ⱤoɀʣìɑԎ 1
Jadwiga
Buda, Węgry. Wrzesień, Rok 1385
— Pani, błagam. Wstań już — prosiła zatroskana Margit, patrząc na cieniutką koszulę nocną, którą miała na sobie młodziutka królewna — jedyną osłonę przed zimną podłogą. Nie mogła dłużej znieść udręczania się Jadwigi, która całą noc przebłagiwała Boga leżąc krzyżem przy swoim łożu, zamiast w ciepłej, nagrzanej pościeli.
Królewna wciąż się jednak modliła, nie zwracając uwagi na protesty swojej opiekunki i najwierniejszej dwórki. Myślała, że w modlitwie Bóg ześle jej spokój i wybawienie albo choćby znaki, które prowadziłyby ją zgodnie z Jego wolą. Ale Bóg najwyraźniej był bardzo zajęty, bo żadnej odpowiedzi nie otrzymała, jeno narastające pytania, wciąż te same, za które karciła się w duchu.
— Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum — powtarzała jak mantrę słowa modlitwy, przykładając czoło mocniej do podłogi, a chłód ponownie rozszedł się po jej delikatnym ciele, do czego już zdążyła przywyknąć po nocy.
Nie uszło to uwadze panny Lackfi, której oddech uwiązł w płucach.
— Ty cała drżysz... — pisnęła przerażona Margit. — Jadwigo, wstań! — krzyknęła do królewny jak za dawnych lat, gdy opiekowała się nią, kiedy była jeszcze małą dziewczynką i mogła sobie na to pozwolić. — Wstań! — Chwyciła królewnę na ramię, które wciąż wydawało się kruche i podatne na zranienie, ale królewna ani drgnęła, jakby nie poczuła dotyku swojej opiekunki.
— To przeze mnie Wilhelm nie żyje — szepnęła królewna, unosząc lekko głowę.
Margit pobladła. Dreszcz przeszedł po jej plecach. Po cóż królewna wspomina dawnego narzeczonego, którego dusza już dwie zimy temu połączyła się z Bogiem? A właściwie uleciała na własne życzenie, gdy niepokorny książę Habsburg wybrał się na wycieczkę w góry w niesprzyjającą aurę, poślizgnął się, uderzył głową w wystający głaz i wyzionął ducha.
Czyżby królewna traciła rozum jak jej matka, królowa Elżbieta?
— Co ty mówisz, pani... — zdołała wydukać Margit, robiąc znak krzyża.
— Najpierw babka, ojciec... Na końcu Wilhelm — ostatnie słowo ledwo przeszło jej przez gardło, a do oczu znów cisnęły się łzy. — Wszyscy, których kocham umierają albo znikają na zawsze...
Przez umysł pogrążonej w rozpaczy królewny przemknął cień, mgliste wspomnienie, ułamek zaledwie. Nieostry i chaotyczny, ale na tyle wyraźny, że go zapamiętała. Dziwny język, obcy, burza jasnych, kręconych włosów. Wisior w kształcie koła...
— Nie sprowadzasz śmierci Jadwigo... — dodała łagodnie Margit.
— To kara boska. To Bóg mnie każe za moje grzechy.
— Jadwigo, błagam! — Nie wytrzymała dwórka. — Po co Bóg miałby karać takie niewinne dziecko jak ty? Na cóż mu twoje cierpienie? Wstań, bo się przeziębisz i rozchorujesz. Tego chcesz?
Czy chciała umrzeć? Zaraz po śmierci Wilhelma, bo każdy oddech sprawiał, że czuła się jak złodziejka. Czuła, że w ten sposób oddala się od ukochanego, zamiast być z nim na wieki, że go zdradza. Ale czy chce tego teraz? Bóg w sercu jej na to nie pozwala, nawet jeśli przeszło jej to przez myśl...
Jadwiga usiadła, na co zrozpaczona Margit wyraźnie odetchnęła z ulgą. Szybko zgarnęła z oparcia krzesła brunatne futro i okryła nim królewnę. Zaczęła pocierać jej ramiona, by ją rozgrzać.
