Portret VI Liryczna
1926r. Zakopane
Słyszę jak wchodzi do pokoju, jak na stole stawia świece. Zaraz usiądzie na moim łóżku. Poczeka na mnie cierpliwie, nie pospieszy. Tylko ze stołu weźmie ołówek i kartkę papieru. Zacznie coś bazgrać, przypadkowo zestawione słowa. Podzieli się ze mną swoją twórczością, a następnie pójdziemy na spacer. To będzie długa, nocna wędrówka, która nie zakończy się na ogrodzie. Wyjdziemy na miasto, lecz nie do restauracji, nie zajdziemy do żadnej klubo – kawiarni, po prostu będziemy szli. Zawsze możemy też pójść do lasu na łąkę, tam jeszcze lepiej widać niebo. A przecież chcemy tylko oglądać gwiazdy.
W końcu odwracam się do niej przodem. Przygryzam wargę i po prostu jej się przyglądam. Jej niespieszne, eleganckie ruchy, działają na mnie uspokajająco. Mogę po prostu tak stać i nie myśleć o niczym innym niż jej piękne, szlachetne rysy i smutne oczy skupione na tym co właśnie tworzy.
- Jutro chciałbym cię sportretować – mówię.
- Znowu? – śmieje się kobieta, przygryzając końcówkę ołówka.
- Chodzi mi o prawdziwy obraz – informuję – taki jak dwa lata temu.
- Był zdumiewający i naprawdę wyjątkowy – podnosi głowę, patrzy mi prosto w oczy.
- Wiem i żałuję, że ci go oddałem – podchodzę do niej.
- On musi być u mnie. Przejrzałeś mnie, czytałeś z mojej twarzy i oczu – wstaje i składa kartkę – sama chce decydować, kto może to oglądać.
- Nie powinnaś ukrywać smutku – dotykam jej policzka wierzchem dłoni, kobieta przymyka oczy.
- Nieszczęście, które mam w sobie należy do mnie, nie chcę się nim dzielić – mówi cicho – i tak nie cieszy mnie fakt, że ty wiesz o wszystkim, byłam... przerażona i zachwycona zarazem. Nikt nigdy tego we mnie nie zobaczył.
- Jesteś dobrą aktorką – zniżam głos – ale ja zdzieram maski z ludzi, przychodząc do mnie muszą liczyć się z tym, że ja odsłonię ich wszystkie cechy, na światło dzienne wyciągnę ich wszystkie tajemnice, namaluję to, co powiedzą mi ich oczy.
- Może w tym tkwi twój fenomen, dlatego przybywa do ciebie coraz więcej ludzi, chcą poznać samych siebie, poznać prawdę o sobie – otwiera oczy, patrzą na mnie dwie jaśniejące gwiazdy.
Nie mogę oderwać wzroku, kobieta jest niesamowita. Ujmuję jej dłoń i przykładam do ust, nie spuszczając oczu, twarz kobiety ozdabia piękny, skromny uśmiech. Jej twarz promienieje. Przybliżam się jeszcze trochę. Może jednak zrezygnujemy tej nocy ze spaceru? Jedna z moich dłoni ląduje na jej talii, ale Maria cofa się.
- Portretował cię ktoś kiedyś? – pyta niespodziewanie.
- Mam kilka autoportretów jeżeli chcesz zobaczyć – odpowiadam, zastanawiając się nad tym, co znowu wymyśliła ta śliczna główka.
- Nie – zaprzecza szybko, a widząc mój, zdziwiony, wyraz twarzy dodaje: - na pewno są świetne, jak wszystkie twoje obrazy, ale chodziło mi o coś innego. Czy ktoś, kiedyś też tak zdarł z ciebie maskę?
- Nikomu się jeszcze to nie udało – kłamię, a z tyłu głowy widzę Jadwigę malującą mnie, robiącą zdjęcia, rozmawiającą ze mną, śmiejąca się i płaczącą, ona jedyna mnie tak dobrze znała. Jednak Maria nie musi o tym wiedzieć.
