XI. Im dalej w nenufary, tym gorzej
CLAUDE
Claude Monet w zamyśleniu gładził swoje nieokiełznane włosy, uporczywie wpatrując się w projekt grafiki, który leżał przed nim. Woda. Kwiatki. Tak, to było dobre, ale czegoś brakowało, ta woda i kwiatki wydawały się takie... No, niewystarczające. To znaczy, stworzył już jakieś milion obrazów z wodą i kwiatkami, które odniosły furorę, ale tutaj czegoś brakowało.
Ewidentnie.
Z zazdrością spojrzał na pracę Pierre-Auguste'a Renoira, wdzięczny portret dwóch dziewczyn przy pianinie. Choć Renault posłużył się w tej pracy jedynie płynnymi, delikatnymi liniami, niemal czuł miękką skórę muzyczek, subtelny puch ich rozpuszczonych włosów. Przeniósł ponury wzrok na samego chłopaka, który siedział z głową opartą na dłoniach, niemal jak dziewczynki z jego obrazów, i z podobnie naiwnym, cielęcym wyrazem twarzy rozmawiał z profesorem Rembrandtem.
Claude z dużym trudem powstrzymał warknięcie na tego chuderlawego, burżuazyjnego lizusa, że wcale nie jest impresjonistyczny i jego prace to jakaś kpina, i żeby zostawił pejzaże jedynemu mistrzowi pejzaży w ich gronie – bynajmniej nie miał na myśli Sisleya – ale wiedział, że wyżywanie się na Renoirze w obecności nauczyciela może stanowić pewne faux pas. Zagryzł policzki od środka i znów wbił wzrok w swoją grafikę.
Była słaba, cholera. Nie podobała mu się. Odrzucił kartkę na bok, by wziąć następną; pospiesznie naszkicował morze, fale, łodzie, przystań, ale to wszystko wciąż wydawało się nienaturalne.
Z ust Claude'a wyrwało się pełne zniecierpliwienia westchnienie. To też mu nie wyszło. Czasami miał ochotę rzuć to wszystko, zakrzyknąć radośnie, że sztuka to jednak nie istnieje oraz przystąpić do pochodu półgłówków Marcela Duchampa. Jedynym, co powstrzymywało go od tak radykalnych czynów, była wizja tego, jak bardzo kpiłby z niego Renoir.
Przeklęty Renoir. Jemu to wszystko wychodziło, wszystkie jego obrazy takie ładniutkie, wymuskane, mięciutkie jak puree ziemniaczane ze stołówki. On też był taki – gdyby był ziemniakiem, ewidentnie byłby puree. Też miał gładziutką skórę, zawsze nienagannie ułożone włosy, nienagannie wyprasowane ubranka, nienaganne ocenki i równowagę psychiczną. A niech go.
Gdyby Claude byłby ziemniakiem, byłby raczej jakimś topornym kartoflem.
― Monet, jak tam? Jakieś problemy?
Spojrzał z udręką w oczach na profesora Rembrandta.
― Niemoc twórcza ― wyszeptał dramatycznie. ― Dopadła mnie. Znowu.
― To szósty dzień z rzędu ― nie omieszkał poinformować Sisley.
― Zamknijcie się wszyscy, z łaski swojej.
― Nie wiesz, co narysować? ― zapytał nauczyciel tym swoim łagodnym głosem. Impresjoniści naprawdę lubili Rembrandta van Rijn – był cierpliwy, sympatyczny, jego obrazy zawsze wydawały im się absolutnie fenomenalne i nigdy nie rozumieli, czemu tak mało ludzi chce je kupować. Stanowili coś w rodzaju jego ulubieńców; choć większość z nich wybrała malarstwo na dziedzinę kierunkową, czasem przychodzili do niego po lekcjach, by zrobić dodatkowe grafiki. Tak było i dzisiaj.
Claude zmusił się do spojrzenia w ciepłe oczy nauczyciela. Intrygował go, właściwie od zawsze – był taką ciepłą osobą, ale miał w sumie dziwny, trudny do rozgryzienia smutek. Jakaś nostalgia, melancholia, która wniknęła zbyt głęboko. Nawet śmiech Rembrandta był nią lekko nasączony.
― Nie wiem. Kwiaty mi nie wyszły, przystań też.
Znów zerknął kątem oka na pracę Renoira. Rembrandt dostrzegł z lekka zazdrosne spojrzenie ucznia i zagadnął:
― To może portret? Albo jakąś wedutkę byś sobie machnął? Martwa natura?
Claude zwiesił głowę, zrezygnowany.
― Narysuj kogoś z nas ― zachęcał Rembrandt niestrudzenie, nie bacząc na dąsy ucznia. ― Kogo chcesz. Pierre'a, Camille'a, Alfreda, Edouarda, Berthe... Mnie też możesz. Albo siebie. Jak chcesz.
