Rozdział 4
Jednak nasza wycieczka do tego domu kultury na jakimś krańcu miasta nie przyniosła żadnego skutku - po pierwsze, dalej nie pamiętałam gdzie to jest i jak tam dojść, a po drugie, okazało się, że nowy skład będą zbierać dopiero w przyszłym tygodniu. Tak, więc, razem z Erniem (zrezygnował z zajęć, tłumacząc, że nie ma zamiaru być odpowiedzialny za moje zaginięcie) powłóczyłam się z nim trochę po mieście, porzucaliśmy się frytkami w McDonaldzie, aż nas wyrzucili...
(Uwaga, teraz nastąpi słodka, wzruszająca myśl, której będę potem pewnie żałować!) Czułam, jakbym cofnęła się w czasie o te dwa lata. Jakby nic pomiędzy nami się nie zmieniło. Hm.. Ta - chyba skończę z tą słodkością lepiej. Tak czy siak, kolejną moją cechą do dopisania jest pamiętliwość.. A nie sorry - to jest wada... A w sumie jeden kij - tak czy siak, pragnę tym oznajmić, że sprawę nieodpisanych smsów i milczących telefonów nie zostawię tak łatwo! Nie ma tak dobrze!
No cóż jeszcze mogę powiedzieć - w ciągu tego tygodnia była szkoła; Mimo tego, co wcześniej powiedziałam, było niestety co robić, a mówiąc ściślej mam na myśli sprawdzian z matematyki, który babka zapowiedziała na pierwszych minutach lekcji. Krótko mówiąc, tydzień na powtórzenie materiału z całego gimnazjum. Bosko, a przez jakiś odłamek sekundy zastanawiałam się, czy aby nie iść do liceum z matematyką po angielsku (uznałam, że po szatańsku, tzn. niemiecku, to już lekka przesada) ... Taaa, jak ja nawet po polsku nie ogarniam! A wracając do matematyczki - od razu czułam do tej babki jakąś wielką niechęć, kto o zdrowych zmysłach robi sprawdzian z trzech, ledwo przetrwanych lat, tydzień po rozpoczęciu roku?! Poza tym, ona na mnie jakoś dziwnie się patrzy czasem, aż mnie ciarki przechodzą, a z drugiej strony mam ochotę jej walnąć taką minę (a wychodzi mi to całkiem nieźle, a czasem wręcz na tym nie panuję, przez co mam często dość duże problemy), aż jej się odechce na mnie się dziwnie gapić na całe trzy lata! Ech, co za życie!
Ech, czuję, że już zanudzam, więc może, skoro znamy początek, od przejdziemy do sedna, do tego kibla, do którego się schowałam na początku? Ja jestem za! Taa... Tylko to drugie ja, mówi mi, że muszę coś jeszcze dopowiedzieć... O czym zapomniałam? Była matka, Ernie, Zuza, Zoldka, Agata, wredny nauczyciel bez koszulki*, dziwna babka z matmy.. Aaa, już wiem! Jak mogłam zapomnieć o TYM DRUGIM? (Jak nie ogarniasz to masz problem xD A tak na serio, to lepiej popatrz na tytuł ^^) Ech, coś mi jednak mówi, że będę musiała wam bardzo mało streścić tą moją nudną historię... Aż już wam współczuję.
