8. Joseline
W sali tronowej wszyscy goście zebrali się przy stołach, aby móc skosztować świeżo wypieczonej dziczyzny, czy też delektować się zebranymi z sadu jabłkami. Ich dobre nastroje także mnie wprawiały w euforię, choć dla wielu, nie miałam powodów do radości. Jednak ja mimo wszystko byłam zadowolona z tego, że jeszcze nie musiałam o niczym decydować. Że nie zostałam sama sobie w obliczu niezręcznych rozmów.
Świadomość tego, że miałabym zostać królową całego państwa, po prostu mnie przyłączała. Nie chciałam tego. To znaczy, chciałam, ale nie sama. Nie byłabym w stanie utrzymać na swoich barkach tak ogromnego ciężaru. Nawet do tak prozaicznych czynności, jak oglądanie wyścigu konnego, potrzebowałam wsparcia Kasandry. Specjalnie w ostatniej chwili zmieniłam plany, aby nie rozmawiać bezpośrednio z kandydatami. Mimo że potrzebowałam wsparcia któregoś z nich. Mimo że zrobiłabym wszystko, aby nie wyjść za żadnego z synów Tapperhetów. Cały ich naród był przeklęty. Ich kultura, ideologia, zacofanie...
— Księżniczko Joseline. — Podszedł do mnie wygrany, książę Rodmar.
Mimo że zbliżał się do mnie i widział moje zakłopotanie, mimowolnie rozejrzałam się dookoła, ale nie mogłam znaleźć wzrokiem Kasandry.
— Książę Rodmarze. — Ukłoniłam się. — Świetny pojedynek.
— Dziękuję. Nie spodziewałem się tak ogromnej zaciętości po stronie moich przeciwników, ale nie ma co się dziwić. O rękę tak pięknej kobiety trzeba walczyć. — Odpowiedziałam uśmiechem na jego słowa, jednak pokrzepiający głos Kasandry, jaki wytworzyłam w swojej głowie, kazał mi upodobnić się do niej.
— Raczej o tak piękne i waleczne królestwo trzeba walczyć.
— I o pieniądze. — Zdecydował się podjąć rzucone przeze mnie wyzwanie i nie udawać niewiniątka.
— No tak — zaśmialiśmy się.
Mężczyzna wyższy był ode mnie o głowę. Nie mogłam napatrzeć się na jego włosy, które odbijały na swej tafli pulsujące światło ze świec. Moje, nawet po dwukrotnym płukaniu w piwie, dalej były bezbarwne i postrzępione.
— A więc myślisz, Pani, że mam jakieś szanse? — Wyrwał mnie z zamyślenia.
— Cóż. Ciężko mi to określić. Wiesz doskonale, jakie plany ma mój ojciec. — Mężczyzna od razu podniósł głowę i spojrzał w kierunku Arnora, który to siedział obok króla i popijając wino, opowiadał jakąś historię.
— To chyba ważne, aby taki majątek został w rodzinie. — Zauważył słusznie.
— Jasne.
— Choć gdyby ojciec kazałby mi wyjść za jakąś kuzynkę... Niektóre są całkiem fajne — zaśmiał się, na co przewróciłam oczami.
— Uważam, że jest to dobre strategicznie posunięcie. — Postanowiłam pokazać mu, że mimo wszystko, świadomie podchodziłam do polityki królestwa. Po moich słowach od razu spoważniał.
— Na pewno. Choć nie wiem, czy nie zapętla pewnego dystansu do waszej rodziny.
— Oczywiście. Dlatego rozpatrujemy różne opcje.
— A dlaczego nie chcecie Odyna? Rozumiem... Emilie. Jednak bądźmy szczerzy. Nikogo nie interesuje ich miłość.
— Ponieważ Seweryn nie chce oddać władzy kobiecie. — Uśmiechnęłam się, czekając na to, w jaki sposób Rodmar poprowadzi naszą dyskusję.
— Nie rozumiem...
— Rodmarze... My nie oddamy władzy. — Spojrzałam prosto w jego oczy. — Albo bierzesz ślub i zrzekasz się władzy, albo to Arnor będzie królem Muukalain.
Blondyn stał chwilę w milczeniu, jednak po chwili pokiwał głową, jakby dając do zrozumienia, że przyjął wiadomość. Domyślałam się, że właśnie w taki sposób zakończy się nasza rozmowa i ogólne spotkanie, jednak mężczyzna nie odszedł.
