L. Rooibos prawdy

-VINCENT-

― To kompletnie bez sensu ― zauważył Alfred Sisley, i choć Vincent rzadko uważał cokolwiek za bezsensowne, tym razem musiał się z nim zgodzić.

Artemisia Gentileschi ogłosiła, że „będzie sprawdzać nowy trop", a oni w tym czasie mają przejrzeć pozostałe nagrania z monitoringu Domu Barw, zwłaszcza z dni tuż przed i tuż przed po kradzieży „Szkoły", porwaniu da Vinciego i zamachu na Caravaggia. Podzieliła ich na grupy, dała zadanie i zniknęła. Powoli zaczynało to wyglądać jak nielegalne, ale nadal nudne zadanie domowe.

Vincent i Will zostali rozdzieleni, co zwykle wprawiłoby go w niepokój, ale wobec ostatnich wydarzeń był całkiem wdzięczny za chwilę oddechu od swojego najlepszego przyjaciela.

― O, zobacz, tu coś jest! ― zawołał Camille Pissarro. ― A, jednak nie. To po prostu Bosch jedzący kanapkę. Scrolluj dalej.

Trafili do tej samej grupki, on, Camille i Alfred, bo Artemisia wierzyła, że trzy osoby to idealna liczba do takiego żmudnego zadania. I, żeby się zbytnio nie porozpraszali, rozbiła najbardziej gadatliwe duety. Hm, może to rzeczywiście było zadanie domowe.

Alfred, jak zazwyczaj, gadał non stop, ale Vincent za bardzo się go bał, żeby wejść w konwersację, a Camille był dobrze wyszkolony w opanowywaniu Sisleya, więc ich grupka zajmowała się głownie patrzeniem w ziarnisty obraz na ekranie i robieniem notatek, kiedy i o której godzinie kogoś widzieli.

― To serio nie ma sensu ― zaczął na nowo Sisley. ― Wiemy, kto walnął Caravaggia w łeb, a pozostałe rzeczy wydarzyły się w nocy, gdzie na monitoringu praktycznie nie widać nic. Okej, to może być Durer ― wskazał palcem wysoką postać na ekranie z nagrania dwie noce po kradzieży ― ale to też może być Slenderman. Albo duch. Nie wiedzielibyśmy.

― Nie zdziwiłbym się, gdybym Albrecht Durer był Slendermanem, i w sumie duchem też ― zauważył poważnie Pissarro. ― W ogóle.

― Nie o to mi chodzi. Mam na myśli, czy nie lepiej to olać i spróbować zlokalizować jakieś frytki?

― Jeśli znajdziemy cokolwiek, nawet drobną wskazówkę, to będzie warte przejrzenia tego wszystkiego ― wyjaśnił cierpliwie Camille. Alfred westchnął i wrócił do nagrań.

Vincent przyglądał się przez chwilę Camille'owi. Mimo że żartował z wzrostu i postury Durera, był do niego całkiem podobny – też wysoki, z nieco jaśniejszymi, ale wciąż blond włosami, które, podobnie jak dziwny Niemiec, zapuszczał. Jednak bardzo różniła ich atmosfera, jaką roztaczali. Durer wydawał się roztaczać wokół siebie arktyczny chłód, a obok Camille'a wszyscy czuli się komfortowo, nawet Vincent, który rzadko czuł się komfortowo.

Camille wydawał się taki... ogarnięty. Taki spokojny. Zupełnie stabilny, z tym swoim łagodnym uśmiechem i luźno spiętymi włosami. Wyglądał jak osoba, która doskonale wie, kim jest, która nigdy nie miewa kryzysów psychicznie. Która nigdy nie wymyka się ze szkoły, żeby posłuchać Conana Graya w ciemności na dziedzińcu. Która nigdy nie zaczyna stresowo rysować słoneczników na każdej powierzchni w zasięgu ręki. Która nie ma kryzysu tożsamościowego, kiedy zorientowała się, że nie każdy chce pocałować swojego najlepszego przyjaciela.

Vincent starał się o tym nie myśleć – może, jeśli przestanie, problem jakoś... magicznie się rozwiąże?... – ale tak naprawdę nie mógł przestać obracać w głowie kolejnych pytań. Co to uczucie oznacza? Czy naprawdę ludzie tak nie mają? Czy naprawdę inni ludzie nie myślą nieustannie o swoich najlepszych przyjaciołach, nie tęsknią za nimi, nawet gdy nie widzą się tylko minutę, nie znają na pamięć wszystkich momentów, kiedy ich przyjaciele się uśmiechnęli? Czy innym ludziom nie robi się duszno, słabo i nie kręci im się w głowie, gdy zbyt długo patrzą swoim przyjaciołom w oczy?

