Barszcz [6]
Jeśli ktoś zapragnąłby zaprzeczyć znakomitości formy Stefana Krafta, musiałby dysponować argumentami z kosmosu lub raczej z alternatywnego Wszechświata. Od zwycięskiego dla siebie konkursu w Sapporo okazuje się on bowiem nie do powstrzymania. Odkąd tylko pierwszy raz uwierzył, że zdobędzie wymarzoną przez każdego Kryształową Kulę, wynalezienie sposobu na unieszkodliwienie go wydało się pozostałym skoczkom praktycznie niemożliwe. Nie jest przecież jakimś wampirem i nic nie zdziałałyby modlitwy czy egzorcyzmy. Ba! Takiego nawet ciężko legalnie oskarżyć na Lotnym Sabacie o coś niezgodnego z zasadami zdrowej rywalizacji! Lata jak szatan i tyle. Choć, oczywiście, z Piekłem niewiele go łączy.
Och...
Biedny Stefan Kraft. Chciałby w to wierzyć jak naiwny kibic. Chciałby mieć świadomość jedynie tego, jak wiele pracował nad sobą, a ile potu przelał przez minione miesiące, by nareszcie odnaleźć się u szczytu czołówki w kolejnym sezonie.
Dlatego czasem, już po Turnieju Czterech Skoczni, patrzy na jednego ze swoich największych konkurentów, Kubackiego, krytycznie. Z podziwem? Naturalnie. Z zazdrością? Także. Jak gdyby zupełnie nagle dostał to, na co czekał od dawna, na co zasługiwał! I jednocześnie nie żywi się cudzą krwią, z czego niekiedy żartował Stoch.
Lecz czy teraz w skokach Austriaka tkwi choć odrobina takiej prawdy? Po tym wszystkim... Czy wkładanie całego swojego serca w sport ma sens, jeśli nie od tego zależą wygrane? Nie wie. Zastanawia się jednak wytrwale, wyjątkowo intensywnie od paru tygodni, które na przestrzeni bogatej kariery Stefana rozbrzmiewają niczym koszmar. Wizja czegoś sterującego jego własnymi sukcesami oraz przywłaszczającego je sobie przyprawia go o dreszcze. Czegoś... ale czego? Czuje, jakby rzucono na niego nienawistny urok.
„Vertreibe, meine Kraft!"
Wiatr rozniósł zarazę.
A potem ciszej niby echem: „Ich stärke dich!"
Jakieś obce słowa dają się wieczorami we znaki w tępym bólu głowy i mimo że stopnie na podium przynoszą radość, nienazwana część żerująca na ludzkich uczuciach stale zgarnia jej dwukrotność. Jak pasożyt. Jak, paradoksalnie, słabość.
Po prostu jak urok.
Urok ten lub wręcz ta perfidna klątwa najbardziej dokuczliwa stała się w Zakopanem, które należałoby wspominać wyłącznie z uśmiechem na twarzy. Podium oraz stanie na nim wśród śpiewu a cappella polskich kibiców były przecież piękne, przyzdabiające policzki o ten konkretny rodzaj wypieków, który dane jest doświadczać tylko sportowcom. Jednak jakaś niezidentyfikowana siła musiała zaingerować w ten dzień i zdarzyło się to jeszcze przed wspaniałym wykonaniem hymnu. A może już po nim...? To ciężko stwierdzić. Tak samo, jak trudno winić kogokolwiek za rozterki szarpiące Kraftem, choć ostatecznie podejrzenia słusznie padły na... zawartość torby Kamila Stocha.
Polak po piątkowych kwalifikacjach udawał się w towarzystwie kolegów ze swojej kadry na odpoczynek. Przechodził niedaleko. Stefan wyrwał się za nimi, gdy zobaczył, że coś pstrokatego zaczęło leżeć na ścieżce. Musiał upomnieć przyjaciela, by nie zgubił niczego więcej. Tragiczne fatum? Prawdopodobnie tak. Widocznie zaklęcia skrywają się najchętniej w dość niedorzecznych miejscach.
Skoczek podniósł saszetkę.
Żółty napis na czerwonym tle: Winiary.
– Hej, Kamil! – zawołał.
– Hę? – zdziwił się wezwany, odwracając się i zauważając, co wylądowało w dłoni Austriaka. Spojrzał na niego z dziwnym uśmiechem. – Piłeś kiedyś taki barszcz?
(3.02.2020r.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top