- Ja stworzyłam twój portret – mówi, palce zaciskają się jeszcze mocniej na kartce papieru – nie jest to może obraz ani nawet szkic, to wiersz. Tak króciutki. Sama esencja, tak jak lubisz.
- Przeczytasz mi? – pytam.
- Nie. Sam to zrobisz, kiedy jutro rano już mnie tu nie będzie, chcę abyś czasem mnie wspominał, czytając ten wiersz – odpowiada.
- Ale chyba się jeszcze zobaczymy, co? – przygryzam wargę.
- Nie sądzę, a nawet jeżeli to na krótko i przypadkiem – po jej policzku spływa łza, zupełnie jak na moim obrazie – i tak już długo ranimy Ninkę. Zdradziliśmy ją obydwoje, ja jako kuzynka, przyjaciółka, ty jako mąż i musimy to wreszcie zakończyć. Każde z nas musi wrócić do swojego życia, zapomnieć o sobie chociaż na trochę.
- Chcesz mnie zostawić? – boję się jej odpowiedzi, bo przy niej wreszcie odnalazłem trochę spokoju.
Rzadziej niż zwykle odpływam w ciemność własnej duszy, nie rozważam sensu swojej egzystencji, bo przy niej po prostu czuję się potrzebny. Maria jest kobietą drobną, z małą, ale nieuleczoną kontuzją, przez co nie jest całkowicie sprawna. Mam znowu kogoś kim mogę się opiekować, kogo mogę poznawać i komu mogę pomagać.
- Nie odbieraj tego w ten sposób – łapie moją rękę i ściska ją lekko – po prostu nasz czas się skończył, nie możemy już sobie nic dać, więc podarujmy sobie coś na pożegnanie i rozejdźmy się w przyjaźni. Niech zostaną z nami same dobre wspomnienia.
- Ty dasz mi wiersz, a co chcesz ode mnie? – pytam.
- Spacer i twoje opowieści o gwiazdach, są piękne – mówi z zaangażowaniem – kiedy mówisz o tym co na niebie, zapominam o tym co na Ziemi, o życiu tutaj. Czuję, jakbyśmy byli tylko my i to co nad nami, a tak to tylko czarna nicość, a my zawieszeni w przestworzach.
- Jeżeli ze mną zostaniesz, to będziesz to miała, a tak to utracisz to – staram się ją przekonać.
- Ale to nie należy do mnie, tak samo jak ty. Muszę cię oddać Nince, Witkacy – mój pseudonim wymawia jakoś tak inaczej niż resztę zdania, jakby to było moje prawdziwe imię.
- Czyli postanowiłaś – kiwam głową i znów patrzę w jej oczy, starając się coś wyczytać, ale tym razem nie potrafię – w takim razie, mam zaszczyt, zaprosić, panią, pani Mario na najpiękniejszy i na najdłuższy spacer, na jakim miała pani okazję być. Mam nadzieję, że spakowała pani walizy, bo wrócimy nad ranem.
- Oczywiście – uśmiecha się szeroko i podaje mi rękę.
***
Siedzimy na trawie, jej źdźbła łaskoczą nasze stopy. Rozkoszujemy się zapachem lasu, żywicy i kwiatów. Swoją obecnością i dotykiem. Patrzymy w niebo, na gwiazdy, które tej nocy na szczęście dobrze widać. Przyciszonym głosem opowiadam jej o nich, nie chcę zakłócić tego niezwykłego nastroju.
Kobieta słucha zafascynowana, nie odrywa oczu od nieboskłonu, mam wrażenie, że całą sobą pochłania ten widok, chce go sobie zachować, tak jak całą dzisiejszą noc, która ma być naszym pożegnaniem, trudnym, ale za to w przyjaźni, bolesnym, ale dla dobra nas samych oraz bliskiej nam osoby. Ta noc na zawsze pozostanie z nami, utknie głęboko w odmętach pamięci, pozostawiając wieczny ślad.