No, trudno powiedzieć. Jedno było jasne – Camille tak nie miał. Wyglądał na zbyt stabilnego na takie rozterki.

Wszyscy wśród Poszukiwaczy wydawali się wiedzieć, kim są. Impresjoniści tworzyli zgraną grupę, choć każdy z nich miał swoją własną rzecz – Berthe była profesjonalną, poważną artystką, Manet nieco wycofanym arystokratą, Monet chaotycznym geniuszem, Pierre cholerycznym organizatorem, Alfred złośliwym komentatorem, a Camille oazą spokoju. Nawet ci najmniej stabilni Poszukiwacze mieli doskonale określoną tożsamość, Salvador jako dziwny prorok, a Yayoi jako cicha fanatyczka kropek. W sumie, Frida też nie wydawała się stabilna – widział jej dziwny wybuch na korytarzu – ale ona miała wystarczająco charakteru, by obdzielić całą szkołę. Wszyscy wiedzieli, kim są. Will też, on i jego genialne obrazy, jego eksperymenty, jego piromania i zafascynowanie wszystkim, co niebezpiecznie.

Wszyscy wiedzieli. Poza Vincentem.

Kim on był? Chłopcem, który lubi rysować kwiaty i nosić ciepłe swetry? To wydawało się tak żałośnie mało, ale to właściwie jedyne pewne rzeczy, jakie mógł o sobie powiedzieć. Do niedawna określił by się też jako najlepszy przyjaciel Willa Turnera, ale, jak się okazuje, przyjaciele nie czują takich rzeczy.

Co więcej, Frida powiedziała też, że przyjaciele nie zachowują się w taki sposób, i nie patrzą na siebie w taki sposób. Razem z Tamarą zasugerowały, że cokolwiek Vincent czuje do Willa, Will czuje to też – i Vincent nie mógł przestać o tym myśleć.

To prawda, Will zawsze stawał w jego obronie i się o niego troszczył, ale to jeszcze niewiele mówiło. Owszem, trzymali się czasem za ręce, spędzali razem cały czas i wiedzieli o sobie... prawie... wszystko, ale to jeszcze nic nie oznacza, prawda? Tak naprawdę, jedyna rzecz, która mocno wspierała teorię Fridy i Tamary, to pewne wydarzenie sprzed kilku tygodni, o którym Vincent starał się przez dłuższy czas nie myśleć.

Tego dnia, gdy trzymali wartę w pokoju da Vinciego i Michał Anioł oskarżył Delacroix... działo się coś dziwnego. Dziwniejszego niż zwykle. Will zorganizował dla nich cały piknik, wydawał się nerwowy i spięty od dłuższego czasu, i, tuż przed tym momentem, w którym wyszli z mieszkania, by zobaczyć złapanego Eugene'a... Will chciał mu coś powiedzieć. Chciał mu coś wyznać. Z tego co Vincent pamiętał, mówił o czymś, co „od dawna istniało", ale „niedawno to zrozumiał"... i to dzięki Fridzie i Tamarze. Czy one z nim o tym gadały, w sensie, o „TYM"? O swoim podejrzeniu, że Vincent i Will... są kimś więcej niż przyjaciółmi?

Czy Will Turner chciał mu wtedy... wyznać miłość?

Nie, to było absurdalne. To nie miało sensu. Will miałby zakochać się w kimś takim jak on? Kimś, kto nawet nie wie, kim jest? Kimś, kto płynie przez życie pasywnie, niezdecydowany, zainteresowany wszystkim, ale nigdy wystarczająco dobry, by zająć się czymś na stałe? Kimś, kto w każdym miejscu, w każdym pokoju czuł się wyrzutkiem, kto zawsze odstawał, kto nigdy nie wiedział, co powiedzieć ani zrobić z rękami?

To niemożliwe. To absurdalne. Tylko wtedy... dlaczego Vincent poczuł krew napływającą do policzków, gdy o tym pomyślał?

― Vincent, wszystko okej? ― zapytał go Camille. ― Nie wyglądasz za dobrze.

― Umm, tak, wszystko w porządku. Jasne.

― Chcesz wody? Mogę ci coś przynieść.

― Okej.