Dobra, wracamy do opowieści. Albo raczej do mojego ulubionego tematu do gderania - matmy! Jak się domyślacie, przy wypadach do pokoju chłopaków (w tym Erniego), conocnych słowotokach Agaty( po trzeciej nocy kupiłam sobie zatyczki do uszu, a budzik w komórce ustawiłam na wibracje, telefon wrzucałam se do rękawa pidżamy - od razu wszystkim to odradzam, chyba, że ktoś lubi mieć zawał o siódmej/szóstej rano), żelkach na kolację, praniem obrzydliwie obłoconych (a zresztą wszystko, co się wiążę z pracą jest obrzydliwe!) ciuchów na w-f ( Nie ma to jak bieganie trzech kółek wokół naszego, prywatnego bagna, z których po drugim, taki leniwiec jak ja pada na pysk) i innych szkolnych horrorów, czy zajęć, każdy zapomniałby o takim czymś, jak sprawdzian z matmy! Tak więc, kiedy Ernie szturchając mnie w ramię, przy wejściu na stołówkę przypomniał mi o tym Sami - Już - Wiecie - Czym (nie, nie o Voldemorcie), omal, co nie wpadłam na ścianę. „Sprawdzian?! Dzisiaj?!", Powtarzane tak z pięć razy, przerodziło się w panikę, a zaraz potem w załamkę. Zataczając kółka, w talerzu pełnym czekoladowych Nesquicków, modliłam się, aby chociaż dała mi te dwa „na szynach". Nie dla rodziców (no co wy! Oni to nawet byliby szczęśliwi, jakbym nie przeszła do następnej klasy - no wiecie, im mniej mnie w domu, tym lepiej), ale dla.. Swojej godności, o ile jeszcze nie wymarła? No weźcie - po moim (głównie moim, Erniem się raczej większość tylko zachwyca) dość wybuchowym początku, miałam nadzieję, że stanie się coś, przez co ludzie zaczną na mnie patrzeć mniej krytycznym okiem, ale pała z matmy, jako pierwsza ocena w liceum, raczej mi w tym nie pomoże.
No, ale pech jak widać jest moim guy'em i strasznie mnie lubił tego dnia - matematyczka od razu sprawdziła i co się okazało? Pałę, jedyną na całą klasę otrzymała, uwaga... Weronika Kotnawska! Jeszcze tylko fanfar i „Ody do radości" tam tylko brakowało. Zajebiście!
Od odpowiedzenia nauczycielce na spojrzenie, z którego odczytałam pytanie, czy wiem chociaż, co to jest gimnazjum, wybawił mnie dzwonek. Nie patrząc na nikogo, a zwłaszcza ciekawskiego i niestety piątkowego Erniego („-Co dostałaś? Uwierzysz, że odjęła mi punkta za brak odpowiedzi?! Tak to miałbym maxa...) szybko wyszłam z klasy, mając nadzieję chyba po raz pierwszy w życiu, że w-f da mi taki wycisk, że pokocham się z książką od matmy. Niestety tak się śpieszyłam, że... Ekhem, nie zauważyłam pierwszego stopnia schodów, skutkiem czego, ku zainteresowaniu wszystkich stoczyłam się na dół, ostatecznie lądując na moim lewym nadgarstku. Bolało cholernie, ale w tamtym momencie myślałam tylko o mojej pogrzebanej dumie. Już miałam wstać, kiedy nagle ktoś do mnie podbiegł i z pytaniem czy żyję ( Nie, zabiło mi parę złośliwych stopni!) jakimś cudem podźwignął mnie z ziemi. Nie, nie był to ani Ernie, ani żaden inny koleś ze szkoły ( z tego co wiem, oni raczej nie chodzą na szpilkach). Była to moja babka z matmy! Cudownie, chyba kiedyś napiszę książkę o moim parszywym szczęściu!
Kiedy próbowałam odpowiedzieć, że nic mi nie jest, przez moją twarz przeszedł taki grymas, spowodowany bólem nadgarstka, że przestałam myśleć o swojej godności. Ostatni raz takie coś chyba czułam przy złamaniu ręki (ale to było dawno i nieprawda!).
- Musisz pokazać to pielęgniarce - rzuciła matematyczka (chyba się nazywała Patrycja Bauer), po czym zaprowadziła mnie za rękę na parter, a następnie pod konkretny pokój. Mimo wszystkich spojrzeń i poszeptywania między sobą, byłam w duszy jej wdzięczna, że nie musiałam tam iść sama. Nogi też miałam poobijane i szłam takim krokiem, jakby miała zaraz upaść, co pewnie skończyłoby się nieciekawie, biorąc pod uwagę mój biedny nadgarstek.
