14.

[A/N] Część druga super ekstra mini-maratonu kochani!!! Ciekawostka: to jest chyba najdłuższy rozdział w całym fiku, jupi!!!

Nie miał pojęcia, dlaczego stał przed tymi drzwiami i dlaczego w nie pukał, zamiast, tak jak zwykle, prosto z pracy iść do domu. Potrzebował... Czegoś, tylko tyle był w stanie zrozumieć z gonitwy myśli, która odbywała się w jego głowie. Może po prostu chciał zobaczyć drugiego człowieka, bo ludzi, z którymi pracował odbierał raczej jako roboty. Nie lubił tamtego miejsca. Gdyby miał wybór, wolałby...

Po szybkim kliknięciu wizjera, drzwi otworzyły się, a stanął w nich rozpromieniony Juliusz.

— Julek, cześć – Adam uśmiechnął się nieznacznie.

— Hej! – chłopak przywitał się, opierając się o framugę (o, Chryste przenajświętszy). – Cóż cię do mnie sprowadza?

— Em... Przechodziłem obok i pomyślałem, że wpadnę? – to było jeszcze głupsze od prawdy. Nigdy więcej nie powinien żartować. I najlepiej umrzeć teraz, tutaj.

— Serio? Przechodziłeś obok? A to tak nie po drodze! Wejdź, wejdź, zmęczyłeś się pewnie tą wędrówką... – Juliusz przejął się, robiąc miejsce w drzwiach. Adam wszedł do środka - od razu uderzył go zapach goździków. – Nie, a tak serio...

— Chciałem cię zobaczyć.

— Och.

Zapadła cisza, podczas której Juliusz odwrócił się w stronę drzwi i nienaturalnie wolno zamykał zamek. Brawo Adam, w ciągu pierwszej minuty waszego spotkania już udało ci się zagęścić atmosferę. Świetnie. Fenomenalnie wręcz! Zdjął buty prędko i przeczesał dłonią włosy, spoglądając na nadal odwróconego od niego plecami gospodarza. Jego ciemne loki z tyłu wydawały się jeszcze przyjemniejsze w dotyku, jeszcze bardziej... Kuszące. Przez dłuższe, tylne pasma włosów prześwitywała jego jasna, nieskazitelna szyja. Gdyby tylko mógł, to... Co takiego by zrobił? No co?

— Chryste, przepraszam, zawiesiłem się kompletnie..! – Juliusz w końcu odwrócił się - na jego ustach malował się przepraszający (odwrotny!) uśmiech. – Napiłbyś się czegoś? Herbaty może?

— Poproszę, tak – Adam odetchnął z ulgą - tylko się zagapił, zawiesił! Jeszcze nic nie zostało zjebane! Jeszcze!

— To chodź ze mną, bo mam tego do wyboru, do koloru i nie chcę ci zrobić jakiegoś paskudztwa bez twojej zgody.

Po chwili byli już w kuchni. Adam wybrał pu-erha, jedną z jego ulubionych herbat, którego nie pił przez jego ulubioną jednostkę czasu (chuj-wie-ile) - słoiczek z nim jednak nadal stał na wysokiej półce, co trochę utrudniało sprawę.

— Co teraz? – Juliusz spojrzał w górę i nadął policzki (!!!).

— Proponuję stołek? – Mickiewicz zaśmiał się. – Mogę spróbować cię podnieść też, ale to chyba nie najlepszy pomysł.

— Tak, nie najlepszy! – młodszy chłopak jakby zachłysnął się powietrzem. – Mógłbym spaść, tak! Znaczy, nie, żebyś mnie nie utrzymał, bo jesteś silny i... Chryste, nie ważne, stołek! – zgubił się we własnych słowach, podsuwając jednocześnie mebel bliżej. Zdjął z półki herbatę i prędko wsypał po porcji do zaparzaczy. (Miał przepiękne, smukłe, zwinne dłonie...)

W czasie, kiedy gospodarz wszystko przygotowywał, jego gość zaczął rozglądać się po kuchni. Kremowe ściany, drewniane blaty, lekko pożółkła lodówka z chyba miliardem różnych magnesów... Zbliżył się i zaczął się im przyglądać. Jego uwagę złapał jeden, porcelanowy - ręcznie robiony. Za jego pomocą przyczepione było zdjęcie, na którym widnieli Juliusz i ten blondwłosy chłopak, z którym Adam kiedyś go widział. Byli uśmiechnięci, ale coś w twarzy blondyna wydawało się nieprzyjemne - może to przez przymrużone oczy, albo przez brwi ułożone w dziwnie wyzywający sposób. Siedzieli chyba w schronisku górskim, przytuleni do siebie, a ręka Słowackiego spokojnie spoczywała na ramieniu drugiego z nich.

— Pamiętam go, to twój chłopak? – Adam zaczął, zwracając się w stronę Słowackiego.

— Mój..? A, to. Zapomniałem zdjąć – Juliusz westchnął i podszedł do lodówki, zdzierając zdjęcie i krzywiąc się. – Były chłopak, tak jakoś od miesiąca.