No i co, jeśli Will... coś czuł? Co, jeśli Vincent to czuł? Co dalej? Co miałoby się stać? Sama myśl o rozmawianiu o tym z Willem sprawiała, że miał ochotę zemdleć. Mieliby... być razem? Być swoimi chłopakami? Mimowolnie uśmiechnął się na tę myśl, ale zaraz po tym przypomniał sobie, że świat nie kończy się na Domu Barw, gdzie wszyscy chodzili za rękę ze wszystkimi.

Świat sięgał poza włoskie wzgórza, muzea i palety. Sięgał aż do wioski w płaskiej Holandii, gdzie urodził i wychował się Vincent, razem ze swoim bratem i trzema siostrami (z których jego ulubiona miała na imię, o ironio, Will – to znaczy Wilhelmina, ale rzuciłaby w niego garnkiem, gdyby tak do niej powiedział). Gdzie wychowali się z jego przywódczym, nieustępliwym ojcem – ojcem pastorem. Tak naprawdę dorastali w kościele, jako dzieci bawiąc się między ławami, od początku nauczeni, by nie wchodzić na ołtarz, i Vincent zawsze lubił być w kościele. Lubił spokój i chłód tego budynku, duże okna i specyficzny zapach. Tak naprawdę, coś w tym chłodzie przypominało mu Willa...

Ale nie wiedział, co powiedziałby na to Bóg. Choć, tak naprawdę, istniało coraz więcej osób, zwłaszcza protestantów, według których Bóg nie miałby nic przeciwko. Istniało znacznie ważniejsze pytanie – co powiedziałby na to tata Vincenta.

Nie znał na to odpowiedzi. I może nie chciał znać, nie chciał pytać, nie chciał dawać okazji do dowiedzenia się przedwcześnie.

Gdy wreszcie – a wydawałoby się, że to się nigdy nie skończy – obejrzeli wszystkie nagrania, które wyznaczyła im Artemisia, Alfred westchnął z ulgą. Vincent, szczerze mówiąc, też. Nagrania były wybitnie nudne i jedyne, o czym był w stanie myśleć było dokładnie to, o czym nie chciał myśleć.

― To co? Frytki?

Camille spojrzał na Sisleya w zamyśleniu.

― Wiesz co, Alfred? Zobacz, czy Betty, Edouard i Pierre już skończyli i może pójdź z nimi. Myślę, że ja i Vincent musimy pogadać we dwóch.

Vincent pomyślał, że zemdleje. Co to oznacza? Czy Pissarro w jakiś sposób wyczuł, o czym myślał Vincent, i teraz chce dokonać na nim egzorcyzmu czy coś? O Boże, a może to on jest współpracownikiem Ingresa?

Nie no, to niemożliwe, bez przesady. Mimo tego, że raczej nie groziło mu morderstwo, Vincent i tak był przerażony.

Sisley wyglądał, jakby miał protestować, ale Camille posłał mu jakieś spojrzenie, które najwyraźniej przekazało mu więcej, niż mógł powiedzieć. Choć nie bez westchnięcia, ostatecznie niższy impresjonista się ulotnił, a wyższy objął ramieniem Vincenta.

― Hej, Vincent? Przepraszam, że tak sam to zaaranżowałem, nie pytając cię o zdanie, ale myślę, że dzieje się z tobą coś dużego i potrzebujesz się wygadać. Zgadłem?

Niechętnie pokiwał głową.

― No właśnie. Ja jestem świetną osobą do wygadywania się. Wszyscy impresjoniści mi się zwierzają, a wiesz, że to nie są normalne jednostki, sporo trzeba, żeby trzymać ich wszystkie sekrety i umieć im poradzić. To znaczy, żeby nie było, zazwyczaj się mnie nie słuchają, nie biorę odpowiedzialności za ich uczynki... ale chodzi mi o to, że jeśli chcesz, możesz mi się wygadać. I spróbuję ci doradzić. I zrobię ci herbatę. Może być?

― Herbata... herbata brzmi dobrze.

― Też tak myślę.

Udali się do pokoju Camille'a, który dzielił z Sisleyem i dawniej z Degasem, ale po skandalu z Ingresem ten ostatni zaszył się w jakimś opuszczonym pokoju w internacie. Teraz mieszkali tu tylko we dwójkę, z okazjonalnie przebywającym tu Salvadorem, więc właściwie w dwóch i pół. Pokój był zaskakująco czysty, dużo bardziej niż pozostały pokój impresjonistyczny – Camille miał nawet w miarę świeże kwiaty w wazonie na stoliku.

