VI. Esencja zagubienia

VINCENT

― Wstawaj, Vincent, wstawaj, wstawaj, wstawaj!

Rudowłosy szesnastolatek przewrócił się na drugi bok, przyciskając dłonie do ucha. Drugie wciąż było owinięte bandażem, więc i tak dźwięk średnio przez nie przechodził.

― Jeszcze tylko chwilkę, proszę... ― zaskomlał, wiedząc, że i tak nic z tego nie ugra.

― Wstawaj, wstawaj, wstawaj!

Vincent w końcu usiadł na łóżku i skierował nieco zamglony wzrok na budzik stojący na szafce nocnej.

― Na wszystkie pędzle tego świata, Will, jest pół godziny przed pobudką! Znowu przestawił ci się zegarek?

― Nie, trzeba już wstawać ― przekonywał go chudy blondyn, którego pełne i wyjątkowo arystokratyczne imię brzmiało Joseph Mallord William Turner. Jego przyjaciel zdecydowanie wolał nazywać go niearystokratycznym zdrobnieniem „Will", zaś ta złośliwa część Domu Barw uparcie przezywała go Mydelnikiem albo Małym Turnerkiem.

― Nie trzeba ― jęknął Vincent z rozpaczą w głosie. ― Chyba że bardzo potrzebujesz mojej pomocy, to pewnie, pomogę, tylko błagam, podaj jakiś rozsądny powód.

― Nie o to chodzi ― dobiegł ich głos trzeciego współlokatora. Henri Toulouse-Lautrec zapinał guziki koszuli, obserwując Holendra i Willa ze zmarszczonymi brwiami. ― Po całej szkole poszło ogłoszenie przez radiowęzeł. Da Vinci kazał stawić się obowiązkowo wszystkim w auli.

― Czemu?

― Nie mam pojęcia ― odrzekł Henri, nie spuszczając z niego wzroku.

Vincent wiele razy słyszał, jak ludzie określali ich pokój jako „pokój wariatów" i coś zdecydowanie w tym było. Prawdopodobnie ponad połowa uczniów Domu Barw skierowana do psychiatry zostałaby, lekką ręką, uznana za obłąkańców, ale ich trzech przedstawiało nieco inne poziomy dziwactwa. Po pierwsze, Will – postać ewidentnie charyzmatyczna, ogromnie buntownicza i przepełniona złymi pomysłami, denerwujący się za każdym razem, gdy ktoś żartobliwie nazwał go „lordem", nawiązując do angielskiego pochodzenia oraz faktu, iż odrzucił propozycję stypendium w prestiżowej Akademii Królewskiej na rzecz Domu. Tak, z tego był znany, jak również z niebanalnego charakteru, brawurowych pomysłów zahaczających wręcz o masochizm, dynamicznych, trudnych do pojęcia obrazów, a także faktu, iż nie miał przyjaciół poza Vincentem. Po drugie, van Gogh – cichy i spokojny, ale jednak, cóż, i tak noszący reputację kompletnego świra, tylko przez te parę dziwnych akcji oraz podejrzenie osobowości borderline czy depresji. Nic istotnego. Po trzecie, Henri. Z umysłem Henriego wszystko było w porządku, z psychiką też, z ciałem niekoniecznie. Vincent słabo kojarzył, jaka jest cała historia nóg Francuza, ale chodziło chyba o to, że w związku z bliskim pokrewieństwem rodziców, co zaowocowało defektem genetycznym, jego kończyny dolne nigdy nie urosły. Połowa ciała należała do zwykłego nastolatka, nogi do dzieciaka, a łącznie mierzył jakieś 140 centymetrów. Obok postaci postury, przykładowo, drobniutkiej Fridy Kahlo, ich koleżanki z klasy, jego kalectwo nie było aż tak widoczne, lecz nawet przy samym Vincencie [metr siedemdziesiąt] czy też partnerze Fridy [metr osiemdziesiąt pięć] każdy mógł zauważyć, że coś jest nie tak. Henri, mimo trudności związanych ze swym wzrostem, był ogromnie sympatyczną i inteligentną postacią; dzięki temu, jak również dzięki jego wyglądowi, wiele uczniów Domu przezywało go Tyrionem Lannisterem, w nawiązaniu do postaci z „Gry o Tron".

W każdym razie, całą trójką prezentowali się intrygująco, choć niekoniecznie zdrowo.