Pielęgniarka oświadczyła, że raczej nie jest skręcony, ale na wszelki wypadek powinni mi to sprawdzić w szpitalu. Pani Bauer zgodziła się mnie zawieść tam, zostawiła mnie wraz z jej synem ( tym samym, co pokazał mi drogę do „recepcji" pierwszego dnia), po czym poszła, uzyskać zgodę na „porwanie" mnie, zastępstwo za jej ukochaną matematykę itp. W tym czasie siedziałam z tym gościem w totalnej ciszy ( z synami matematyczek się nie gada... Albo nie zagaduje się jako pierwszy, przynajmniej...), zaś pielęgniarka zawiązywała mi, jak to ona nazwała „podróżny" bandaż na lewym nadgarstku. Nagle drzwi od pomieszczenia otworzyły się, a stanął w nim, nie kto inny niż, pan Ernest Petrowski! Nie, poza chorobą psychiczną, którą mnie chyba już dwa lata temu zaraził, nic mu nie było. Towarzyszyła mu za to blada Zuza Masonowiec. Co za zdrajca! Ja ją publicznie (co z tego, że nie do końca świadomie?!) wyzywam od kretynek, a ten bierze rolę jej wybawiciela! Już mi w oczach stanął obraz, ubranej w dość kusy strój na w-f Zuzy, która „przypadkiem" stanęła obok Erniego, kiedy miała zemdleć! Tak przynajmniej przypuszczam, dedukując z odcienia skóry i miny tej zołzy. Chociaż, o mimice pana Petrowskiego również można było co nieco powiedzieć - jakże to on się przejął tą utratą przytomności, biedna Zuza się specjalnie pewnie głodziła, albo ma jakiegoś tasiemca, jak zwykle pewnie wszystko na pokaz! Ech, może przesadzam, ale tak nie lubię tej dziewczyny, że... Nie, nie chcecie wiedzieć dlaczego.
Tak czy siak, ta menda mnie nawet nie zauważyła! Nie, nie Zuza, chociaż ona też, ale raczej nie przejęłabym się tym, a wręcz przeciwnie! Chodziło mi o Erna, po prostu wlazł i na mnie nawet nie spojrzał! A jak się okaże, że będę miała amputowany czy coś (wiem, że nie będzie, ale co jeśli?!) i byłaby to ostatnia okazja do ujrzenia mnie jeszcze z dłonią, zamiast kikuta?! Co za bezduszny dupek!
Na szczęście, zaraz po tym jak pielęgniarka ich wpuściła do gabinetu (a Erna to po co?! Na trójkącik?!) przyszła Bauerowa, żeby mnie zawieść do szpitala. W ciszy usadowiłam się na przednim siedzeniu w jej białym volkswagenie, rzucając torbę niezdarnie na tylne siedzenie. Jakoś niespecjalnie przez całą drogę nie miałam nic do powiedzenia. Bo o czym miałabym z nią gadać?! Kiedy będę mogła poprawić tę pałę, o ile się da? Co tam u męża, o ile go ma? Bez sensu. Wyciągnąć komórkę i wystukać smsa do Agi też nie wchodziło w grę, ponieważ jedną ręką niezbyt mi to wychodzi, a lewa, przez ten nadgarstek, za bardzo mi nie pozwalała na takie czynności. Tak więc, zostało mi tylko bezmyślne gapienie się w szybę, co uczyniłam przez całą drogę „Talent - szpital".
W końcu dotarłyśmy do szpitala. Muszę przyznać, że uwielbiam to miejsce, obojętnie czy jestem w nim jako pacjent, czy odwiedzający i nie mówię to tylko dlatego, aby podkreślić, że praca lekarza jest dla mnie. Po prostu lubię te odrobinę mroczne, zielonkawe korytarze, mnóstwo ludzi w białych fartuchach, łóżka szpitalne, kroplówki. karetki itd. Wszyscy mi mówią, że zwariowałam, ale no cóż, jak to powiedziałam Izunia: „I was born this way!"
Jedno mnie tylko w tych szpitala strasznie denerwuje - czekanie. Czekałyśmy chyba z dwie godziny, aż w końcu łaskawie obejrzeli mi ten nadgarstek, po czym wysłali na jakieś pół godziny nudzenia się, przed prześwietleniem RTG. W tym czasie jakimś cudem nawiązałam rozmowę z matematyczką. W gruncie rzeczy, okazała się spoko babką. Też słucha Green Day'a i Coldplay, ogląda Dr House'a oraz Dawno, dawno temu oraz lubi tańczyć. Znaczy, to ostatnie to się mnie niezbyt tyczy, bo nie tańczyłam już od paru dobrych lat, ale zawsze miło się dowiedzieć, że wcześniej znienawidzony przez ciebie nauczyciel lubi robić w wolnym czasie coś, co nie ma w sobie za bardzo podobnego, co wykładany przez niego przedmiot. Postawiła mi w kawiarni obok latte macchiato (moje ulubione), mimo mojego protestowania, bo przecież miałam przy sobie kasę (i zamiast tego kupiłam sobie Bravo, aby mieć z czego śmiać się podczas tego czekania). Tak czy siak, nawet pozwoliła mi na drodze wyjątku poprawić tą dzisiejszą ocenę (innym nie pozwoliła, hehe! Chociaż, w sumie inni nie dostali pały...)
