi historiami genialnych dzieci – Durer mówił o dzieciństwie w zakładzie ojca złotnika, dyrektor da Vinci [wtedy tu jeszcze był] przywoływał żywot włoskiego chłopca wychowanego na łonie natury, hodującego w sobie coraz większe pokłady ciekawości świata, Bernini pochwalił się pierwszym zamówieniem, które wykonał chyba jako ośmiolatek [Artemisia jako prawie trzydziestolatka nigdy nie wyrzeźbiłaby czegoś takiego]... nawet ten cholerny Anioł miał super start, kiedy znany florencki biznesmen wziął go pod skrzydła swojego mecenatu, pozwolił nawet u siebie mieszkać, bo rodzice Buonarottiego nie akceptowali artystycznej ścieżki syna. Cóż, Medici Enterprises zawsze słynęli nie tylko z kieszeni hojnej w sprawach sztuki, ale także wyjątkowego serca dla ludzi, którzy ją wytwarzają. Szkoda, że nie trafili na nią. Podczas tej kolacji Artemisia milczała, z całej siły pragnąc wymazać ten etap życia ze swojej pamięci.
Zastanawiała się, czy ktokolwiek z nauczycieli wiedział. Sprawa była głośna, ale działa się daleko stąd, a internet wtedy nie żonglował informacjami aż tak szybko... No i nie bez powodu przeprowadzała się tyle razy od tego czasu. Gdyby nie artystyczne korzenie, zmieniłaby nazwisko. To znaczy, jedna osoba – nie licząc da Vinciego - na pewno wiedziała. Przecież Caravaggio to stary kumpel jej ojca. Trudno było ufać temu pijakowi, ale Artemisia, wychowana w kulcie jego sztuki, w jakiś sposób sądziła, że nie wypaplałby jej historii. Kto jak kto, ale Merisi wiedział, jak to jest, gdy wieść o ciemnych stronach twojego życia wyprzedza wieść o twoim talencie. Nie mogła sobie na to pozwolić.
I nie mogła pozwolić na upadek Domu Barw. Nie mogła.
Zmierzając w stronę Chatki, kątem oka wodziła za Vincentem, który po rozmowie z nią odbiegł do większej grupy uczniów. „Pierwszaki", pomyślała, widząc Fridę Kahlo i Tamarę Łempicką, ale po chwili dostrzegła też tych świrniętych impresjonistów. Zmarszczyła ciemne brwi. Dziwne.
Jednakże nie miała czas na zastanawianie się nad tym. Ruszyła dalej, a wiatr rozwiewał jej włosy jak na złość, dmuchał w twarz. Miała ważniejsze zagadki do rozwikłania niż meandry towarzyskie uczniów, na przykład zniknięcie dyrektora. Jednakże wiedziała, że tej zagadki nie rozwiąże sama. Co prawda talentem malarskim mogłaby obdzielić średniej wielkości osiedle, ale znała swoje ograniczenia.
To nieprawda, że Artemisia Gentileschi nienawidziła mężczyzn. Co prawda wolała ich unikać, ale niektórych wręcz lubiła – a teraz, otoczona wyłącznie mężczyznami jako jedyna kobieta nauczająca w Domu Barw, musiała wybrać jednego z nich na swojego towarzysza niedoli, kogoś inteligentnego, rozważnego, który pomoże jej opanować sytuację w szkole, zanim uczniowie i Michał Anioł zniszczą ją do fundamentów. Doskonale wiedziała, do kogo pójdzie.
Nie mogła nazwać go swoim przyjacielem – to byłoby za dużo – ale należał do wąskiego grona osób, na rozmowę z którymi była skłonna poświęcić swój wolny czas. W jakiś sposób wyczuwała, że jego charakter jest bliższy jej osobowości niż charakter któregokolwiek innego nauczyciela. No i cóż, dziwnie by było, gdyby się nie znali, gdyż mieszkali w apartamentach umieszczonych tuż obok siebie.
― Eugene?