— Boże, przemarzłaś na kość. Zaraz każe przynieść ciepłe zioła...
— Co wiesz o Litwinach? — spytała cicho Jadwiga, wpatrzona tępym, łzawym wzrokiem w czarny krucyfiks, prezent z okazji jej chrztu od babki Elżbiety.
— Dlaczego pytasz, pani? — zdziwiła się dwórka.
— Słyszałam, jak matka... — Przełknęła ślinę i przymknęła oczy, bo słowo to ostatnio gorzko smakowało w jej ustach. — rozmawiała z jednymi z nich. Wiedziałaś, po co tu przybyli?
Czy wiedziała? Owszem, służba coś szeptała o dzikich Litwinach noszących skóry zwierząt, wielkich i potężnych jak tury, przemykających po zamkowych korytarzach, ale ona była zbyt zajęta by słuchać plotek, a zamek w Budzie miał ponad trzysta komnat. Gdzieżby miała ich szukać i po co? Dlatego nie wspomniała o tym Jadwidze.
Margit zamilkła, co wzbudziło w królewnie niepohamowany gniew, z czego później musiała się długo spowiadać biskupowi Radlicy.
Jadwiga odwróciła głowę, wbijając w opiekunkę ostre spojrzenie, które podobno odziedziczyła razem z krwią piastowską.
— Wiedziałaś i nic mi nie rzekłaś? Jak mogłaś to zmilczeć? Od jak dawna wiedziałaś?
— Ale o czym, Pani? — skołowana Margit podniosła ton i spojrzała błagalnym wzrokiem na Jadwigę.
Królewna wstała z podłogi, szybko i bez trudu jak na tak słabe dziewczę, które w niej widziała panna Lackfi.
— Litwini przyjechali prosić o mą rękę... — oznajmiła Jadwiga, krzyżując ręce na piersi.
Oczy Margit powiększyły się ze zdziwienia.
— Ale jak to? Ty z Litwinem?
Jadwiga spuściła głowę, a jej twarz jeszcze bardziej spochmurniała. Jakby radość nigdy więcej miała na nią nie powrócić. Margit miała ochotę uciąć sobie ten za długi jęzor, widząc minę swojej podopiecznej.
— Zatem to sprawa mojej matki... — szepnęła słabym głosem, jakby bała się, że mocniejszy dźwięk ją zabije.
— Jadwigo... — mruknęła Margit, szukając w głowie słów pocieszenia, ale nic rozsądnego nie przychodziło jej do głowy. — Chyba się nie zgodzisz? — dodała, obserwując jak ramiona królewny opadły ze smutku.
— Nie wiem, co uczynić, kochana Margit... — Jadwiga wreszcie się odwróciła i spojrzała na swoją opiekunkę.
Margit intuicyjnie wyciągnęła ręce, które królewna przyjęła, jak zawsze, gdy szukała w niej wsparcia. Czując ciepło bijące z jej dłoni miała pewność, że krew w niej nie ostygła i z królewską córką wszystko dobrze... A przynajmniej nie umrze z wyziębienia.
— Ty zawsze wiesz, co uczynić, Jadwigo — szepnęła Margit, a kąciki jej ust drgnęły w uśmiechu.
Jadwiga usiadła razem z dwórką na łożu, a futro zsunęło się z ramion królewny na bogato zdobioną złotymi nićmi, jedwabną pościel.
— Myślałam, że jest mi przeznaczony klasztor... To Bogu chciałam oddać swe serce, skoro Wilhelm... nie dla mnie. Myślałam, że w ten sposób Bóg mi wybaczy.
— Bóg nie ma tobie czego wybaczać — Margit mocniej uścisnęła jej dłonie. — Jesteś najmilszą i najlepszą osobą na tym świecie, jaką znam. I Bóg też to wie. Co jeśli ma dla ciebie inne zadanie?
— I dlatego zsyła mi tych barbarzyńców? Nie jestem głupia, Margit. Wiem, co o nich mówią.
Margit spuściła wzrok, bo znów nie wiedziała co powiedzieć.