Zgodnie z obietnicą, zaparzył Vincentowi rooibosa – Vincent generalnie nie przepadał za rooibosami, ale Camille wydawał się dokładnie taką osobą, która pije ten rodzaj herbaty, i tutaj, w jego pokoju, smakowała ona w jakiś sposób... właściwie. Może wcale nie była taka zła. Na pewno rozgrzewająca, więc Vincent mógł udawać, że jego rumieńce wcale nie pojawiają się na myśl o Willu.

Camille usiadł naprzeciwko niego z kubkiem w ręce i spojrzał mu głęboko w oczy.

― No dobrze. Czy chodzi o Williama Turnera?

― Skąd wiedziałeś?

Przez twarz Pissarra przebiegł jakby cień rozbawienia, ale szybko go zamaskował.

― Widać, że jest ci najbliższą osobą i że ostatnio coś się między wami zmieniło.

Okej, prosto do celu. No cóż. Wdech i wydech.

― No to... problem polega na tym, że... myślę, że Will może mi się... hm... podobać... i że ja... że w sensie... to uczucie może być... odwzajemnione?

Camille pokiwał głową po upiciu łyka rooibosa.

― To nie wygląda na taki spory problem w takim razie, jeśli mogę tak ocenić, skoro sądzić, że obaj do siebie coś czujecie. Z moich obserwacji... no wiadomo, nie mogę stwierdzić tego na sto procent, ale myślę, że na pewno bardzo mu na tobie zależy.

Vincent przez chwilę poczuł się, jakby kwiaty rozkwitały mu w brzuchu.

― Po prostu... ― Postanowił wziąć się w garść i nie robić już przydługich przerw przed każdym słowem. ― Po prostu nie wiem, co teraz ma się dziać. Myślę, że, no, chyba jestem zakochany w Willu, tak sądzę, ale to teraz co, mam mu to wyznać? Nie jestem pewien, czy chcę to robić, nawet jeśli też mu na mnie zależy. Miałbym teraz... zapytać go, czy chce być moim chłopakiem czy coś? Nie wiem. Nie wiem, co powiedziałaby na to moja rodzina, nie wiem, czy chcę teraz być czyimś chłopakiem, mam w końcu tylko szesnaście lat, i może w telewizji wszyscy szesnastolatkowie mają już miliard związków, i na przykład Frida i Tamara też mają tyle samo lat, ale po prostu, nie wiem, nie czuję się jakbym był osobą, która może być w związku, to brzmi jak coś, co robią doroślejsi ludzie niż ja, i naprawdę lubię Willa, ale czuję się, że rozczarowałbym go czy coś, i nie chcę być z nim tylko dlatego, że „tak wypada" czy coś, to znaczy, fajnie pewnie by było, ale co jeśli zacznę z nim być i potem uznam, że nie jestem w ogóle gotowy na związek? Miałbym z nim zerwać? Zrobić mu przykrość? Nie chcę tego.

Vincent zaczerpnął oddechu. Od słów, które nie chciały wychodzić mu z gardła, prosto do słowotoku. Super. Camille jednak wydawał się cały ten czas słuchać bardzo uważnie.

― Powiedziałeś coś o swojej rodzinie. Mógłbyś opowiedzieć o tym więcej? Dlaczego nie wiesz, co by powiedzieli?

― Mój tata jest pastorem ― przyznał Vincent. ― I wiem, że... bycie osobą LGBT jest... no jest bardziej okej w protestantyzmie niż w katolicyzmie, ale nie wiem, co mój tata konkretnie myśli na ten temat. Nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy. Nie chcę... nie chcę ryzykować, wiesz? Jeszcze nie teraz. Kiedyś chce im powiedzieć, ale po prostu czuję... że to nie ten moment.

― I masz do tego święte prawo. Coming out to bardzo szczególny moment i to ty powinieneś się z nim czuć zupełnie komfortowo i pewnie. Jeśli chcesz zaczekać, czekaj ile chcesz, aż poczujesz, że jesteś gotowy.

Vincent pokiwał powoli głową. To brzmiało rozsądnie. Camille zamilkł na chwilę, głęboko zamyślony.

― To chyba główna porada, którą mogę ci zaoferować – po prostu poczekać. Masz rację, szesnaście lat to nie tak dużo. Media wmawiają nam, że to już dorosłość, ale tak naprawdę to sam początek dorastania i dojrzewania. Mało ludzi wie, kim są, kiedy mają szesnaście lat, a jeśli wiedzą, prawie na pewno się to jeszcze zmieni.