Monet ostatecznie wbił wzrok w Morisot. Była jedyną dziewczyną w zgromadzeniu, a on wolał rysować dziewczyny niż chłopców – miały w sobie coś bardziej impresjonistycznego, pod niektórymi względami przypominały kwiaty. Albo wzburzone morze, zależy do nastroju.
Dzisiaj Berthe była bardziej kwiatem niż morzem. Zaczął jakby od niechcenia muskać ołówkiem papier, próbując uchwycić dziewczynę przy pracy, jej spięte włosy, odsłoniętą szyję, lekko zaciśnięte usta. Nie był przekonany do idei, ale niech już będzie temu Rembrandtowi – sprawi mu przyjemność.
― Wiecie co, powinniście się bliżej poznać z Mary i Edgarem ― oznajmił Rembrandt, podchodząc bliżej Maneta, rysującego jakiś bukiet czy coś w tym guście. Całe szczęście, że nie Evę, znowu – Claude'a zaczynało nieco mdlić od Wielkiej Miłości jego przyjaciela, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego osobistą antypatię do wybranki serca Edouarda. ― Rysują naprawdę impresjonistycznie, zwłaszcza ona. Jest bardzo utalentowana, on zresztą też, tylko jeszcze nie znalazł swojej metody.
― Jest też zdziwaczałym creepem ― zauważył jak zawsze taktowny Sisley.
― Alfred, nie przesadzaj. ― Nigdy nie słyszeli nagany Rembrandta, która nie brzmiałaby pobłażliwie. ― Wy też jesteście... indywidualistami. Edgar także. Właściwie, każdy w tej szkole jest.
Sisley mruknął coś pod nosem. Ani Claude, ani profesor woleli nie dopytywać, co dokładnie.
― W każdym razie, zobaczycie, mówię wam, jeszcze i Mary Cassatt, i Edgar Degas będą kiedyś zaliczani do tych słynnych impresjonistów ― wygłosił z uśmieszkiem Holender. ― Zobaczycie.
― No, nie wiem.
― Mary jest bardzo miła ― odezwała się Berthe, nie odrywając się od pracy. ― Mieszkam z nią w pokoju od ponad roku i nawet się dogadujemy. Co prawda, tym bardziej nie rozumiem, czemu przyjaźni się z takim gburem jak Edgar, ale pewnie zna go z innej strony niż my. Może, gdy ktoś jest z nim bliżej, robi się bardziej sympatyczny?
― Już to widzę ― prychnął Renoir.
― Berthe ma rację ― przerwał mu Rembrandt łagodnie. ― Nie powinniśmy go oceniać, znając go tak powierzchownie. Kto wie, może pod osłoną dziwaka kryje się przyjacielska, życzliwa dusza?
Impresjoniści wybrali taktowne milczenie z pewną dozą powątpiewania.
― Powiem wam, że jedna z ostatnich pracy Mary tak mi się podobała, że nawet chciałem ją wam dzisiaj pokazać ― odezwał się znów nauczyciel, przerywając niezręczną ciszę, w której słychać było tylko szuranie ołówków. ― Tyle że nie mogłem jej znaleźć. Niestety.
― Znowu? ― zdziwił się Manet? ― Ostatnio strasznie często słyszę o tym, że jakieś prace giną. Właściwie, tak się zdarza od ładnych paru miesięcy, ale teraz coraz częściej.
Claude zmarszczył nos. Twarz Berthe wychodziła mu nieco krzywo, ale niech będzie.
― To jest jakiś skandal ― przytaknął gorliwie Renoir. ― Mój piękny portret tej dziewczyny z wachlarzem miesiąc temu po prostu rozpłynął się w powietrzu.
― Mnie się na szczęście tak nie zdarzyło, na razie ― mruknął Monet ― ale słyszałem, jak Andy Warhol dramatyzował, kiedy jego sitodruki przepadły. Groził samobójstwem, z tego co pamiętam.
Rembrandt westchnął.
― Tak było. W dodatku rzucał w przypadkowe osoby puszkami z zupą pomidorową, zabrudził cały hall. I zgadzam się, to coraz większy i coraz bardziej absurdalny problem – to znaczy, nie zupa pomidorowa Andy'ego, chociaż to też, ale to „znikanie" dzieł.
― To nie ma sensu ― wyraził opinię Pissarro. ― Jak obrazy mogą po prostu z n i k a ć? Zwłaszcza tutaj.
― Może ktoś je kradnie ― zasugerował pół żartem Sisley. ― Ta dziewczyna, jak jej tam, Kusama? Coś takiego zaczęła mówić, kiedy jej collage zaginął.
― Yayoi Kusama jest psychopatką ― przypomniał Renoir ― co nie zmienia faktu, że może mieć rację.