— Och. Przykro mi.

— Niepotrzebnie. To trochę moja wina. Nie, że zerwaliśmy, tylko że nie zrobiliśmy tego wcześniej. Chociaż... – spojrzał ostatni raz na kawałek papieru. – Wtedy akurat było... Miło. Lubię góry. Ale może nie z typkiem, który w tym samym czasie jebie się ze swoją koleżanką z pracy... Będąc strażnikiem nocnym, czy strażnicy nocni w ogóle mają, kurwa, koleżanki z pracy?! Wmawia mi, że z nią zerwał, manipuluje jak... Pardonsik. Herbata.

— Brzmi jak idiota – Adam założył ręce na piersi.

— Bo jest idiotą! – Juliusz uderzył dłonią w blat, po czym syknął w bólu. – Ała... I tak powinienem ci dziękować, bo w pewnym sensie mi pomogłeś.

— Ja?

— Yhym. Był... Zazdrosny, czy coś, nie wiem, nie wiem o co mu chodziło. Cieszę się tylko, że to definitywny koniec... – westchnął, zaciskając szczupłe palce na uchu jednego z kubków. – Nie ważne.

Juliusz zacisnął usta i wbił wzrok w powoli ciemniejącą herbatę. Nastała cisza, znów nieprzyjemna, znów gęsta, znów kreująca ten cholerny dystans. Adam desperacko szukał tematu, który mógłby przerwać to zawieszenie, w jakim się znaleźli. W końcu jego wzrok padł na kalendarz - pierwszy grudnia.

— Masz jakieś plany na święta? – zaczął niezobowiązująco.

— Hm? A, tak, matko. To już niedługo... – Juliusz westchnął i przestawił oba kubki na mały stolik pod ścianą, przysiadł na jednym ze stołków, po czym poklepał siedzenie obok siebie. Adam zreflektował się i szybko usiadł na miejscu. – Plany... No, w sumie mam. Co roku jest to samo, jadę do mamy i z siostrami będziemy robić kolację, bo mama będzie w pracy, a jak wróci, to się wzruszy i zacznie mówić, że nie trzeba było – chłopak zaśmiał się ciepło. Dobry temat.

— O, masz rodzeństwo? – Mickiewicz oparł się na łokciu, studiując nabierającą z powrotem kolorów twarz Słowackiego.

— Tak, dwie siostry, Olę i Hersylię... Znaczy, no, siostry przyrodnie. Córki mojego, em, świętej pamięci ojczyma – gospodarz ogarnął włosy z czoła. – Wracając, po wigilii będziemy... – oczy mu się jakby rozświetliły. – Strasznie to lubię co roku! Na święta organizuję zawsze z Cyp... Z przyjacielem drugą wigilię, ale jakby... Dla przyjaciół, zwłaszcza tych, którzy nie mogli pojechać do domu z różnych przyczyn. W tym roku wszystko będzie się działo u mnie i... – spojrzał w dół, na swoje palce, którymi zaczął się bawić (miał naprawdę przepiękne ciemne, długie rzęsy!). – Wiesz, jakbyś chciał przyjść...

— O matko, dziękuję za zaproszenie, ale nie będzie mnie na święta w domu – Adam pokręcił głową. – Jadę do brata, zaprosił mnie.

— Och.

Znowu cisza! Cholera! Kurwa mać!

— A czy tak zajęty pan Mickiewicz będzie już w sylwestra? – tym razem to Juliusz znów podjął rozmowę, przybierając żartobliwie srogi ton. – Bo jeśli będzie pan i nie będzie miał co robić...

— Może przesunę parę spotkań dla pana, panie Słowacki.

— To czy pan...

— Tak.

Słowacki skierował rozbawiony wzrok prosto w oczy Mickiewicza, uśmiechając się zawadiacko. Wodził wzrokiem po jego twarzy, jakby szukając czegoś, po chwili jednak skupiając wzrok tylko na jednym punkcie.

— Bardzo pana lubię, panie Mickiewicz – rzucił przyciszonym głosem, unosząc dłoń i nieznacznie muskając policzek swojego gościa.

— Ja pana również..? – poczuł od tego drobnego dotyku coś, co przypominało miejscowe porażenie prądem. Coś się w nim przekręciło - nagle jakby wszystko wskoczyło na miejsce, jakby ostatni fragment układanki dopełnił wszystko, co było niejasne.

Nagle wstał, jakby się paliło (bo się paliło, ale tylko metaforycznie), zaskakując tym Juliusza, który spojrzał na niego, jakby zobaczył ducha.

— Czy... Adam, ja przepraszam, ja... – zaczął panicznie, patrząc na niego tymi cholernymi, pięknymi, czarnymi jak noc oczyma.

— Nie. Ja po prostu... – musiał to wszystko przemyśleć, szybko. Było mu niedobrze. – Muszę iść.

— Adam...

I wyszedł. Przerażony i zmieszany.

Nowa wiadomość od: Julek.

Zjebalem xhyba lol ja oierdole


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top