— Może wypijemy? — Zaproponował.
— Chętnie.
Wiedziałam, że tak dobrze spędzony czas nie będzie trwał długo. Jednak trudno mi było odmówić. Prawdę mówiąc, gdy tylko zobaczyłam Rodmara, poczułam w sercu ukłucie. Oczywistym był fakt tego, że podobał mi się fizycznie. Pociągał mnie. Kasandra powiedziałaby, że pewnie jest doświadczony, nie raz w swoim dość długim życiu, miał okazję trenować na dziwkach. Ja jednak omijałam takie myśli. Wolałam wierzyć, że gdyby nawet nam się udało, chociaż traktowałby mnie należycie. I choć czułam na plecach przeszywający wzrok ojca, karcącego mnie, że w ogóle rozmawiam z kimś z zewnątrz, to jednak próbowałam wyskubać jeszcze sekundę możliwości przyglądania się profilowi twarzy Rodmara.
>•<>•<
Kolacja trwała do późna. Przez stres związany z lękiem przed poznaniem kandydatów do mego serca, szybko stałam się zmęczona. Dlatego też jeszcze przed końcem, ulotniłam się do swej komnaty, aby odpocząć przed jutrzejszą przejażdżką konną w góry. A tam również przed podjęciem lekcji walki mieczem. Ważne są podstawy, jak to mawiał ojciec. Marzył, aby każda z nas była choć trochę wyszkolona tak, jak Kasandra. Emilie odpuścił jako pierwszej. Mnie nadal katował.
— To tutaj — odezwałam się po długiej ciszy, gdy już zatrzymałam się obok moich drzwi.
Rodmar od razu, gdy dowiedział się o moim zmęczeniu, zaproponował, że odprowadzi mnie do pokoju. Nie mogłam odmówić, zwłaszcza że nikt nam nie przerwał przez cały wieczór, a on nie odstępował mnie na krok. Być może było to spowodowane tym, że dostrzegał chęć zbliżenia się do mnie przez Arnora. Poza tym był zwycięzcą, a ja jego nagrodą. Miał do mnie prawo, legalne, choć na ten jeden wieczór.
— To był wspaniały dzień u twego boku. — wyszczerzył się.
— U twego również. — Mężczyzna chwycił moją dłoń i kłaniając się, złożył na niej pocałunek. Myślałam, że na tym poprzestanie, jednak on złożył drugi, na nadgarstku, a potem na przedramieniu.
— Proszę... — Szepnęłam, choć moje ciało nawet nie chciało słuchać protestów.
Rodmar puścił moją dłoń i wpił się w moją szyję. Łapiąc ostatnie tchnienie, rozejrzałam się i otworzyłam drzwi, aby potem szybko je za nami zamknąć i zakluczyć. Gdy odwróciłam się do mężczyzny, stał przede mną już bez koszuli.
— Nie można tak! — Moja rozpacz była tak potwornym błaganiem o więcej.
Blondyn odrzucił moje rozpuszczone włosy na plecy i chwycił za sznurki gorsetu. Rozszarpał materiał, aby po chwili móc przyglądać się moim nagim piersiom, które zdradzały wszystko, czego pragnęłam. Wziął mnie tak, jak jeszcze żaden inny. Albo tak dawno nie uprawiałam seksu, że każde doznanie odczuwałam z potrójną siłą. W każdym razie oddałam mu się cała. Pozwoliłam mu na wszystko, bo sama tego chciałam. Chciałam też krzyczeć na całe gardło, ale resztkami zdrowych zmysłów, pozwoliłam dojść do głosu rozsądkowi.
>•<>•<
O poranku obudziłam się naga, choć ubrana w najpiękniejszy zapach. Rodmar od razu po stosunku, wrócił na salę, aby nie wzbudzać podejrzeń, a jeszcze tego samego wieczoru miał wracać do domu. Bolała mnie ta rozłąka, choć nie tak bardzo, jakby mogła, gdyby został przy mnie, choć minutę dłużej. Z bólem, ale podniosłam się i przyodziałam codzienną suknię, wszystko, zanim odwiedziłaby mnie jedna ze służących i zobaczyła w takim stanie. Rozczesałam włosy, aby zdjąć z siebie ostatnie oznaki tego mężczyzny. Na koniec jeszcze oblałam się moim ulubionym zapachem jaśminu i wyszłam z komnaty, udając się prosto do jadalni, aby zjeść śniadanie. Na szczęście na korytarzach nie spotkałam żadnego rycerza, dzięki czemu mój wewnętrzny lęk, że ktoś coś już jednak wiedział, został uśpiony.