W końcu, po tej całej wieczności czekania dowiedziałam się, że nadgarstek został tylko stłuczony, potem założyli mi bandaż i zadowoleni! Niestety Pati (pozwoliła mi to do siebie mówić, ale tylko PO lekcjach) tuż przed moim zdrowotnym werdyktem dostała telefon, że nie mogą znaleźć zastępstwa za jej ostatnią, ukochaną matematykę czy coś i musiała wracać. Chciała mi przysłać kogoś z psorów, aby mnie potem odwiózł („W najgorszym przypadku poproszę Izkę... chociaż wolałabym to zrobić tylko w ostateczności"), ale poprosiłam, aby po prostu przysłała mi tu Agę, z biletem miesięcznym autobusowym (co trzeci dzień jedzie na popołudnie do ciotki, albo do centrum handlowego, bowiem plastyczniacy mają zajęcia tylko wcześnie rano, mają ponoć kopniętą wychowawczynię, która mówi, że przy wschodzie słońca jest lepsza wena). Po krótkich błaganiach, udało mi się. Przyjechała niemal od razu, chcąc jak najszybciej opuścić lekcje. Potem dałam się jej namówić na małą rundkę po sklepach i na lody, jednak po pół godzinie wałęsania się po Opolu dostała wezwanie, że niby za długo przebywa poza szkołą itd., więc musiałyśmy wrócić. Mi i tak było to obojętne, bowiem byłam zwolniona z całego dnia lekcji (ale na spotkanie aktorskie, o którym mówił mi Ernie miałam zamiar iść)
Nie mając nic lepszego do roboty (a powrót na lekcje nie było „czymś lepszym") po prostu odpaliłam laptopa i wzięłam się w końcu za pisanie nowego fanficka z Igrzysk Śmierci**. Musiałam chyba mieć wenę i strasznie się w to wciągnąć, ponieważ dopiero po jakiejś chwili zorientowałam się, że mam niecałe siedem minut do spotkania, a przecież podkreślili jasno, że jeśli ktoś się spóźni to już nie wejdzie.
Najszybciej jak umiałam, narzuciłam na siebie kurtkę i wybiegłam ze szkoły. Lekcje już się dawno skończyły, toteż nie miałam problemu z wyjściem ze szkoły, za to z dotarciem do tego domu kultury tak. Nie pamiętałam drogi, którą przeszłam z Erniem, a przecież jest to raczej „tajne miejsce", więc nie miałam za bardzo też kogo zapytać. Spojrzałam na zegarek - zostały trzy minuty, a ja włóczyłam się po mieście bez sensu! W końcu zrezygnowana, opadłam na ławkę, znajdującą się przy jakimś remontowanym supermarkecie, wyciągając telefon. Obrażona czy nie, musiałam jednak zadzwonić do Erniego. W sumie to chamsko, skoro nawet na mnie nie poczekał, ani poszedł zawołać czy coś...
Już miałam wybrany numer, kiedy nagle ktoś mi zasłonił oczy. Zaczęłam się wyrwać i wyzywać go od idiotów, kiedy w końcu ten ktoś puścił. Ze zdenerwowaną miną odwróciłam głowę. Tym kimś był nie kto inny, niż Robert Galewicz.
* Patrz rozdział 2 ;)
** Jak ktoś będzie zainteresowany, może nawet spróbuję go tutaj pisać, bo już mam na niego pomysł ^^
Tu znów ja :) Tym razem rozdział szybko i nawet jako tako sprawdzony, bo mam ferie i nawet siła wyższa zlitowała się nade mną, pożyczając mi laptopa (normalnie piszę na telefonie, przez to w poprzednich rozdziałach są wszędzie porozrzucane bez celu kropki ;D ) Tak więc znów proszę o komenatrze, bo bez nich nie ma satysfakcji i zbytniej chęci pisania (ja nie żartuję! xD )
Dzięki, bye ;*
Leocuddya
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top