Nigdy nie była pewna, czy wymawia to jego arystokratyczne, francuskie nazwisko dobrze. Jak można tak nazwać dziecko – Eugene Delacroix? Bardziej pretensjonalnych nie mieli?
Pomyślała osoba, która ma na imię Artemizja, wytknęła sobie samej. Cóż. Fantazja Orazia Gentileschiego nie znała granic w niektórych sprawach. Tak ci mają, kurde, artyści. Ojciec Eugene'a też był chyba artystą, z tego co kojarzyła.
Francuz otworzył dopiero po chwili. Po dłoniach powalanych atramentem Artemisia uznała, że był w trakcie pisania swojego dziennika – nie umiał żyć bez zapisywania każdego, nawet niewiele znaczącego wydarzenia w swoim życiu – ale postanowiła potwierdzić swoje przypuszczenia.
― Przeszkodziłam ci w pisaniu?
― Nie, nie, właśnie skończyłem. Wejdź.
Apartament Eugene'a niewiele różnił się od jej własnego miejsca zamieszkania, choć, musiała przyznać, miał tu nieco schludniej. Oboje mieli w pokojach zielone ściany, on nieco ciemniejsze, oboje mieli proste, dębowe meble, praktycznie urządzone kuchnie z niewielką lodówką i zawodną mikrofalówką. Właściwie, różnica polegała głównie na tym, że u Eugene'a zawsze grała muzyka – cicho, ale grała. W dodatku z gramofonu. Uwielbiał takie retro akcesoria, wyszukiwał ich w antykwariatach albo w internecie, kupując często za szokująco niskie ceny, choć z pewnością byłoby go stać na najdroższe egzemplarze. Gentileschi rozpoznała fortepianową melodię – Delacroix słuchał właśnie pierwszego solowego albumu swojego najlepszego przyjaciela, Fryderyka Chopina. Artemisia go doceniała, choć sama na co dzień wolała ciszę w mieszkaniu.
― Herbaty? Kawy? Mam dobrą, znajomy przysłał. Albo, ewentualnie, wina?
Artemisia spojrzała na niego w sposób jasno dający do zrozumienia, że nie jest zainteresowana propozycjami bez procentów.
― Buonarotti zabrał mi wszystkie zapasu spokoju wewnętrznego, rozpaczliwie potrzebuję uzupełnić je alkoholem. Czerwone, prawda?
― Owszem.
Eugene pokroił jeszcze w plastry jakiś dobry ser, którego nazwy Artemisia nie znała, i położył go na stoliku kawowym razem z dwoma kieliszkami wina. Usiedli na fotelach.
― No więc, pani profesor ― zaczął Delacroix, ironicznie używając tytułu, którym szafowali uczniowie ― co panią do mnie sprowadza?
― Zdrowy rozsądek ― odparła, sięgając po wino. Przełknąwszy łyk, spojrzała badawczo na znajomego. ― Ty też nie wiesz nic o tym, co się dzieje, prawda?
― Mnie też ten garbusek odsunął od sprawy ― przyznał Francuz. ― Niektórych odsunął mniej, innych bardziej. Na przykład Botticelli i Rafael jeszcze coś tam wiedzą, Tycjan prawie wszystko, a Durer to już w ogóle, więcej niż Anioł. To znaczy, to nietrudne, wiedzieć więcej niż Anioł ogólnie...
― Ale też o tej sprawie wie więcej ― dokończyła domyślnie Artemisia. ― Wiem, teraz próbuje zrobić sobie z Durera prawą rękę. A reszta? Nie wiem, Rubens, Rembrandt, Caravaggio?
― Rubens nie wiem, raczej niewiele wie. Rembrandt chyba nie jest aż tak wykluczony jak my, ale Caravaggio i owszem. Nie ma co się dziwić. Wydaje mi się, że Ingresa dopuścił do jakiś narad.
― Co za pajac ― zirytowała się Artemisia. ― Ingres ma jakieś ćwierć mózgu.