— Brakuje mi babki Elżbiety... — Oczy Jadwigi znów się zaszkliły, ale na jej blade lica padł cień uśmiechu. — Ona wiedziałaby, co mi doradzić. Tak dobrze znała Litwinów i ich obyczaje...
— Wiem, ptaszyno...
Nagle Margit olśniło, jakby sam Pan Bóg podpowiedział jej rozwiązanie.
— A może spróbuj porozmawiać z królową? Wybacz, że to mówię pani, ale wiesz, że twoja matka często zmienia zdanie. Twojej babce często udawało się ją przekonać, a ty jesteś taka do niej podobna...
Jadwiga zamyśliła się przez chwilę.
— Masz słuszność. Każ służbie przynieść suknie... — odparła dumnie, jak na królewnę przystało. — Dziękuję ci, Margit — szepnęła Jadwiga ze łzami w oczach. — Jesteś jak promyk słońca w najczarniejszy dzień...
***
Stając przed salą tronową Jadwiga dziesięć razy wygładzała już i tak idealnie gładką suknię. Gdy wrota się otworzyły, zaczęła kroczyć przed siebie uważając, by podbródek trzymać odpowiednio wysoko, by plecy były proste, by kroki nie były za długie, a wyraz twarzy był zarazem dumny, poważny, ale nie arogancki.
Matka stała przy tronie, ubrana w płaszcz królewski, którego poły leżały na ziemi i dzierżyła w dłoni złote jabłko, symbol władzy królewskiej. Na głowie zaś ciążyła jej wysadzana klejnotami korona, ale nie ta należąca do królowej, tylko do jej zmarłego ojca, Króla Węgier i Polski, Ludwika Wielkiego, a która winna się należeć obecnemu królowi Węgier, Zygmuntowi Luksemburskiemu, mężowi jej siostry Marii. Na głowie matki wydawała się nienaturalnie wielka i ciężka.
— Matko... — przemówiła królewna, starając się by dźwięk jej głosu zabrzmiał mocno i dostojnie, a królowa usłyszała ją z drugiego końca długiej sali.
Królowa Bośniaczka ledwo zerknęła na córkę i machnęła tylko do służącej, by zabrała od niej berło.
— Za lekkie. Trzeba zamówić nowe — mruknęła do siebie i usiadła na tronie. Gestem dłoni przywołała królewnę i kazała jej podejść bliżej.
— Mów prędko, nie mam dziś czasu.
Królewna podeszła z wysoko uniesionym podbródkiem, nie odrywając wzroku od ziemistej twarzy matki.
— Czy to prawda, że gościsz na zamku Litwinów? — Głos królewny był zimny, ale lekko zadrżał, a obiecała sobie, że nie okaże strachu.
Królowa zmrużyła oczy i uśmiechnęła się lekko.
— Owszem. Przybyło poselstwo od Wielkiego Księcia Litewskiego. Jogaiły czy Jagaiło... Pójdziesz za niego — odparła królowa sucho.
Jadwidze lód spłynął do żołądka. Myślała, że skoro wcześniej podsłuchała rozmowę matki z posłami, emocje zdążyły opaść, ale stojąc tu i słysząc to z ust własnej matki...
— Ale matko... — wydusiła z trudem. — A klasztor? Obiecałam Bogu, że... — mówiła spokojnie, starając się nie podnosić głosu, by nie rozzłościć matki. Gdy wpadnie w gniew, nie uda jej się przekonać.
— Ja też obiecałam. Twoją rękę władcy litewskiemu. Może w końcu dadzą nam spokój... Zygmunt tak uważa.
Słysząc imię swojego szwagra królewna nie umiała już dłużej powstrzymywać narastającej złości. Matka słuchała we wszystkim ukochanego zięcia, zapominając, że to Maria tak naprawdę jest królem, nie on. I kolejną wojnę z Litwą też wywołał właśnie Zygmunt, do wtóru z Ludwikiem Orleańskim, mężem jej siostry Katarzyny, który wysłał swoich zbrojnych z Krakowa na Ruś, o którą toczyły się najkrwawsze walki już od kilkudziesięciu lat.