Zastając ojca o czymś mocno dyskutującego z matką i namiestnikiem, po prostu wzięłam porcję jedzenia i przepraszając zgromadzonych, wyszłam na taras. Od razu owiał mnie zimny wiatr jesieni, jednak wystarczył krok, abym wyszła na pełne słońce, które nawet momentami aż przypiekało w skórę. Zasiadłam przy stole i zabrałam się za smarowanie świeżego pieczywa dżemem. Zdążyłam zjeść jedną kromkę, a drzwi zaskrzypiały i stanął w nich Arnor.
— Czy mogę? — Skinął w mym kierunku.
— Oczywiście. — Nie mogłam odmówić. — Nie wróciłeś do domu?
— Rob zaproponował mi i moim strażom nocleg. W końcu czeka nas długa droga. Czekamy na prowiant — zażartował i zajął miejsce naprzeciwko mnie.
— No tak, a pewnie jako rodzina w pełni zobaczymy się dopiero na moim ślubie. — Pokręciłam głową, na co westchnął.
— Chciałem przeprosić cię za wczoraj. — Zatrzymałam pieczywo w połowie drogi do moich ust.
— A co się stało? — Zmarszczyłam brwi. Po chwili dotarło do mnie, że jak na typową Joseline, byłam nad wyraz pogodna.
— Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. A przecież to dla ciebie tu przyjechałem.
— To nic. Jesteśmy rodziną, rozmawiamy zawsze, gdy się spotykamy. — Przyglądając się jego twarzy, w pewnym momencie zrozumiałam, że wyjątkowo nie pasował do tego otoczenia.
Ciemne włosy oraz opalona skóra wymownie sugerowały, skąd pochodził. Tutaj, szczególnie rzucał się w oczy.
— Co nie zmienia faktu, że tego wymaga kultura.
— A jak przystało na księżniczkę, musiałam poświęcić więcej uwagi wygranemu w wyścigu. — Spoważniałam nagle, rozumiejąc, co przed chwilą powiedziałam. — Oczywiście ty również zaprezentowałeś się wybitnie i masz prawo uzyskać moją uwagę... — Ojciec by mnie zabił, gdybym zniszczyła relacje z kuzynostwem. W końcu przez cały wczorajszy wieczór budował podwaliny pod nasze małżeństwo. A ja pieprzyłam się z przeciwnikiem mojego przyszłego męża.
— Jesteś urocza — zaśmiał się, przerywając moje tłumaczenia, i wyciągnął dłoń, po czym odgarnął jeden kosmyk włosów z mojego obojczyka.
Nie miałam pojęcia, jak zareagować, więc postanowiłam powrócić do jedzenia, przy tym głupio się uśmiechając w zakłopotaniu.
— Jak na wyspach? — Zmieniłam temat.
— Dobrze. Bardzo dobrze nam idzie handel wodny, zresztą nie ma co się dziwić. Mamy największy skup ryb. Przywieziemy wam. Gdy przyjadę na pertraktacje.
— To wspaniale. Tutaj też mamy ryby, choć w ograniczonym gatunku.
— Macie wspaniałą dziczyznę. Albo to zasługa kucharzy... Już sam nie wiem. — Parsknął śmiechem.
Jemu było do śmiechu lub udawał. A do mnie docierało, jak bardzo w zupełnie inny sposób ze sobą rozmawialiśmy. Nie tak jak jeszcze kilka miesięcy temu, o wszystkim. Wspominaliśmy beztroskie dzieciństwo. Teraz byliśmy sztywni i zdystansowani. Zważaliśmy na każde ze słów. A on próbował mnie kokietować, ale bynajmniej nie dlatego, że byłam w jego oczach godną ku temu kobietą. Tylko dlatego, że ktoś mu powiedział, że tak trzeba. Że teraz w takiej roli będzie musiał występować.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top