Kiedy Vincent ubrał się pospiesznie, po czym zaścielił łóżko, mieszkańcy pokoju numer 11 udali się w stronę auli. „Łącznie", myślał Holender, „mamy łącznie może jeden zdrowy umysł, pięć zdrowych uszu, cztery w pełni zwykłe nogi". Szybko stracił Henriego z oczu, więc wlepił wzrok w Willa. To właśnie Anglik był jego jedynym prawdziwym przyjacielem i kimś, kto uważał go za zupełnie normalnego człowieka, prawdopodobnie dlatego, że sam był równie szalony, choć w kompletnie inny sposób.

Masy uczniów Domu Barw tłoczyły się w hallu Chatki. Setki kolorów i głosów mieszały się w głowie Vincenta, nawet jeśli przez bandaż nie słyszał wszystkiego. Dostrzegł grupę impresjonistów z rocznika wyżej, Andy'ego Warhola, białowłosego maturzystę, ewidentnie niewyspanego Edgara Degasa oraz Yayoi Kusamę, dyskutującą z kimś głośno. Nie widział żadnego nauczyciela, co zdawało się trochę niepokojące.

― Vincent!

Will szedł trochę przed nim, lecz tutaj tłum gęstniał na tyle, że lada chwila, a by go zgubił. Przerażony samą perspektywą samotności pośród dziesiątek paplających, ziewających i krzyczących nastolatków, Holender wyciągnął dłoń przed siebie, ufnie splatając ją z dłonią przyjaciela.

To Turner był od chodzenia przodem, od wyrażania opinii i zaznaczania swojej obecności kontrowersyjnymi koncepcjami, od planowania ściągnięcia apokalipsy na świat. Van Gogh zwykle po prostu szedł za nim, ciesząc się, że ma kogoś tak niezwykłego obok siebie, nawet jeśli William bywał naprawdę przerażający, prawie tak bardzo jak profesor Bosch.

Ściskając zimną rękę Willa, Vincent szukał wzrokiem tej jednej, konkretnej postaci chudego maturzysty z bródką. Niestety, w takim tłumie trudno było mu dostrzec choćby swego przyjaciela, a co dopiero kogoś znajdującego się w bliżej nieznanym miejscu, więc poddał się, zwieszając głowę z rezygnacją. Nikt nie rozumiał, dlaczego tak bardzo lubił Paula Gauguina. Will nazywał go „marudnym kretynem", Henri krzywił się na widok jego obrazów, a kiedy podczas ostatniego przedłużonego weekendu Vincent pojechał do swojej rodziny i z entuzjazmem opowiadał o starszym koledze, oboje z rodziców wyrazili głośną dezaprobatę dla tej znajomości. Wydawali się zniesmaczeni, nie miał pojęcia, dlaczego. Poznali się w bardzo prosty sposób – pierwszoklasista nie radził sobie na zajęciach grafiki, więc profesor Goya, chyba jego ulubiony nauczyciel [nomen omen, poważnie przygłuchy] wysłał go na krótkie korepetycje do jednej z maturzystów. Gauguin był całkiem niezły w tej dziedzinie i nigdy nie umiał odmawiać, więc padło właśnie na niego.

Vincent ogromnie podziwiał Paula. Uwielbiał jego styl, jego sposób mówienia, jego osobowość, nawet gdy innym wydawał się tylko zrzędliwym znajomym Diega Rivery. Był dla niego największym autorytetem, bez względu na to, co mówili wszyscy inni.

Dopiero po dłuższym czasie dotarli do budynku Improvium, chociaż Chatka znajdowała się naprawdę blisko. Na dworze było ciepło – jak zawsze, w końcu to Włochy – a tłum się nieco rozrzedził, lecz mimo to Vincent wciąż nie puszczał ręki Willa. Dla samego bezpieczeństwa.

Skóra Turnera wydawała się jedyną zimną rzeczą w tym zalanym słońcem miejscu.

Wchodząc do Improvium, van Gogh od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Czegoś tu brakowało. Zmarszczył brwi, wytężając wzrok, po czym nachylił się w stronę Willa.

― Coś stąd zniknęło ― szepnął do niego. ― Co się stało?

― „Szkoła Ateńska II" ― powiedział cicho jasnowłosy. ― Nie ma jej.

Rzeczywiście, w honorowym miejscu, gdzie niedawno zawieszono arcydzieło ciała pedagogicznego, świeciła pustka. Vincent zamrugał, absolutnie oszołomiony. Słyszał za sobą pełne oburzenia krzyki innych uczniów, mnóstwo nachodzących na siebie głosów, próbował poukładać sobie dziwne wydarzenia poranka w głowie. Wszystko zdawało się rozcierać i rozmazywać, ścisnął mocniej rękę Willa.

― Chodźmy do auli.