— Nie zgadzam się! — wypaliła buńczucznie.
Królowa Bośniaczka podniosła się z tronu, a korona na jej głowie lekko się przekrzywiła.
— To ja tu decyduję. Ty nie masz nic do powiedzenia!
— Matko, nie każ mi łamać przysięgi danej Bogu. Dałam słowo Matce Bożej w Wiedniu, że...
— A co Wiedeń ma do tego? Ci przeklęci Habsburgowie do dziś nie wypłacili należnego ci vadium za złamanie umowy. A ja mam do utrzymania dwa dwory i jeszcze ciebie, choć za niedługo osiągniesz lata sprawne...
Na te słowa Jadwiga poczuła uścisk w sercu. Nie chciała być dla nikogo ciężarem, dlatego sama zaproponowała, że uda się do monasteru, jak jej święta prababka Jadwiga, po której nosi swe imię. Tam w spokoju oddając się Bogu i modlitwie miała zaczekać na Wilhelma, swojego rycerza...
Bośniaczka westchnęła, widząc zbolałą minę córki. Zaczęła się przechadzać na podwyższeniu, na którym stał tron.
— Ta wojna wszystkich nas wykończy, w skarbcu zaczyna brakować. A Litwin ma złoto. I to dużo. Nie martw się, córeńko. Nie oddałabym cię byle komu.
Złoto. Czyli zostanie oddana Litwinowi za złoto, jak jakaś zwykła jałówka na miejskim targu. Jadwiga nie umiała opisać, co w tym momencie odczuwała bardziej: żal, że matka nie ma dla niej tyle miłości jak do jej dwóch sióstr, czy smutek, że na siłę zostanie wydana za obcego, choć jej serce już dawno zamknęło się na wieki. Czuła w środku taki ból, że dziwiła się, że potrafiła zachować kamienny wyraz twarzy i względny spokój.
— Mam iść za poganina... Ja, córka Ludwika i...
Mała wyrwa musiała pojawić się na jej masce, jaką na siebie przywdziała, bo oczy Elżbiety Bośniaczki złagodniały.
— I co mam ci powiedzieć? Może poganin, ale to też mężczyzna. Jak każdy inny... — Królowa zamilkła, sama nie wierząc w to, co mówi, a o czym Jadwiga doskonale wiedziała. Nie raz słyszała, jak matka wyrażała się o Litwinach. Z jaką pogardą i wstrętem. Ale widać złoto litewskie nie tak wstrętne jak czczone przez niech węże...
— Nie patrz tak. Wystarczy, że na dworze wszyscy plotkują... — westchnęła i stanęła twarzą do tronu. — Co mam z tobą zrobić? Litwini chcą pokoju. Już im odpowiedziałam. Taki wstyd. Oszaleć można...
Jej ręka w zamian za pokój? Jadwiga od zawsze wiedziała, że będzie musiała wybierać między uczuciem, a obowiązkiem, ale miała przy sobie Wilhelma, przy którym wydawało jej się to łatwiejsze. Iść za poganina... Czy była gotowa na aż takie poświęcenie? Czy Bóg właśnie tego od niej chciał?
— Dobrze... — mruknęła niechętnie królowa. — Jeśli nie chcesz iść za tego Litwina...
— Pójdę.
Królowa odwróciła głowę w stronę córki, myśląc, że się przesłyszała. Ale Jadwiga powtórzyła.
— Pójdę za Litwina — odparła głośno Jadwiga, choć głos ledwo przecisnął się przez gardło, a serce rwało się na strzępy. Wolała jednak po stokroć cierpieć po cichu niż na głos wysłuchiwać narzekań matki, dla której zawsze była powodem do niezadowolenia. — Masz moją zgodę.
Nie dodając już nic więcej, królewna ruszyła do wyjścia z sali tronowej, prawie potykając się o własne nogi. Szła szybkim krokiem, ścigając się ze łzami, które obiecała, że wyleje dopiero za drzwiami swojej komnaty.