― Nawet nie prowokuj mnie do wyzywania Ingresa, wiesz, że w tym konkursie ze mną nie wygrasz. ― Eugene znał nauczyciela malarstwa jeszcze zanim obaj zaczęli uczyć w Domu Barw, a od zawsze panowała między nimi głęboka, nieprzejednana niechęć, a wręcz nienawiść, objawiająca się choćby na każdej stronie dziennika Delacroix. Wyznawał on zasadę, iż dzień bez słownego docięcia Ingresowi to dzień stracony.
― To jest dramat ― oznajmiła Gentileschi, nieco się ośmielając i przeciągając na fotelu znajomego. ― Musimy coś z tym zrobić. Serio.
― Masz na myśli wkopanie Ingresa czy coś większego? ― zapytał czujnie Delacroix, pochylając się w jej stronę.
― Why not both? ― odrzekła pytaniem na pytanie filozoficznym tonem. ― Tak naprawdę myślę, że naszym obowiązkiem, jako jednymi z nielicznych osobników posiadających obecnie rozsądek, rozum i szacunek do samych siebie wśród grona pedagogicznego jest wzięcie spraw w swoje ręce.
Eugene uniósł brew.
― Popatrz na to. ― Uniosła ręce wysoko, wspomagając się obrazową gestykulacją. ― Buonarotti – nawet jeśli w swoim rozumieniu robi dobrze – postępuje niezwykle nieudolnie. Serio, to przeszukiwanie całego terenu szkoły, żeby dać potencjalnym winowajcom czas idealnie na to, by ukryć wszystkie dowody? Ciągłe niezdecydowanie? Żałosne próby przeszukiwania apartamentu da Vinciego i zwlekanie z tym? Błagam cię, Eugene, czy naprawdę wierzysz, że jemu uda się go znaleźć?
Nie odpowiedział, ale jego wyraz twarzy wystarczająco zademonstrował, iż zgadza się z Artemisią.
― Musimy go znaleźć. My. Możemy dobrać jakiś sprzymierzeńców, ale zobaczymy, jak to będzie. Wchodzisz w to?
Delacroix przez chwilę debatował z samym sobą, topiąc wzrok w kieliszku czerwonego wina, wchodząc głębiej w absurd sytuacji, do tego stopnia, by otulić się tym absurdem jak kocykiem i przyjąć tę poprzestawianą rzeczywistość za normę, za płaszczyznę, w której teraz musi się odnaleźć, podejmować decyzje. Uniósł wzrok na twarz Włoszki, na jej głębokie, skrzące się determinacją oczy, ciemne brwi i włosy w chaosie, oliwkową skórę, ręce splecione w napięciu.
― Wchodzę w to ― powiedział w końcu zdecydowanym tonem. ― Dobrze, profesor Gentileschi. Rozwiążmy to i naprawmy ten wielki bałagan spowodowany przez wyrwę w naszej rzeczywistości, którą stanowi brak najważniejszego fundamentu tej szkoły.
― Da Vinciego ― dokończyła. Przez chwilę siedzieli w ciszy, rozkoszując się atmosferą patosu i podniosłości, która udzieliła im się obojgu, ale czego spodziewać się po dwojgu niezwykle dramatycznych malarzy, oryginalnej caravaggionistki i romantyka, który nienawidził, gdy ktoś nazywał go romantykiem? W końcu Artemisia upiła łyk wina, odstawiła kieliszek, po czym spojrzała głęboko w oczy towarzysza. ― Wiesz, od czego zaczniemy, Eugene?
― Hm?
― Od najważniejszego dowodu, który na razie dotyczy sprawy da Vinciego, a który jest, moim zdaniem, zaniedbywany przez Buonarottiego. Od nagrania z monitoringu.
________________________________________________
Artemisia czuła się zaskakująco dobrze, włamując się do szkolnych pomieszczeń. Eugene obserwował z pewnym niepokojem rosnącą ekscytację w jej oczach.
― Nie chcę cię urazić, ale wyglądasz jak ten typ ucznia, który po raz pierwszy robi cokolwiek wbrew regułom i odłącza prąd w całej szkole albo obrzuca budynek papierem toaletowym.