Znaleźli jakieś miejsce pod ścianą, tak, by widzieć jak najwięcej, ale jednocześnie nie być w centrum zamieszania. Wokół nich ciągle przetaczały się masy ludzi, co coraz bardziej niepokoiło Vincenta. Will spojrzał na niego z troską – wiedział, że jego przyjaciel nie lubi tłumów.

Jego dłoń wciąż była tak zimna.

Całe ciało pedagogiczne stało za dwoma krzesłami, na których spoczywali dyrektor i wicedyrektor. Vincent przebiegł spojrzeniem po ich twarzach – dumna, szlachetna twarz Albrechta Durera okalana długimi włosami, ciemne, mądre oczy Artemisii Gentileschi, delikatne rysy Rafaela Santiego... Zmarszczył brwi. Zwykle śnieżnobiałe policzki profesora Santiego były zaczerwienione, a on lekko drżał, popatrując z niepokojem na da Vinciego. Delacroix kłócił się zapalczywie z Jacques-Louisem Davidem, a Tycjan patrzył na nich z politowaniem, wplatając palce w swą długą brodę przypominającą chmurę. Ingres milczał ze spojrzeniem wbitym w podłogę, nawet zawsze radosny Botticelli zachowywał powagę. Za to, choć trudno w to uwierzyć, Michał Anioł Buonarotti wydawał się jeszcze bardziej wściekły niż zwykle, z purpurowym obliczem i widocznymi żyłami na skroniach.

W tej szkole za niedostrzeganie detali dostawało się jedynkę.

― Co... co się stało, co się mogło...?

Will odwrócił się w jego stronę. Też był poważny, jak zawsze zbudowany z palety chłodnych kolorów – jasne, miękkie włosy, blada skóra, niebieskie oczy.

― Myślę, że obaj się domyślamy.

Zanim Vincent zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, przerwał im ryczący głos Michała Anioła:

― Cisza! Cisza, teraz! Zamknijcie się, smarkacze!

― Sam pan się...

― Milczeć, Kahlo! Nie czas na twoje popisywanie się!

― I kto to mówi ― mruknął Alfred Sisley, siedzący nieopodal z grupką swoich przyjaciół impresjonistów. Pierre-Auguste Renoir, tuż obok niego, rzucił ciekawskie spojrzenie w stronę Vincenta i Willa, a wtedy Turner szybko puścił dłoń Holendra.

Tak naprawdę zamilkli dopiero wtedy, gdy dyrektor wstał i spojrzał na nich ciężkim spojrzeniem, pod którego ciężarem niemal ugięły się plecy Vincenta. Leonardo da Vinci miewał różne nastroje, ale zawsze gdzieś w jego oczach czaiły się iskierki radości, w kącikach ust – pogodny uśmiech. Teraz wyglądał jak nie on, właściwie, gdyby nie długie, przedwcześnie siwe włosy, broda i różowy garnitur, mogliby mieć problem z rozpoznaniem go; jego życzliwą twarz poorały bruzdy zmartwienia, zmarszczone brwi i spojrzenie pełne bezbrzeżnego zmęczenia mówiły jasno, że jeden z największych geniuszy współczesnego świata jest głęboko zafrasowany i... smutny?

― Dzień dobry, młodzieży. ― Odetchnął, machinalnie wygładzając klapy garnituru. ― Wiem, że wezwałem was przed zwyczajową pobudką, za co głęboko przepraszam. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż bez snu trudno wyprodukować coś zmieniającego świat. ― Parę osób zaśmiało się cicho, ale atmosfera wciąż była napięta. Leonardo spojrzał na Buonarottiego, jakby prosił go o wsparcie. ― Niestety, mam dla was wiadomość jeszcze bardziej przykrą niż to pół godziny snu mniej. Otóż... dzisiaj w nocy została skradziona „Szkoła Ateńska II".

Cała sala rozbrzmiała oburzeniem niemal wylewającym się z głosów uczniów. Każdy miał inne zdanie na temat tego obrazu, wielu młodym artystom się nie podobała, ale nie dało się uczęszczać do Domu Barw i nie doceniać wartości dzieł sztuki, po prostu się nie dało. Vincent poczuł, jak coś w nim się rozdziera.

― Jak to się mogło stać? ― zapytał Willa, ciągnąc go odruchowo za rękaw. ― Jak ktoś mógł...

― Nie mam pojęcia. To żałosne i podłe i w ogóle jak ktokolwiek się ośmielił? ― Z ust Turnera wypadały krótkie, urywane słowa. ― Myślisz, że ktoś ze szkoły?