Jogaila
Święty Gaj nad Wilejką, Wilno. Litwa. Sierpień 1385 roku.
— Ragano?
Wśród oparów dymu zza posągu Perkuna, litewskiego boga gromu, wyłoniła się niczym mgła litewska kapłanka, od zawsze związana z domem Giedyminowiczów, Ragana.
— Mów, co będzie dalej? — zapytał niecierpliwie.
Choć młodszy z książąt litewskich, Jogaila, dwukrotnie przewyższał mądrością wszystkich swoich ośmiu rodzonych i pięciu przyrodnich braci, to cierpliwości nie raz mu brakowało.
— Jesteś księciem. Będzie, co postanowisz — odpadła melodyjnym głosem, śmiało zaglądając księciu prosto w oczy.
Jemu, Wielkiemu Księciu Litwy, synowi Olgierda i Julianny z Tweru, dziedzicowi tronu Giedymina w Wilnie.
Trzymając za poły swojej długiej lnianej sukni Ragana zbliżała się powolnym krokiem do paleniska z zawieszonym nań garncem, z którego wydobywający się ów dym był jak wel, duch, który ulatywał do swoich przodków.
— Węgrzy nas pokonali. Moskwa tylko czeka na mój upadek. Bracia życzą mi śmierci. Myślą tylko jak mnie oszukać i zabrać mi Ruś. Krzyżacy też nie dają nam spokoju. Muszę mieć pokój z Węgrami.
— Musisz? — spytała niemal szeptem.
— Tak. Litwa nie jest gotowa na wojnę z dwoma wrogami... jednocześnie. Powiedz, co dalej?
— Chcesz rządzić, nie wiedzieć, Jogaila.
Uśmiechnięta Ragana z wolna przybliżyła się ku księciu, wywołując u niego mimochodem lekkie drgnięcie w kąciku ust na widok jej oczu w kolorze pitnego miodu, którym mógł się teraz głębiej przyjrzeć.
— Nie rozumiem już bogów.
Wtem usłyszał głos Ragany, ale jakby tylko w swej głowie, a jego ciało stało się lekkie, jakby warzyło tyle, co gęsie pióro.
Już nie znajdował się w lesie, a w Zamku Górnym, na Górze Zamkowej, w miejscu, w którym się urodził, dorastał i znał każdy kamień, każdy mur. Gdzie jeszcze pamiętał, jak jego ojciec Olgierd zasiadał na tronie Wielkiego Księcia. Pamiętał i przysiągł strzec swojej ojcowizny, którą to tylko raz stracił. Przed trzema zimami, kiedy to stary stryj Kiejstut zbuntował się przeciw niemu, zażądał posłuszeństwa, wziął do niewoli jego rodzinę wraz z miłą mu matką i odesłał na poniewierkę do Krewa.
Szedł długim korytarzem, którego próżno szukać w wileńskim zamku, kiedy usłyszał za sobą wyraźnie kroki i poczuł ciepły oddech na karku. Dotknął swojego sztyletu, niby w celach obronnych i odwrócił się w obawie, że ktoś mógłby mu bez godności wbić nóż w plecy.
W oddali ujrzał jednak zarys okrytej w ciemnościach postaci. Przystanął, obserwując jak nabiera ona kobiecych kształtów.
Wtem pomyślał, że ma przed sobą Giltine, siostrę Laimy, boginię śmierci. Zastanawiał się, czy oto bogowie zwiastują mu śmierć. Wrogów mu nie brakowało, to prawda, a z każdym świtem przybywało nowych. I sam już czasem zastanawiał się z czyjej ręki padnie: wroga, Krzyżaków, czy osoby mu najmilszej, najwierniejszej?
Choć początkowo bez wstydu pomyślał, że niewiasta, która się zbliżała jest naga, światło tylko nielicznych świec padło na jej białą jedwabną suknię. Ale nie na twarz, przez co ukryta w mroku, ciągle pozostawała dla niego tajemnicą.
Kobieta bez twarzy miała za to puszczone luźnymi falami długie włosy bardziej w kolorze karym, niż ciemnogniadym.