― Nigdy nie byłam takim uczniem ― padła odpowiedź. ― Nie miałam czasu na takie rzeczy w liceum, ani warunków. Kiedyś trzeba.
Zdobycie kluczyka do kantorka, skąd można było obserwować szkolny monitoring, zarządzać dzwonkami i komunikatami z radiowęzła, nie stanowiło aż tak trudnego zadania, jak się spodziewał Eugene, ale nie było aż tak łatwe, jak myślała Artemisia. W każdym razie, po kilkunastominutowej eskapadzie, podczas której Delacroix prawie spadł ze schodów, Gentileschi nawrzeszczała na Rubensa, a oboje świeżo upieczonych spiskowców uciekało sprintem na przed Albrechtem Durerem, stali przed drzwiami kantorka z bohatersko zdobytym kluczem w ręku.
― Wchodzimy?
Eugene zaczynał nieco żałować, że bez wahania zgodził się na tę akcję, kiedy patrzył na podekscytowanie Artemisii, ale nie było już odwrotu. Poza tym idea była słuszna, wręcz wzniosła.
Gentileschi przekręciła kluczyk w zamku i otworzyła drzwi, od których nagle odskoczyła, zasłaniając usta ręką.
― Cholera!
― Merde!
Ktoś siedział w kantorku. Co więcej – osoba siedząca w kantorku sprawiała wrażenie równie przestraszonego, o ile nie bardziej, co Eugene i Artemisia.
― Spo... spokojnie. ― Tajemnicza postać obróciła się na fotelu, unosząc ręce w obronnym geście. Oczom spiskowców ukazała się poczciwa, przedwcześnie poorana zmarszczkami twarz Rembrandta van Rijn.
― Profesorze van Rijn ― zaczęła onieśmielona Artemisia ― nie wiedzieliśmy, że pan tu jest.
― Widzę ― przyznał tym swoim ciepłym głosem. ― Też nie wiedziałem, że zamierzacie się tu włamywać.
Eugene i jego towarzyszka oblali się rumieńcem.
― Co was tu sprowadza?
Gentileschi, desperacko próbując nie tracić rezonu, wytłumaczyła powody ich wyprawy do kantorka, jak również, pokrótce, powody całego dochodzenia na własną rękę, za plecami Buonarottiego. W miarę jej mówienia twarz Rembrandta sprawiała wrażenie coraz spokojniejszej, coraz mniej zalęknionej. Eugene i Artemisia lubili nauczyciela grafiki, ale jakoś nigdy nie mieli okazji zawrzeć z nim bliższej znajomości – pozostawał tajemniczą, sympatyczną postacią w oddali. Był sporo starszy od obojga malarzy, roztaczał wokół siebie specyficzną aurę osoby doświadczonej porządnie przez życie, rozważnej i mądrej – nic dziwnego, że byli nieco onieśmieleni jego obecnością.
― Widzicie, moi drodzy... możemy przejść na ty?... ja też mam mało zaufania do dochodzenia prowadzonego przez wicedyrektora, więc postanowiłem przyjrzeć się nagraniu jeszcze raz, na własną rękę.
― Wychodzi na to, że mamy takie same powody ― zauważył Eugene. Popatrzył na Artemisię porozumiewawczo. Mówiła przecież coś o sprzymierzeńcach... ― Możemy przyjrzeć się wspólnie. Jeśli kierują panem... tobą... takie same pobudki, jakie nami, możemy wręcz połączyć siły.
― Och, nie wiem. Nie chcę się nigdzie deklarować ― wycofał się Rembrandt. Widać było, że mimo wszystko boi się potencjalnego odkrycia jego działań przez wicedyrektora. ― Jednak mogę wam pomóc od czasu do czasu, jeśli sam bym się na coś natknął. Co wy na to?
― Byłoby wspaniale ― wypaliła natychmiast Artemisia. ― Cieszę się, że widzisz to tak samo jak my. To jak, obejrzymy to nagranie?
