3 - Mgła

Mgła wyglądała zjawiskowo. Dostrzec ją można było raczej rzadko, przypadkiem, mrużąc uparcie oczy skierowane na panoramę porannego lasu, lecz gdy rzeczywiście postanawiała pochwalić się swymi wdziękami, zignorowanie jej obecności graniczyło z cudem. Zwłaszcza w okolicach skoczni.

Ubierała się specyficznie od samego początku. Od Matki Natury dostała prawdopodobnie całą garderobę przepełnioną rozłożystymi sukniami, najróżniejszymi, stanowiącymi większą objętość zajmowanego przez nią terenu niż ona sama. Mogła odstraszać, lecz kiedy przysiadała na gałęzi, bawiąc się kapryśnie splecionymi w warkocz jasnymi włosami, kiedy tak jedwabne warstwy materiału falowały wraz z ostrym zimowym mrozem, nie sposób było nie spojrzeć na nią z najczystszą w swej odmianie fascynacją. 

Niegdyś wydawała się zupełnie niegroźna. Naiwna, ciepła i zabawna. Późnym latem oplatała znużone parki, leniwie wlokła się przez łąki, sunęła rzekami i tylko czekała na muśnięcie po bladym policzku albo na chuchnięcie w białe usta. Usta, które obecnie skrywała nieufnie pod szczelną chustą, a tymczasem puszczone w dziki taniec pojedyncze kosmyki niesfornych włosów zupełnie kontrastowały ze wbitym wciąż nieruchomo w jedno miejsce wzrokiem.

Mgła patrzyła prosto na Wiatra.

– Nie lubi cię, prawda? – zainteresował się Kowid, po czym wysiorbał głośno kolejne kilka łyków swojej rozgrzewającej Earl Grey z pomarańczą.

Wiatr, wyrwany nagle z zamyślenia, westchnął głęboko.

– To dłuższa historia – rzekł po chwili. – Jeśli istnieje dogodny moment na opowiedzenie jej, to jeszcze nie nastał.

– Mhm. Jak chcesz.

– Oj, przeeestań! – zawył Wiatr i odchylił się od trzymanej przez siebie barierki, rozbawiony reakcją rozmówcy. – To przecież nic takieeego! Wiesz? Żartowałem, wracaj! Zamierzasz tam siedzieć? Medytować albo co?

– Jestem zmęczony – odparł Kowid sztucznie dystyngowanym tonem, upijając duszkiem końcówkę zawartości filiżanki, którą odstawił zaraz na zaśnieżony stoliczek.

Opuszczoną wzdłuż ciała ręką zabębnił o bok krzesła, konkretnie paznokciami. 

Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa-

Ktoś złapał rękę, ktoś przyłożył jej wierzch do swoich warg i delikatnie pocałował.

– Czymże moja ekscelencja jest tak zmęczona? Szwajcarzy?

– Oczywiście.

– Znowu Kraft?

– Nie tym razem.

– Nie? – Wiatr zdziwił się bez wątpienia szczerze. – Więc kto inny postanowił zatrzymać naszego ulubionego nieszczęśnika?

– Plecy.

– Plecy – powtórzył, a wtem dodał mruknięciem: – Nie znam gościa.


(10.12.2020r.)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top