Przystanęła w mroku i wyciągnęła ku niemu swoje obie drobne dłonie, jakby w oczekiwaniu.
Jogaila zastanawiał się, czy jej dłonie są tak samo delikatne w dotyku jak te jego sióstr Marii i Oleńki. Zrobił krok, czyniąc gest jakby zapragnął coś pochwycić.
Niewiasta zamiast się do niego przybliżyć, cofnęła się i z każdym kolejnym krokiem Jogaily oddalała się od niego z ciągle wyciągniętymi ku niemu rękoma.
Pomyślał, że może oto swoi przed nim anioł z opowieści jego matki, ale nigdy nie był ich przykładnym słuchaczem i o wierze matki niewiele wiedział. Towarzyszyła mu nie jak cień, raczej jak natrętna mucha, którą od ciebie odganiał.
Zrozumiał wtedy, co musi uczynić. Powoli wyciągnął swoje dłonie do kobiety jakby miała zaraz wręczyć mu oręż do walki z wrogami. Zastanawiając się, dlaczego niewiasta nie pozwala mu się zobaczyć, choć tak bardzo tego pragnął, czekał. Czekał...
Niewiasta powoli nakryła wierzchy jego dłoni swoimi i wyraźnie poczuł bijące od niej ciepło. Nim się zorientował, kobieta złączyła jego lewicę i prawicę, składając je jak do chrześcijańskiej modlitwy. Czuł, że powinien stawić opór, ale nie mógł, a może nie czuł potrzeby?
Pojął za to, co próbują przekazać mu bogowie.
Chrzest. Musi się wystrzegać nieprzyjaciół i cudzych bogów, aby nie sprzeniewierzyć Litwy. Do długiej listy wrogów postanowił dopisać także siebie, aby zapamiętał, czego czynić mu nie wolno.
***
Zamek w Wilnie, Litwa. Październik 1385 roku.
— Panie? Przybył Borys Koriatowicz wraz kupcem Hanulem.
— Prosić!
Nareszcie, pomyślał Jogaila. Wyczekiwał powrotu swoich ludzi już od świtu. To już dwa miesiące i najwyższy czas, aby przywieźli jakieś wieści z Budy. Jedną już otrzymał: że orszak królewny nie pojawił się w Wilnie tak jak tego oczekiwał.
Podszedł do stołu i sięgnął po kubek z własnoręcznie wyrzeźbionym na spodzie wężem, litewskim symbolem życia. Nalał doń wody i się napił, aż ugasił pragnienie, a zimny płyn rozszedł się przyjemnie po języku i gardle.
Odstawił kufel i rozsiadł się wygodnie na tronie Wielkiego Księcia, wszakże przybyszy należało powitać godnie.
— Panie? — Pierwszy zaczął Hanul, który niemal równocześnie z jego kuzynem pokłonili mu się z szacunkiem.
— Mów, kiedy przyśle Jadwigę? — domagał się szybkiej odpowiedzi.
Nie był człowiekiem raptownym, ale dobrze wiedział też, że złe wieści lepiej przekazywać bez tego, co tak ładnie na Zachodzie nazywają "dyplomacją".
— Nie przyśle, panie — powiedział w końcu kupiec, cały czerwony na twarzy.
— Jak to nie przyśle?
— Królewna nieletnia. Niegotowa na trudy tak dalekiej drogi. Z obawy o królewnę Królowa Matka Elżbieta nie wyprawi jej z orszakiem przed zimą.
— Na Perkuna! A niech ją szlag! — Uderzył ręką w zagłówek tronu, bo takiej odpowiedzi się nie spodziewał i krew Giedymina się w nim zagotowała.
— Co się tak drzesz, Jogaila? — Ze śmiechem wpadł do sali tronowej jego starszy brat Skirgiełło, trzymając w dłoni dzban z trunkiem, winem bądź mocnym, ciemnym piwem, które tak namiętnie spożywał.
— Nie dostanie złota... póki jej tu nie zobaczę! — powiedział bardziej do siebie aniżeli brata. — Wyjść! — rozkazał Hanulowi i Koriatowiczowi, bo ich zasępionych gęb nie miał ochoty dłużej oglądać.