Vincent otwarł szeroko oczy.

― Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś z nas mógł się tego dopuścić.

― Cisza! ― znów wrzasnął Buonarotti. Tym razem głosy nieco ścichły.

― Nie wiemy jeszcze zupełnie nic o okolicznościach kradzieży ― powiedział da Vinci tonem pełnym rezygnacji. ― Oczywiście, rozpocznie się odpowiednie śledztwo, właściwie, możemy powiedzieć, że już się zaczęło... prawda, Michale?

Sprawa musiała być poważna, jeśli nie nazwał go „Michałkiem".

― Tak. W ramach początków śledztwa wszystkie wasze pokoje zostaną dziś przeszukane w ciągu pierwszych trzech godzin lekcyjnych, wy w tym czasie możecie przebywać na błoniach, w pracowniach bądź w jadalni. I niech żaden idiota nie waży się włazić do żadnego pokoju, bo przysięgam, na wszystkie marmury tego świata, osobiście potraktuję wasze łapy dłutem.

Turner wzdrygnął się mimowolnie. Jakaś dziewczyna, znajdująca się paręnaście metrów od nich, podniosła smukłą dłoń, nie bacząc na groźbę dłuta.

― Panie wicedyrektorze, czy możemy wiedzieć, k t o będzie przeszukiwał nasze pokoje?

― Nie bądź wścibska, Gonzales.

Twarz dziewczyny – ładnej, o nieco latynoskich rysach, jak ocenił Vincent w myślach – poczerwieniała.

― Nie uważam tego za wścibstwo ― oznajmił chłopak obok niej, Edouard Manet. ― To istotna kwestia, w końcu to trochę naruszenie naszej prywatności.

― To może powiesz mi, Manet, naruszeniem ilu rzeczy jest ta bezczelna kradzież?

― Michelangelo, spokojnie ― westchnął dyrektor, uciszając go gestem dłoni. ― Rozumiem twoje obawy, Evo, i zgadzam się z twoim punktem widzenia, Edouard. To, że przeszukamy wasze pokoje, wcale nie oznacza, że sądzimy, jakoby którekolwiek z was ukradło „Szkołę", wręcz przeciwnie. To wyłącznie dla środków bezpieczeństwa... Przeszukiwać będziemy ja, profesor Tycjan, profesor Botticelli, profesor Santi i profesor Durer.

― Czemu akurat oni? ― odezwał się jakiś chłopak z trzeciej klasy, chyba Jackson Pollock.

― Ponieważ właśnie my, w piątkę, wczoraj w nocy debatowaliśmy nad zmianami w listach lektur z naszych przedmiotów, czyli kolejno anatomii, historii sztuki, mitologii, teologii i przyrody ― odrzekł dyrektor, patrząc łagodnie na swych uczniów. Serce Vincenta znowu się ścisnęło. Tak bardzo było mu żal da Vinciego, wydawał się taki smutny i... rozczarowany, tak, to dobre słowo. Był dla nich wszystkich jak ojciec, a teraz na „dzieci" padło podejrzenie o tak okropną zbrodnię jak kradzież jednego z największych dzieł Leonarda! ― Dyskusja się przeciągnęła i koło pierwszej w nocy wracaliśmy do naszych apartamentów. Kiedy szliśmy do Improvium, o dwudziestej pierwszej trzydzieści, „Szkoła" z całą pewnością tam wisiała. Wychodziliśmy drugim wyjściem, ale profesor Santi chciał jeszcze wziąć coś ze swojej pracowni, leżącej, jak wiecie, z północnej strony budynku, czyli przy foyer i tym samym, obok „Szkoły". Dogonił nas po chwili, bardzo wzburzony, i poinformował nas, iż obraz zniknął. ― Da Vinci zamilkł na chwilę, zamykając oczy z wyraźnym wyczerpaniem. Van Gogh zastanawiał się, czy dyrektor spał tej nocy chociażby minutę. ― Nie mamy żadnej innej granicy czasowej, na razie. Dwudziesta pierwsza trzydzieści, czyli wasza cisza nocna, i pierwsza; między tymi godzinami nastąpiła kradzież.

― Wobec tego odkrycia ― odezwał się Tycjan, jak zwykle dostojny ― profesorowie Santi i Botticelli udali się do swych pokojów, a ja, profesor Durer i dyrektor poszliśmy do apartamentu dyrektora, gdzie przeanalizowaliśmy sytuację. Naszą pierwszą decyzją było przeszukanie pokoi, które zajmie nam mniej więcej trzy godziny lekcyjne. Właśnie dlatego wezwaliśmy was tutaj przed śniadaniem, żeby wszystko to dobrze zorganizować.

