Chwila Samsona

Chmury musiały ułożyć się na niebie dziwnie tego dnia, a nawet nie mowa o ich kształtach, które przecież okazywały się tylko niejasną breją, jakkolwiek bystre oko nie spojrzałoby w górę. Podejrzane. Coś kłębiło się tam wysoko od rana, czekało swego celu cierpliwie, szarzyło się i wybrzuszało bez końca...

Aż czara absurdu wylała się wprost na zadumanego Kubę.

Siła, determinacja! Czy przed samym skokiem powinno się zdradzać więcej? Krąży gdzieś kamera nad zawodnikiem, przed nim, pod nim i za nim... on wzdycha jeszcze mimowolnie. Spod gładzonych zanikającymi zaraz płatkami śniegu ust wystrzeliwuje obłoczek słodkiej pary. Jak wtedy, gdy emocje brały górę, niby wieki temu. A dwadzieścia cztery godziny. To nie miało prawa się udać, doskonałe podium wydawało się coraz bardziej oczywiste z każdą minutą. Sprawiedliwie. Japończyk na przedzie, zaraz potem w kolejce Austriak z Norwegiem, właśnie oni powinni piąć się w ciasnym wężyku na sam szczyt! Kuba czuł, że złamał jakieś niepisane prawo. Nagle jedynie skoczył, jak co tydzień, i... te kwalifikacje należały do niego. Po prostu. Grupa ludzi rzuciła się pędem, gdy on, jakiś szary Jakub Wolny, okazał się ostatecznie nie do wyprzedzenia, gdy widział niczym przez mgłę, zupełnie nierozumnie. Wciąż nie potrafił pojąć, dlaczego ten cudowny moment w ogóle pozwolił się przeżyć. Trzeba było całą wieczność trwającą od listopada walczyć o chociażby miejsce w pierwszej dziesiątce, kiedy zdradziecki wiatr postanowił zostać sojusznikiem ludzi bez szans. Czy to istotne? Nawet tak błaha wygrana cieszyła mocniej niż wszystko inne. Mogłaby zapisać się jako wspaniały przełom albo wyolbrzymiona nadzieja. Oniemieni kibice nie posiadali się z radości, koledzy z kadry poklepywali po plecach. Gdzieś po drodze. 

Najmniej uwadze zwycięzcy uszła reakcja skoczka, którego kolejny zbyt porywisty podmuch wiatru zepchnął niespodziewanie z czołówki niby marionetkę. Ryoyu Kobayashi uśmiechnął się do zebranej przed telewizorami publiczności zwyczajnie i bez żalu, a dłonie wysuwające się zza niesionych pod pachą nart ułożyły się znacząco w konkretnym kierunku. Mówiły wyraźnie i wyłącznie do Kuby. Mówiły wraz z kojącym spojrzeniem, z delikatną nutą motywacji, dumy czy też nieokreślonego uczucia... Wszelkie języki z użyciem gardła zbędne.

Zamiana ról?

Jednak sobota zawsze jest tysiąckrotnie trudniejsza. Sobota to chwila Samsona, która ugniata zewsząd polskiego faworyta danego weekendu. Niech poleci tak, jak ostatnio! Och, tak fantastycznie wyglądała pierwsza seria, została druga dla formalności...! Nie. Gdy wystarcza pięć minut do zakończenia konkursu, stres sięga zenitu, a oczy całego świata kierują się na belkę. Oczekiwanie boli najbardziej. 

Koncentracja? Gdyby tylko była możliwa... 

Wiara? Emanuje skądś z dołu.

Start? Zgoda, czas najwyższy.

Skok.

Oddechy wstrzymane i wieczór chyli się ku zwieńczeniu nową epoką. Ktoś trzyma kciuki, obserwuje w hipnozie swego powietrznego idola. Człowiek umiera z szoku, pewnie opada. Wyznaje miłość? Cierpi. Wszystko dzieje się na raz. Narty jednocześnie muskają śnieżne lądowisko skoczni, kiedy w głowie roją się myśli rezygnacji.  

Formalność...!

Wiatr koryguje swe słowa do krótkiego sprostowania. Przecież wyłącznie zamarzył pozostać jednorazowym utrudnieniem minionego dnia, ot taki kaprys! Nie dane Jakubowi Wolnemu władać siłami natury, nie dane latać dalej niż pozwala na to wrogi mistrzom przypadek, ślepy traf, przytłaczający wyjątek od reguły, w którym wyłącznie jedno okazuje się prawdziwe i stałe. Znowu błysk dogania Polaka, otacza świstem pocieszenia, każąc odwrócić się wtem dla jakiejś idei. Och, ten gest! Znajomy już! Nakazuje zatrzymać się sercem pełnym wzajemności, by pogratulować ruchem ręki. Wzrok podziękowań rozciąga się pomiędzy dwójką tak różnych osobowości tylko oraz aż w milczeniu. Gardło zbędne ponownie.

Na dobre i na złe? Zgoda.

Wiara? Pozostaje. Nie zanika nigdy.

Start? Początek świadomości. 

Iluzja.

Może w innej rzeczywistości Polak i Japończyk wspieraliby się nie jedynie z ukrycia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top