2 - Wiatrowanie
W pomieszczeniu panował półmrok. Od zakończenia kolejnego sobotniego konkursu minęły już dobre dwie godziny, lecz nie było śladu po świętowaniu. Do tej pory sezonowa samotna libacja ciągnęła się do późna, w dodatku przez trzy dni, od piątku aż do niedzieli, i absolutnie nie było mowy o tym, żeby cały bałagan zniknął ot tak jak pieniądze polskich podatników. Puste butelki po najrozmaitszych rodzajach alkoholu walały się po kątach, nierzadko jeszcze we wtorek ich rozczłonkowane za pomocą ściany zwłoki wbijały się w podeszwy (przy braku szczęścia w bose stopy), zaś fotel przed telewizorem na pewno posiadał wypełnienie w postaci czyjegoś tyłka, ale nie tym razem.
Kowid z przerażeniem odkrył, że prawdopodobnie pierwszy raz w całym swoim stosunkowo krótkim życiu-nieżyciu martwi się o Wiatra, któremu do głowy mogło wpaść dosłownie wszystko. Jego obawy sięgnęły zenitu, gdy w korytarzu za salonem dostrzegł nikłe światło świecy. Westchnął, zamykając na moment oczy, po czym mocno zacisnął usta.
Tak, Wiatr był dość egzaltowanym oraz nieokiełznanym w swej naturze stworzeniem. A jakże męczącym! Przez większość egzystencji zachowywał się zwyczajnie niesmacznie, choć komu to oceniać. Bynajmniej nie Kowidowi. Kowidowi, który przecież... Cholera! Nie chciał musieć wchodzić do tej pieprzonej kuchni. Gdyby zobaczył, nie dajcie bóstwa, biały obrus na stole, względny porządek, czyste ubranie na Wiatrze, mimo że ten dotychczas nie uznawał prania, gdyby chodziło o coś więcej, gdyby chodziło o TO, o co, do stu tysięcy antyszczepionkowców, rozchodzić się mogło od samego początku, co wtedy? To tak oczywiste! Czemu Kowid był tak ślepy? Nigdy nie widział w sobie niczego wyjątkowego, a jednak ta mała wnerwiająca istota nie znająca pojęcia „szampon do włosów", potrafiła go docenić, i to od pierwszych minut trwania znajomości.
Wnioski nasuwają się dwa, podsumował w myślach Kowid. Jestem zajebisty, to po pierwsze. Po drugie, co ważniejsze, nie tylko ja.
Westchnął znowu, wyzbywając się wszelkich kąśliwości, które przypadkiem wymykały mu się zbyt często. Obecnie przynajmniej na kilka minut potrzebował być, jakby to ująć, czuły.
Pchnął uchylone drzwi.
Spodziewał się okrzyku radości lub tego świszczącego tonu wyrażającego rozochocenie, ale nic takiego nie nastąpiło. Owszem, stół nakryty został białym obrusem, lecz jedynie ta kwestia zgadzała się ze scenariuszem przewidywanym przez Kowida. Reszta wyglądała zupełnie w stylu Wiatra, poza samym Wiatrem, który właśnie półleżał na parapecie, smarując niewidzialnym dżemem przemokniętą od zewnątrz szybę. Milczał.
– Było otwarte – postanowił odezwać się Kowid jako pierwszy.
– To dobrze – odmruknął. – Zostawiłem.
Rozmówca nie odnalazł sensu w dociekiwaniu, po jaką cholerę zostawiać otwarte drzwi, skoro wirusy potrafią przedostawać się gdziekolwiek i bez tego. Zamiast tego posadził się na taborecie przy oknie, by od razu przyjąć inną taktykę:
– Hej, co się stało? Oglądałem zawody. Zmieniłeś zdanie co do Eisenbichlera? Jeśli chcesz, chętnie go zmiotę z planszy. Wystarczy słowo. No, może bardziej dwa... albo trzy.
Na to Wiatr wybałuszył oczy, a także wypełnił policzki powietrzem. Nie wypuścił go jednak wraz z donośnym parsknięciem, jak można by przypuszczać po tym, jak nieudolnie Kowidowi udała się sztuka odgrywania serdecznego przyjaciela. Przełknął szybko ślinę, po czym zasłonił twarz dłońmi.
– Nie panuję nad tym – szepnął.
– Nad czym?
– Nad byciem sobą. Nad wiatrowaniem. Bo ja... kibicowałem mu. Znaczy, nadal kibicuję. – Wzruszył ostro ramionami, a z jego oczu jak na złość wytoczyły się łzy. – Myślałem o tym, co powiedziałeś mi ostatnio i chyba miałeś rację, Kowidzie.
Kowid za Wuhan nie pamiętał, co niby takiego powiedział tydzień wcześniej. Nie pamiętał nawet, kogo zaraził na śniadanie. Doskonale jednak wiedział, co powinien zrobić. Uniósł lewą rękę i zamaszyście postawił ją na sąsiednim ramieniu Wiatra, co wywołało u niego nieskrywane zdziwienie.
Otworzył usta, jednak zaraz zamknął je ponownie. Opuścił głowę.
– Zapewne zabrzmi to trywialnie, ale nikt nie wiatruje lepiej od ciebie. Jeśli śmiałem pozwolić takiemu stwierdzeniu ujrzeć światło dzienne, musiałem być idiotą. – Tu Kowid uśmiechnął się pierwszy raz szczerze od naprawdę dawna. To dziwne, lecz wierzył w swoje słowa całym sercem. – Wyłącznie idiota chciałby cię krzywdzić.
– Czyli serio nie pamiętasz – oznajmił Wiatr, przekrzywiając głowę w charakterystyczny dla siebie sposób. – Nie masz najmniejszego pojęcia, co powiedziałeś, prawda?
– Nie – przyznał po chwili oszołomiony Kowid.
– Doskonale się składa, mogę przypomnieć. – Wiatr uśmiechnął się perliście, osłaniając mieniące się łzami źrenice swoim niepokojącym podnieceniem. – Narąbałeś się ze mną. No wiesz, namówiłem cię w końcu, stąd ten magiczny kac. Z ciebie nie wywietrzało. Leżałeś na kanapie pod moim starym swetrem, bo było ci zimno. Po tym, jak wyznałem ci miłość, nie chciałeś, żebym cię dotykał. Powiedziałeś, poza jakimś niezrozumiałym bełkotem: „Jak Markus zepsuje, to się, kurwa, powiatrujemy. Będziesz moim halnym".
(5.12.2020r.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top