― Ty wiesz, kim jesteś. A masz siedemnaście lat.

Camille popatrzył na niego tym swoim uważnym, głębokim spojrzeniem.

― Myślę, że mam zarys. Wiem, że jestem kimś, kto nie będzie głównym bohaterem żadnych historii w przyszłości. Wiem, że kiedy będą kiedyś opowiadali o wielkich impresjonistach, będą wymieniali mnie na końcu listy, czasem będą o mnie zapominali. Nie jestem tak intrygujący jak Manet, genialny jak Monet, zdeterminowany jak Renoir, pionierski jak Berthe, charakterny jak Sisley. Jestem po prostu Camillem Pissarrem. Maluję pejzaże. Rozmawiam z ludźmi. Staram się pomóc. Moje życie jest ekscytujące tylko poprzez osoby, którymi się otaczam. I wiesz co? Jestem z tym okej. Jestem okej z tym, że moim zadaniem na świecie jest opiekować się i wspierać wybitnych ludzi, i pracować cicho nad swoim rzemiosłem. To naprawdę dobre życie.

Vincent chciał mu przerwać, powiedzieć, że na pewno będzie jeszcze kiedyś głównym bohaterem, ale Camille nie brzmiał jak ktoś, kto szuka komplementów. Mówił to wszystko bez ironii, bez litowania się nad sobą – bardzo spokojnie, jak osoba, która racjonalnie ocenia swoją sytuację.

― Ale nie wiem jeszcze w stu procentach, kim jestem, a tym bardziej, kim będę. Nie wiem, czego chcę w wielu aspektach życia. I to zupełnie okej, że ty też nie wiesz. Wychowanie w religijnym środowisku jest trudne, i nie możesz się obwiniać za to, że wprowadza ci dodatkowy zamęt w głowie w tej sytuacji.

― Po prostu... nie wiem, co mam zrobić.

― Nie musisz nic robić. Nie ma deadline'u na zrozumienie siebie, na pojęcie samego siebie w każdym szczególe – myślę, że to zadanie na całe życie. To nie projekt na za tydzień, to jest projekt końcowy. W najgłębszym tych słów znaczeniu. Końcowy. Myślę, że teraz powinieneś po prostu... żyć swoim życiem. Myśleć trochę o tym wszystkim, ale nie robić z tego przykrego obowiązku. Życie ma sposoby na uczenie cię o samym sobie więcej każdego dnia i czasem trzeba temu po prostu zaufać. To okej, że nie chcesz teraz związku. Myślę, że William naprawdę dużo do ciebie czuję, i choć nie znam go za dobrze, wydaje się osobą, która na ciebie zaczeka. Na pewno nie chciałby, żebyś spieszył się do związku, na który nie jesteś gotowy.

― Myślisz, że by na mnie poczekał?...

Camille uśmiechnął się delikatnie.

― Myślę, że poczeka na ciebie tak długo, jak tylko będziesz potrzebował.

― To... to byłoby super.

― Po prostu porozmawiaj z nim, przekaż mu mniej więcej, jak to wygląda, na tyle, na ile czujesz się komfortowo mu mówić. I będzie okej, Vincent. Masz całe życie na zrozumienie siebie, na zostanie sobą. A ta osoba, którą jesteś teraz, już jest kimś świetnym, więc nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, kim będziesz.

Vincent nie mógł się powstrzymać – podszedł do Camille i przytulił go z całej siły.

― Dziękuję.

― Nie ma za co. Możesz do mnie przyjść z każdym problemem, naprawdę. Poradzimy sobie ze wszystkim dobrą rozmową i herbatką.

Kiedy Vincent wychodził z mieszkania Camille'a, czuł się o wiele lżejszy. Ten przygniatający ciężar, który wydawał się go dusić od tylu dniu, wreszcie zniknął – i wszystko było lepsze.

Może Francuzi wcale nie są tacy źli.


JMW Turner, "Burza śnieżna", znana też jako "Emocjonalne zawirowania"

Camille Pissarro, "Konwersacja", znana też jako "Powiernik"

Vincent van Gogh, "Pole z siewcą i słońcem", znane też jako "Rozjaśnienie sytuacji"

rip to vincent van gogh you would've loved mirrorball by taylor swift

wrocilam na uni wiec pewnie rozdzialy beda troche rzadziej niz w wakacje ale mam nadzieje ze beda

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top