pociągiem do końca świata
Toaleta na dworcu w Rotterdamie kosztuje pięćdziesiąt centów, banknotów nie przyjmujemy. W środku wygląda, jakby nie zainwestowano w nią złamanego kurwa drobniaka. W tamtej chwili jednak widok obrzyganych ścian, klozetu, którego sterylna biel przeszła już do historii i drzwi z prowizorycznym zamkiem, stał się dla mnie szalenie romantyczny i wzruszający. To jest to, stary. W końcu trochę prywatności. Uśmiecham się do siebie, swoich żył i całego świata.
Opuszczam kabinę z poczuciem spełnienia, skowronki latają wokół mnie i śpiewają radośnie, gdy wychodzę nabrać świeżego powietrza. Mróz harata mi twarz niby ostrze noża. Musi być z milion stopni na minusie, brachu. Mimo to zsuwam z ramion kurtkę, rozkładam ją na ziemi niby koc piknikowy, kulturalnie, aby nie ubrudzić spodni, i siadam. Rozglądam się, pełen nowych, obiecujących perspektyw, lecz dalej widzę brud. Syf nie do ogarnięcia. Bo jest środek stycznia, kumasz, więc w końcu spadł pierwszy porządny śnieg, który i tak zaraz zamieni się w błotnistą kupę rozlazłego gówna. Do niedawna zgniłe ulice teraz wyglądają, jakby już kompletnie spleśniały, a wszyscy się kurwa cieszą. Hej, widzisz ten skrawek zieleni? To nie trawa, debilu, tylko grzyby z rodzaju cladosporium wyżerające twojego buta. Bo planeta nam pleśnieje i zabiera ze sobą wszystko, co jej, a wszyscy się kurwa cieszą.
(zgarniam zainfekowaną kurtkę spod swojego tyłka z nadzieją na połączenie z naturą)
Nieprzytomnie ugniatam bilet między odrętwiałymi palcami, i nim się orientuję, jest podarty do połowy. Wygląda, jakbym znalazł go w kiblu – noworoczna promocja, szczanie pięćdziesiąt centów, możliwość wypierdolenia z miasta gratis! – ale przynajmniej jest suchy. Wpatruję się w niego, próbując odczytać, na którym peronie tak właściwie mam czekać. W końcu daję za wygraną. Liczę ilość zagięć; jedenaście. 11. Tak prosta liczba na tak zgniecionym kawałku papieru.
Wkładam bilet do kieszeni. Nie wiem, co zrobić z dłońmi. Wyciągam go ponownie. Składam miniaturowego łabędzia – dokładnie jedenaście ruchów. Stawiam swoje dzieło na pleśniowym puchu – gdyby się rozpuścił, popłynąłbyś w siną dal, mój drogi. Samotny i samowystarczalny. Ale póki co gnijesz tu ze mną. Jesteś mi potrzebny. Gdy wrócimy do domu, poznam cię z resztą łabędziej rodziny, całą familią ciotecznych pozdrowień, wspaniałomyślnie przerobionych w sztukę. Mówię ci brachu, będzie ci wśród nich dobrze.
(wśród tych bezsensownych pocztówek o kłamliwej treści pozdrowienia ze słonecznego rotterdamu zawsze tak piszą jakby nie wiedziały że ta nazwa z tym przymiotnikiem to oksymoron bo w rzeczywistości oznacza totalny ściek pozdrowienia ze słonecznego rotterdamu serduszko zawsze rysują te pierdolone serduszka jakby oczekiwały że ktoś im odda swoje w zamian)
Unoszę przemoknięty kuper i zakładam kurtkę, aby zakryć plamę na siedzeniu. Ściskając kurczowo łabędzia w dłoni, wiernego towarzysza podróży, schodzę po kruszących się schodach do tunelu łączącego perony ze sobą. Ostry odór szczynów i kanalizacji drażni mi nozdrza, ale samo przejście traktuję jako moment podniosły – czuję się jak w filmie, kumasz. Zagubiony wrak człowieka kryjący się przed policją. Tutaj mnie nie znajdą, bo to jest moje miejsce. Odetchnę skażonym powietrzem raz, drugi, a gdy znajdę się na powierzchni, policji już nie będzie, a ja stanę się oczyszczonym, wolnym człowiekiem.