― Możecie teraz iść do jadalni ― podsumował smutno Leonardo.

― Ale nie właźcie do pokoi! ― przypomniał Buonarotti, a Hieronim Bosch, stojący za nim, łypnął na uczniów swymi przerażającymi oczami, tak w ramach wzmożenia trwogi.

Masa uczniów znów stała się poruszającym się, gwarnym wodospadem, a Vincent znów chwycił dłoń Willa. Przeczekali, aż tłum obok nich nieco się rozrzedzi, a potem ruszyli w ślad za wszystkimi z powrotem do Chatki.

― Czyli nauczyciele też są podejrzani ― zauważył Anglik. ― Wybrał tylko tych, którzy mają pewne alibi.

― Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z nauczycieli mógł to zrobić ― przyznał szczerze Vincent. ― Ani z uczniów.

― Jesteś pewien? A taki, nie wiem, choćby Anioł, żeby w jakiś sposób przejąć władze, a w każdym razie wzmocnić swoją pozycję i oskarżyć da Vinciego o niekompetentne zarządzanie szkołą? A Bosch, z jakiegokolwiek powodu, bo to w końcu Bosch? A Gentileschi...

― Nie mów tak ― poprosił Vincent. ― Może to pomyłka, nie oskarżajmy nikogo...

Will uniósł brwi z politowaniem na dźwięk słowa „pomyłka", ale rzeczywiście umilkł.

― Nie panikujcie! ― krzyknął za nimi optymistycznie profesor Botticelli. ― Jesteśmy pewni, że obraz szybko się znajdzie!

― Sandro ma rację ― zgodził się dyrektor. Nie musiał krzyczeć, jego głos w dziwny sposób zawsze był słyszalny.

Im dalej szli przez Improvium, tym gorzej czuł się Vincent. Było mu tak źle, gdy mijał puste miejsce do „Szkole Ateńskiej II" – to było jak naruszenie przez coś złego, przez coś prymitywnego i okrutnego tego wspaniałego miejsca, do którego przyjechał parę miesięcy temu, z zamiarem spełnienia swoich marzeń mimo wszystko. Nawet go nie wypatrywał w tym momencie, po prostu usłyszał jego głos.

― A nie mówiłem? ― pytał kogoś Paul Gauguin drwiąco. ― A nie mówiłem, że ten obraz budzi jakieś złe wibracje? Tak to się kończy, kiedy znowu mnie nie słuchasz, Rivera!

― Błagam, Paul, gdyby ktoś kradł obraz za każdym razem, gdy on cię nie słucha, na świecie nie byłoby już żadnej legalnej galerii sztuki ― skwitował Pablo Picasso.

Odwrócił głowę, by na nich popatrzeć, ale Will pociągnął do przodu.

― Chodź, Vincent, bo nie zostanie już nic dobrego do jedzenia.

Nie pozostało mu nic innego – poszedł za Anglikiem, obserwując jego tył głowy oraz zastanawiając się, jak to możliwe, że tak ważna dla niego osoba potrafiła go tak nie rozumieć, tak denerwować.

Cóż, nie bez powodu William Turner malował i wodę, i ogień.

Henri Toulouse-Lautrec, znany też jako Tyrion Lannister

Joseph Mallord William Turner, "Hannibal przekraczający z armią Alpy", znany też jako "Straszne obrazy Willa"

Tycjan, "Autoportert", znany też jako "Ten odpowiedzialny pan nauczyciel"

Vincent van Gogh, "Autoportret", znany też jako "Zaniepokojone biedactwo"

___________________________________________

Kogo zapamiętać? J. M. W. Turnera, to na pewno, Vincenta van Gogha również.  Przyda się też kilku nauczycieli, ale o nich jeszcze sporo będzie.

___________________________________________

Wybaczcie, że tak długo nie było i że tak bez śmieszków dzisiaj. Cóż. Następny rozdział będzie ostatnim w części "PRZED", toteż przyjdzie czas na poznanie "jednego wariata". Możecie zgadywać, kim on jest, tym, którzy choć trochę znają mnie z internetu/irl, przyjdzie to nieco łatwiej:)

Nie wiem, kiedy opublikuję, ponieważ wielkimi krokami zbliża się Olimpiada Artystyczna, w której sekcji historii sztuki biorę udział drugi raz. Eliminacje szkolne za dokładnie aaaaaaa miesiąc, więc trzymajcie kciuki!

Lecę do podręczników. Pozdrawiam Was cieplutko, trzymajcie się w tym tygodniu!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top