Okazało się, że przed ich wtargnięciem Rembrandt zdążył już rozeznać się w systemie monitoringu i znaleźć właściwy plik, co znacznie ułatwiło sprawę spiskowcom – prawdę mówiąc, Eugene najbardziej bał się tego, że zwyczajnie zgubi ich zawiłość technologii. Oboje znacznie więcej uwagi poświęcali najnowszym modelom pędzli z grubym włosiem niż produktom Apple'a czy Samsunga.
Niestety, w tym jednym Buonarotti miał rację – nagranie nie ujawniało zbyt wiele. Widać było, jak koło drugiej w nocy pod Improvium podjeżdża ciężarówka, stoi tam około dwudziestu minut, następnie z budynku wychodzą trzy postaci, chyba mężczyźni, ale słaba jakość nagrania uniemożliwiała ich bliższe rozpoznanie. Nieśli dużą skrzynię w jaskrawym kolorze, który odróżniał się w mroku – czy to różowy?... – włożyli ją do bagażnika, dwie postaci wsiadły do ciężarówki, trzecia wróciła do Improvium.
Obejrzeli całe nagranie w skupieniu, a potem spojrzeli po sobie skonsternowani.
― Nie da się rozpoznać, kim są ― przyznał Rembrandt z rozczarowaniem. ― Przeklęty monitoring.
― Wiecie, co mnie intryguje? Ta ciężarówka ― odezwała się Artemisia. ― Zauważyliście, że miała jakieś logo?
― Logo?
Przewinęli nagranie do kadru, gdzie w miarę dobrze było widać ciężarówkę. Gentileschi wskazała kształt widoczny na klapie bagażnika.
― Widzicie? Wygląda jak... pizza. Czy da Vinciego porwali dostawcy pizzy?
Faktycznie, trudno było się nie zgodzić. Eugene'owi też logo na pierwszy rzut oka kojarzyło się wyłącznie z włoską potrawą – żółta, trójkątna plama ze sporymi, czerwonymi kropkami. Gdyby już wszystko nie było tak absurdalne od jakiegoś czasu, pewnie parsknąłby śmiechem.
― To nie pizza ― odezwał się Rembrandt śmiertelnie poważnym tonem, jakie żadne ze spiskowców jeszcze u niego nie słyszało. ― To logo firmy.
― Firmy?
― Nie byle jakiej. To logo Medici Enterprises. Ta ciężarówka należy do Medyceuszy.
Artemisia Gentileschi, "Judyta zabijająca Holofernesa", znana też jako "Hobby"
Jacob van Ruisdael, "Sztorm", znany też jako "Striggerowana nauczycielka"
Gianlorenzo Bernini, "Jupiter z kozą Almateą", znane też jako "A, jakieś czternaście lat miałem, to sobie rzeźbę taką machnąłem"
Michał Anioł Buonarotti, "Tondo ze Świętą Rodziną", znane też jako "Wyznacznik beznadziejności"
Eugene Delacroix, "Autoportret", znane też jako "Dobry kumpel"
Jean-Auguste-Dominique Ingres, "Madame LeBlanc", znane też jako "Twarz tęskniąca za rozumem" /tak, tworzył w tym samym czasie co Eugene/
Rembrandt Hamerszoon van Rijn, "Autoportret", znane też jako "Nieśmiały konspirator"
herb florenckiego rodu Medyceuszy, znany też jako "Ulubiona pizzeria Michała Anioła"
__________________________
jeszcze drugi niedługo wejdzie
możecie pozdrowić tutaj ważną osóbkę w moim życiu, o ile tutaj kiedykolwiek dotrze, bo miał czytać - jeśli dotarłeś, jestem z Ciebie taka dumna! taki jeden imiennik pana Buonarottiego, taki jeden fizyk, którego systematycznie poddaję historyczno-sztukowej propagandzie. niech ma tu symboliczną dedykację rozdziału czy coś
pozdrawiam z Krakowa, mam wenę na kks jak pojebion, więc fabuła się rozwija lepiej niż Botticelli pod mecenatem Wawrzyńca Medyceusza. pozdrowionki dla wszystkich i do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top