Pytam przechodzącego obok gościa o godzinę, ale mój umysł ma lekki problem z przyswojeniem odpowiedzi, więc pytam ponownie. Powtórzone liczby do mnie trafiają, więc uznaję, że po prostu wybrałem na swoją ofiarę Jamesa Joyce'a, który chciał mi zaimponować swoim słowotwórstwem, ale na szczęście się zreflektował. Niestety, przyjacielu, twoje międzynarodowe monstrum w żadnym stopniu do mnie nie trafia.
Peron wydaje się zaskakująco nowoczesny i czysty jak na standardy miasta, którego sama nazwa kojarzyć się może ze szczurami, zgnilizną i gównem. Rottendam. Raterdam. Gorące pozdrowienia serduszko. Grzejące słoneczko zagęszcza powietrze i wzmaga smród. Pewnie stąd taki kult zimy, uśmiecham się, a peron wita mnie gwizdami i głośnikiem o brytyjskim akcencie, rapującym niewyraźnie rozkład najbliższych odjazdów. Ale ja jestem kontent, bo słuchałem Jamesa Joyce'a i wiem, że mam jeszcze czas i nie muszę rozumieć ani słowa.
Szuram tenisówkami, szur-szur-szur, ku najbliższej ławce. Siedzi na niej człowiek o wyglądzie skądinąd nihilistycznym. Jakby pod nosem recytował Baudelaire'a, w niezgłębionych mych smutków posępnej jaskini bądź cokolwiek innego – domyślam się jedynie, gdyż wąs przysłania mu usta – marszczy brwi w konsternacji nad rozłożoną gazetą. Zapewne przegląda dział dotyczący narodzin, patrzy na rozkoszne bobasy, zaprzedane na widok publiczny przez własne matki, i myśli jak spaczone są współczesne umysły, iż takie ekscesy mają w ogóle zezwolenie na legalny byt.
(po czym wybiera najsłodszego z nich i w myślach planuje porwanie dla okupu którego nigdy nie dokona bo jest poważnym szanowanym obywatelem ale za marzenia póki co nie karzą bo orwell przewidział przyszłość sięgającą jeszcze dalej i na to mamy jeszcze czas)
Szuram dłońmi, szur-szur-szur, próbując trochę je ogrzać, po czym chucham, chu-chu-chu, a ogrzane powietrze owiewa ich wnętrze, dając chwilowe poczucie ulgi. Słyszę stalowe odgłosy hamującego pociągu, zgrzyt, przypominający nieco surowe brzmienie skrzypiec. Miarowa muzyka kół cichnie, gdy żelazny wąż wślizguje się zza horyzontu, przysłaniając mi widok na peron przeciwny. Wypluwa z siebie chmarę maszyn gatunku ludzkiego, mniej lub bardziej przetrawionych, tworząc miejsce na kolejny posiłek. Facet podnosi się z ławki w sposób młodzieńczo prężny, z delikatnym podskokiem, jakby go z niej wystrzelili, wrzuca gazetę do kosza, chwyta za neseser i znika w jednym z przepastnych pysków popielatego gada. Da svidaniya, bezpiecznej podróży do miejsca gdzie cię już zamknął wyrok Przeznaczeń surowy!
Pociąg odjeżdża i znów robi się dziwnie pusto. Moje ciało rozlewa się po oparciu ławki niby wodospad, coraz niżej, niżej, aż na samo dno, gdzie ląduje z szumem i pianą, rozbryzgującą krople na wszystkie strony. Moja głowa znajduje się w momencie przejściowym, opieram policzek o nagrzany metal, na którym przed paroma minutami siedział ten facet z wąsem, lecz stopy wciąż twardo stykają się z chodnikiem, co w efekcie daje pozycję nienaturalnie wygiętej gąsienicy albo porzuconej przez właściciela marionetki. Próbuję dosięgnąć rąbka gazety, wystającego z kosza niby głowa mojego papierowego kompana, ale ramię odmawia mi posłuszeństwa i opada w połowie drogi. Brachu, no co jest. Brachu. Naprawdę chcesz oglądać te zdjęcia niemowlaków jak jakiś skończony margines? Trochę godności, stary. Nawet twoja ręka ci to mówi.