Pożałował, że nie wysłał do Budy sprawniejszych posłów, którzy sprowadziliby tu królewnę, bez złota. Chciał mieć sprawę z Węgrami już załatwioną i skupić się na krzyżackich płaszczach. Już kilkanaście niedziel minęło odkąd przypieczętowanym układem w Budzie strona węgierka i litewska zobowiązały się zaprzestania dalszych najazdów. Akt ów zawierał także jego zobowiązania przedślubne, na mocy których miał pojąć za żonę królewnę węgierską, Jadwigę, najmłodszą córkę króla Węgier i Polski Ludwika, i Elżbiety z Bośni oraz pokryć wadium w wysokości dwustu tysięcy florenów węgierskich.
Podszedł do swojego kufla i zrobił jeden duży haust, jakby łyk wody mógłby rozjaśnić mu w głowie.
— Królewny ci się zachciało, a? Mówiłem, trzeba było brać Zofię. Byłbyś już żonaty, a i matka z radości stopy by ci wycałowała, ozłociła?
— A pójdziesz precz! — Chlusnął wodą z kufla w kierunku brata, ale temu refleksu nie brakowało i zdążył uskoczyć ze śmiechem. — Skoro i tak... nie pomagasz.
— Bośniaczka próbuje nas ograć? Jak panów polskich? — zasugerował nad wyraz jak na siebie poważnie.
Znana im była historia przyjazdu królewny Katarzyny do Krakowa z opowiadań Hanula, który często tam bywał jako kupiec. Panowie polscy miesiącami oczekiwali przybycia swojej przyszłej królowej, ale królowa Elżbieta, często zmieniała datę jej przyjazdu, wymawiając się jak nie młodym wiekiem, to pogodą.
Jogaila zaczął się obawiać, że tym razem czegoś nie przewidział. Choć czytał z ludzi jak z księgi welinas nie śpi. I chociaż do żeniaczki też nie było mu śpieszno wcale, zaczął rozumieć jak ważne na Zachodzie są układy. I teraz ich przestrzegania się domagał. On — poganin — od chrześcijan — choć to słowo ledwo przeszło mu przez myśl.
— Tego nie wiem, ale coś knuje... — Jogaila zamyślał się bardziej z każdym słowem. — Byle tylko nie przysłać tu królewny zbyt prędko.
Skirgielle, jak sam dobrze wiedział, rozumu nie starczało, dlatego zawsze polegał na swoim młodszym bracie i słuchał we wszystkim, ale i jemu czasem udało się zabłysnąć jakąś dobrą radą.
— Pojadę. Sprowadzę żonę dla ciebie.
Jogaila wejrzał na brata, jakby oglądał go nagiego w łaźni.
— To dobry... pomysł — zawiesił głos, zastanawiając się nad tym, co powiedział Skirgiełło. — Pojedziesz do Budy. Umieścisz w niej naszych szpiegów i dowiesz się, jakie plany ma Zygmunt.
— Spieszno ci zobaczyć narzeczoną? — zapytał, dworując z brata tak jak lubił.
— Nie o pośpiech tu chodzi. Ale o honor.
— W takim razie pojadę i w twoim imieniu ją obejrzę. — Zmierzył tylko brata srogim wzrokiem, bo czasem nawet wody było na niego szkoda. — Przyszykuję orszak jak na Wielkiego Księcia przystało. — Zrobił znaczący gest głową.
— Spotkamy się na granicy... Powiedzmy w...
— W Wołkowysku? — dokończył za brata znudzony Skirgiełło, jakby mu czytał w myślach.
Wielki Książę przytaknął.
— Jedź już. I bez niej mi nie wracaj! — powiedział surowszym tonem, po czym zagarnął po drodze swój kufel i zostawił Skirgiełło samego.
___________________________________________________________
Filmik na podstawie którego powstał fanfik już dostępny!
*fanfik spoilers
https://youtu.be/dFy5EuBvTaY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top