― Nie mówcie tak o Yayoi ― pouczył ich Rembrandt.
― Przecież ona praktycznie mieszka w psychiatryku.
― I tak powinniście być dla niej mili.
― Nawet jeden obraz Diega Rivery zaginął, na samym początku roku ― przypomniał sobie w zamyśleniu Manet. ― Nie sądzę, żeby ktoś chciał celowo zadzierać z Diegiem Riverą. Po co miałby to kraść?
Renoir wzruszył ramionami. Rivera był przewodniczącym samorządu szkolnego, postacią zdecydowanie respektowaną i rozpoznawalną w Domu Barw; trudno było znaleźć osobę przy względnie zdrowych zmysłach, która chciałby go celowo zdenerwować. Może poza jego dziewczyną.
― Nie pamiętasz może, co mu „zniknęło"? Coś propagandowego czy nie?
― Chyba jakiś akt.
― Hmm. Myślę, że ewentualnie to mogłaby być Frida, w ramach jakiejś zemsty za kolejny romans.
― W tym konkretnym przypadku może, ale w innych?
― Może to jakaś nowa, modna metoda prankowania ― rzucił obojętnie Monet, usiłując poprawić nos Berthe. Rysowanie twarzy niemal całkowicie odwróconej dziewczyny nie było proste, ale en face jest dla słabych,
― Według mnie największą winę ponosi słaba organizacja składowania obrazów ― uznał profesor, porządkując swoje narzędzia do pracy na biurku. ― W tej szkole panuje coraz większy chaos.
― Teraz zwłaszcza ― zauważył Manet. ― Od kiedy dyrektor...
Rembrandt uniósł pytająco brew.
― Co dyrektor?
― Zniknął. Jak te obrazy. Jak „Szkoła Ateńska II". Ostatnio ciągle coś znika.
Profesor zacisnął usta, a z jego twarzy zniknęło nieco rembrandtowej dobrotliwości.
― Nie mogę się wypowiadać o sprawie dyrektora da Vinciego.
― Czemu? ― zdziwił się ten głupi Renoir. Claude trzepnął go w ramię, by zreflektować kolegę. ― No co, Money? Tylko się pytam.
Renault oddał trzepnięcie i w dodatku kopnął go pod stołem w kostkę, a gdy Monet był już gotowy wbić mu ołówek w tę durną twarz, Rembrandt położył ręce na ramionach obu impresjonistów.
― Chłopcy, nie wolno się bić.
Claude zmierzył najlepszego przyjaciela i swój ulubiony instrument do wyładowywania złego nastroju w jednym ponurym spojrzeniem. Renoir przewrócił oczami. On jeszcze źle skończy, skończy się ten popyt na jego głupie, gładziutkie obrazki, a ten Renault spadnie z rowerka i sobie ten głupi pysk rozwali, obiecał sobie w duchu Claude, nie bacząc na to, że znając zarówno bordera ich obu, jutro znów będą BFF.
― Żadnemu nauczycielowi nie wolno wypowiadać się o dyrektorze w tej chwili. Zalecenie wicedyrektora.
― Wicedyrektor to ucieleśnienie chaosu i dezorganizacji w tej szkole ― mruknął Sisley.
Rembrandt zignorował słowa ucznia, zamiast tego podchodząc do niego z pytaniem.
― Alfred, jak tam ci idzie projekt grafiki?
Kiedy rozmowa tej dwójki zeszła ściśle na tematy malarsko-rysunkowo-grafikowe, Claude przyjrzał się swojej pracy. Nie była zła, nauczyciel chyba miał rację. Nie przedstawiała Berthe w oczywisty sposób, ale w przyjemny dla oka sposób oddawała impresyjną, chwilową pozę dziewczyny, jej skoncentrowanie na pracy, subtelny wdzięk sylwetki. Dobrze się ją rysowało, a Monet lubił jej typ urody, delikatny, jak białe kwiaty na wodzie, jak słońce nieśmiało zaglądające do mieszkania. Prawdę mówiąc, ten typ podobał mu się znacznie bardziej niż ciemne oczy i lśniące włosy tajemniczej, nieco drapieżnej piękności odzianej w zieleń, która była jak egzotyczne rośliny lub duszne popołudnie. Znacznie bardziej niż Eva Gonzales.
Biedny Manet, nawet nie zauważa, co traci. Claude szczerze wątpił, by ich starszy przyjaciel kiedykolwiek dostrzegł pełne podziwu i uwielbienia spojrzenie Berthe, jej uroczy rumieniec. Dostrzegali wszyscy, tylko nie on, zbyt wpatrzony w swoją posągową, dziwną Evę.
Cóż. Monet nie mógł nic poradzić na to, że zwyczajnie jej nie lubił.