W końcu milknę, bo po jej oczach płyną łzy, jedna po drugiej, ale panuje cisza. Ani jeden jej jęk nie wydobywa się z piersi, ani jedna skarga nie wychodzi z jej ust. Płacze bezdźwięcznie, pięknie, zupełnie jak na moim obrazie. Pochylam się nad nią. Nasze twarze dzielą już jedynie centymetry. Nie czekając na pozwolenie zaczynam scałowywać jej łzy. Jedna pod drugiej.
Ona wyciąga ręce, w geście, który chyba ma mnie odepchnąć, ale nie robi tego, pozwala, abym to robił, bo chyba chce ten ostatni raz czuć moją bliskość. Zapamiętać w ten sposób mój zapach i dotyk gorących warg. Czekam, aż odpowie mi tym samym, o ile więcej warte, o ile piękniejsze będą wspomnienia, gdy i ja będę mógł po raz ostatni wchłonąć jej zapach i poczuć dotyk.
Jednak ona tylko się do mnie przytula. Spuszcza głowę na moją pierś, palce zaciska na mojej marynarce. Szuka we mnie wsparcia, a ja postanawiam jej to dać, bo nic innego ode mnie nie chce. Wiem, że już nie wrócimy do nieba, do gwiazd, pozostaniemy na Ziemi, wtuleni w siebie, oddani sobie w zupełnym milczeniu, bo nie ma o czym mówić. Jej chwila słabości, o której nikt się nie dowie, a pozostanie jedynie w mojej pamięci. Na mój prywatny użytek.
- Przeczytaj to – odzywa niespodziewanie, a ja dopiero po chwili orientuję się, że mówi o wierszu, który mi podarowała przed wyjściem – teraz, ale po cichu.
Kiwam głową i robię, o co prosi. Wyjmuję z kieszeni kartkę, zastanawiając się, czy jest on tylko dla mnie, czy może uzupełni jej jakiś tomik poezji, a czytelnik nawet o mnie nie pomyśli, zachwycając się nim. Skąd wiem, że będzie świetny? Widzę to w jej oczach, przez szklaną taflę dostrzegam błysk dumy z samej siebie, więc zaczynam czytać.
Usta twoje: ocean rozmowy,
Spojrzenie: fala wzburzona.
A twoje szerokie ramiona:
Pas ratunkowy...
,,Portret" Maria Pawlikowska – Jasnorzewska
***
Jednak, gdy odjeżdża ze stacji pociąg, na której mnie nie ma, wiersz, chociaż piękny, nie jest w stanie wynagrodzić straty jej odejścia. Nie zastąpi mi przecież rozmów, widoku jej niesamowitych oczu. Będzie jedynie jej niewielką cząstką. Efektem impulsu, emocji, uczuć, które towarzyszyły kobiecie w chwili, gdy pisała, patrząc na moją sylwetkę na tle nocnego nieba. Wiersz o mnie, mną inspirowany, lecz to wszystko, bo właśnie teraz odchodzi ode mnie na zawsze.
Czuję jak wewnątrz mnie buntują się demony. To ja powinienem zdecydować o tym, że to koniec, ale jeszcze nie teraz. Wiem, że potrzebujemy jeszcze siebie nawzajem, że ona potrzebuje mych ramion a ja jej oczu. Mnie nie wystarczy wiersz, jej nie wystarczy obraz, bo wszystko to jest niedokończone i przez jej idiotyczne poczucie winy, nigdy nie zostanie. Kobieta urywa to, co mogło mnie w jakiś sposób naprawić.
Mnę kartkę, na której widniej pamiątka po niej, drę na drobne kawałki. Jeżeli jest naprawdę dobry, to ujrzę go w którymś z jej tomików wierszy, jeżeli nie... to czynię dobrze. A to czy mnie się podoba... nieważne, nie muszę tego na nowo czytać, mam to wyryte w pamięci, rządem złotych liter.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top