Otępiałe gałki oczne przekierowują moje spojrzenie na Hope Sandoval w czasach swej świetności. Siedzi na schodach, włosy upięte, z dużym odrostem, czarna sukienka, podarte rajstopy. Grudki tuszu na jej pandzich powiekach wyglądają jak popiół, w który prędzej czy później się obróci. Uparcie trze wilgotną chusteczką po rzęsach, jakby nie wiedziała, że przed przeznaczeniem nie da się uciec. Zaczerwieniona twarz sugeruje zbyt mocne tarcie, bądź solidną dawkę płaczu. Pewnie obie opcje są poprawne, myślę, i nagle dworcowa Hope Sandoval wydaje mi się cholernie śliczna i urocza.
Coś do niej krzyczę. Z jej perspektywy powinno wyjść coś w rodzaju „Kiedy nowa płyta Mazzy?”. Z mojej perspektywy to charczenie, niewyraźne rzężenie umarlaka.
(z jej chyba też bo blednie na twarzy wstaje i schodzi do podziemia kurwa hope nie odchodź ja naprawdę jestem fanem)
Przymykam oczy w sennym odurzeniu. A niech idzie! I tak zaraz przyjedzie mój pociąg, nie miałbym czasu na rozmowy. Zaraz opuszczę ten halucynacyjny koszmar, wszystkie łabędzie trafią do swojego naturalnego środowiska, gdy tylko znajdę się u siebie. Jeszcze tylko moment, parę ruchów wskazówki zegara, który w głowie odlicza mi sekundy. Tik-tak-tik-tak. Monotonia tych dźwięków przyprawia mnie o mdłości, ale każdy z nich zbliża mnie do celu i zmusza do uśmiechu. Tik. Tak. Tik. Tak, stary, zaraz będziesz w domu. Tik. Tak. Tik. Kit, przecież już powinien wjeżdżać. Tak. Tik. Tak, bądź cierpliwy, za chwilę wjedzie, lepiej wygrzeb z kieszeni swój bilet. Tik. Tak. Tik. Tak...
Z trudem przyglądam się łabędziowi, gdyż powieki mam tak ociężałe, że zaraz będę musiał przytrzymywać je palcami. Jego trójkątny łeb wydaje się tak ostry, że mógłbym nim kogoś zabić. Zaraz będę musiał cię rozłożyć, koleżko. W takiej formie kanar cię nie przyjmie. Nie zrozum mnie źle, to nie tak, że jest coś z tobą nie tak. To oni są popieprzeni, że wolą nudną kartkę zamiast eleganckiego, smukłego łabędzia. Ale obiecuję, od razu złożę cię z powrotem.
Uśmiecham się pokrzepiająco do łabędzia. Będzie dobrze, stary, musimy być twardzi. Powtarzam to jak mantrę jeszcze chwilę, minutę, godzinę, a może całą wieczność, aż orientuję się, że ktoś uparcie potrząsa moje ramię. Słyszę czyjeś głosy, przytłumione, jakby dochodziły z bardzo daleka, z drugiego końca dworca, a może z miejsca docelowego. Moje dłonie i kark stają się lepkie od potu, a ja zaczynam się smucić, że mój łabędzi towarzysz okaże się w tym stanie do niczego. Przepraszam, stary. Może uwierzą, że upuściłem cię w śniegu. Może powinienem cię puścić, abyś zdążył wyschnąć? Żart, stary. Siedzimy w tym głównie razem.
Nim się orientuję, otacza nas cała grupa osób. Sterczą niby widownia, bo ewidentnie zrobili sobie ze mnie przedstawienie. Czuję, jakbym miał zlepione usta i nawet nie jestem w stanie kazać im wypierdalać. Próbuję zarejestrować choć jedno słowo. Najbliższy koleś uparcie próbuje się dowiedzieć, jak się czuję.
(czuję się jakby potwór o zniekształconej twarzy marylin monroe wyżerał mi flaki jakby william burroughs przelał na mnie swoje fantazje poprzez miłosne akty z kreaturą z maszyny do pisania wprost przed moimi oczami jakbym czekał na rozpędzony pociąg na szynach ostrych jak brzytwa z linami wbijającymi się w ciało czemu nikt mi nie powiedział że pociąg z rotterdamu do hagi ma zawsze dwadzieścia minut opóźnienia)
Rozklejam szczękę i mówię mu, że w końcu połączyłem się z naturą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top