― Oj, kochani, późno już ― stwierdził ze słyszalną przykrością w głosie Rembrandt. ― Chyba czas na was. Zostawcie projekty w szafce, możecie wpaść, kiedy tylko będziecie mieli chwilę. Wiecie, gdzie mnie szukać.
Renoir westchnął.
― Szkoda. Dopiero się rozkręcałem.
― No, no, ten to się rozkręca.
― Rozkręca się bardziej niż odkręca się nasz kran, który znowu ktoś zepsuł.
― Nie wiem, o czym mówisz.
― Też ci tak powiem, jak twoje cenne pędzelki trafią do jeziorka. W końcu pewnie też chcą być pochowane w wodzie, jak ich właściciel, no nie?
― Chłopcy, przypominam, że w tej pracowni nie wolno się bić.
Tym razem obaj westchnęli.
Impresjoniści spakowali swoje rzeczy, a Claude z niezadowoleniem popatrzył na dzisiejsze efekty pracy. Mogło być lepiej, ale zawsze mogło być lepiej. Chciałby być chociaż raz – ten jeden raz – stuprocentowo pewny czegoś, co stworzył, ale na razie się na to nie zanosiło.
Pożegnali się z Rembrandtem, któremu jak zwykle nie schodził z twarzy melancholijny uśmiech. Kiedy już wychodzili, Monet obejrzał się za siebie. Profesor opadł na fotel, zamknął oczy. Dopiero teraz zauważył, że ich nauczyciel ma najlepsze lata już daleko za sobą – jego przyjazna twarz była poorana zmarszczkami, włosów na głowie stale ubywało, a oczy wciąż smutniały. Wydawał się słaby, bardzo słaby. Zmartwiony również, jakby trapiło go coś poważnego, jakby coś mu zagrażało. Francuzowi przemknęło przez głową, że chyba słyszał coś kiedyś o nie tak dawnej śmierci jego żony. Ech, biedny Rembrandt. Każdego to kiedyś spotka, niestety...
Zatopiony w takich doniosłych, niewesołych myślach, poczuł, jak w jego twarz uderza coś twardego. Uniósł głowę, za którą uniosły się splątane włosy.
Ups.
To było gorsze niż najgorsze prace Sisleya.
― Dzień dobry, panie Durer ― spróbował pozorować pewność siebie Claude, ale sam słyszał, że po jego głosie słychać, iż jest bardziej przerażony niż przed wystawianiem semestralnych z malarstwa.
― Dzień dobry, panie Monet.
Albrecht Durer był trochę jak posąg, trochę jak drzewo, a trochę jak dementor z Harry'ego Pottera. W każdym razie – wszyscy się go bali, mniej lub bardziej, i to nie w taki sposób, jak bano się Buonarottiego. Z Michała Anioła każdy mógł zakpić, był mały, czerwony na twarzy i raczej śmieszny, ale absurdalnie wysoki, śmiertelnie poważny, lodowaty Niemiec... o nie, to już było coś innego.
― Hm, panie Monet, doceniłbym, jeśli przesunąłby się pan nieco. Mam do załatwienia ważne sprawy w sali od grafiki.
― O-oczywiście ― odrzekł impresjonista, nienawidząc siebie za porzucanie image'u odważnego, buntowniczego child-prodigy ze strachu przed chudym Niemcem, ale, cóż... To Durer.
Kurde, ciekawe, czym są „ważne sprawy". I ciekawe... dlaczego Rembrandt wyglądał na tak zmartwionego, czyżby oczekiwał tej wizyty?
Nauczyciel wygiął odrobinę wargi, co miało pozorować wdzięczność. Chyba.
― Dziękuję, panie Monet. Niech pan nie zapomina, że ma pan zaległy egzamin do napisania.
Claude pokiwał gorliwie głową, chcąc jak najszybciej stąd uciec. Minął wreszcie Durera i podbiegł do reszty przyjaciół, którzy już niemal wychodzili z budynku.
― Wiecie co? ― rzucił zdyszany. ― To wszystko robi się strasznie podejrzane. I coraz straszniejsze.
― Co? ― Berthe zmarszczyła brwi.
― Ten rok ― przyznał szczerze. ― Im dalej w las, tym gorzej. Czy tam w nenufary. Znikające obrazy, znikająca „Szkoła Ateńska", znikający da Vinci...
― Jeny, co dalej? Może my? ― ironizował Sisley, ale Claude był zupełnie poważny.
― Nie zdziwiłbym się. I wydaje mi się ― zawahał się ― że Durer ma z tym coś wspólnego.
___________________________
niesprawdzane, przepraszam kochani
i dawno nie było, też mi wybaczcie
ja żyję jakby coś, i to w sumie bardzo bardzo żyję
jak ktoś mieszka w Warszawce, to w kwietniu przybywam do Was na finały olimpiady mojej:))
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top